podarunki 40

Dziś podarunkiem jest bon na 300 zł w sklepie juliarozumek.pl
Pomyślałam, że zadanie konkursowe będzie też pewną zabawą..
Zostawcie w komentarzu pytanie jakie chcielibyście mi zadać..
Dostaję od Was każdego dnia tyle pytań w mailach, wiadomościach, komentarzach..
Spośród wszystkich wybiorę 10-20 na które odpowiem w poście, a jedno, najbardziej zmyślne, śmieszne czy pomysłowe pytanie zostanie nagrodzone.
Dla mnie też będzie to niezwykle miłe, taka forma wywiadu przeprowadzona przez czytelników.

 

unnamed-3

Ostatnie podarunki… brak słów..
To było najgorsze pytanie jakie można było zadać… Spędzało mi sen z powiek..
Po pierwsze, rozklejałam się na każdym opisie, po drugie, ludzie, jak Wy potraficie pisać!?!
Czytanie tego wszystkiego było niewyobrażalną podróżą w czasie. 
Myślę, że gdyby przeszukał cały internet to nie odnalazłby tak wielu i tak pięknych opisów wsi, dzieciństwa na wsi, wspomnień.. Ich ilość, barwność… nie jest to do pojęcia przez mój rozumek.
Mam zdecydowanie najlepszych czytelników świata. To co macie w swoich głowach, myślach… Nie wiem czym zasłużyłam na to by zgromadzić tutaj tyle ludzi, takich! ludzi.
Wybór był jakimś nieopisanym kłopotem. Bo 80% tych komentarzy zasługuję na nagrodę..
Jedno jest pewne, ja dostałam najpiękniejszą nagrodę od Was za to 5-letnie blogowanie..
Zawsze czytając Wasze słowa się uśmieję, wzruszę, zamyślę.. 
Mój blog bez Was po prostu nie istniej. To Wy go tworzycie.
Ostatni konkurs wygrywa (proszę o kontakt mailowy):

zrzut-ekranu-2016-10-28-o-11-56-54
Pozwolę sobie jednak opublikować, już bez nagrody kilka innych jakie mnie urzekły.
Jeden, ostatni, skopiowany gdyż był za długi na printscreena.

zrzut-ekranu-2016-10-28-o-12-15-25 zrzut-ekranu-2016-10-28-o-12-15-35 zrzut-ekranu-2016-10-28-o-12-17-29

Paulina..
„Wieś to dla mnie najwspanialsze wspomnienie z lat dzieciństwa. Dlaczego? Córka też mnie o to pyta. Ostatnio odbyłam z nią sentymentalną podróż na “moją” wieś. Naszą rozmowę zamieszczam poniżej. Przepraszam,że tak dużo tekstu, krócej nie potrafiłam.

– Dlaczego masz smutne oczy mamo? Przecież chciałaś tu przyjechać. Mówiłaś, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi…
– Najcudowniejsze. Powiedziałam, że najcudowniejsze.
– A to nie to samo?
– Najcudowniejsze nie musi być piękne. Tak właśnie jest tutaj. Gdzie nie spojrzę, widzę swoje dzieciństwo. Pamiętam zapach tego miejsca. Wywietrzał dziwnie, ale ja nadal czuję, że jest gdzieś tutaj, schowany. Cudownie jest otulać się myślą o czymś, co kochałaś.
– Zapach? Schowany? Ja, nie obrażając nikogo, czuję fetor od zawietrznej. Jakby z obory, czy chlewika.
– To nawóz. Zapach obory, czy chlewika ma w sobie nutę czegoś słodkiego. Zawsze lubiłam oglądać zwierzęta hodowlane, szczególnie te malutkie. Czy wiesz, jakie piękne oczy ma krowa?
– Krowa? Chyba ma takie czarne. To dlatego nie chcesz jeść teraz mięsa?
– Nie, nie dlatego. Widziałam nieraz ubój zwierząt. Nie myślałam o tym, jako o czymś złym.
– Gdzie widziałaś?
– Zwyczajnie, na podwórku. To było wtedy zupełnie normalne. Kurom głowy spadały na pieńku, po uderzeniu siekiery. Później lądowały we wrzątku, a czasami biegały po podwórku, takie bez głowy. Było w tym coś smutnego i wesołego zarazem. Pomagałam skubać pióra, patrzyłam gdzie jest serce, gdzie żołądek…
– To okropne.
– Dziś też tak myślę, ale wtedy…. Pachniało rosołem w całym domu, w każdą niedzielę. W samo południe zupa rozgrzewała wyczekujące od rana żołądki. I ten zapach ciasta drożdżowego…. Dwie blachy musiały być… Dom pełen ludzi…Pyszny kompot z wiśni albo z gruszek. Czasami z rabarbaru.
– Ciocia gotowała?
– Pewnie. Obowiązki kobiety i mężczyzny były podzielone. W całej okolicy nie było domu, w którym gotowałby mężczyzna. Każda gospodyni we wsi miała swoje danie popisowe. Sąsiadka robiła wspaniałe pączki i rogale, ciocia dwa domy dalej kwaszoną, gotowaną kapustę, a ciocia od krówek wyśmienity ser smażony i biały. Kiedy ktoś we wsi miał świniobicie, zawsze można było skosztować kawałek kiełbaski.
– A Ty w którym domu mieszkałaś?
– Nie mieszkaliśmy w domu. To było mieszkanie nad biurami na terenie suszarni. Przeznaczone dla kierownika. Obok były niskie bloki dla pracowników przetwórni i ich rodzin. Może dlatego uwielbiałam przebywać u cioci. Klimat domu dawał poczucie błogości, bezpieczeństwa. Codziennie po przedszkolu ciocia zabierała mnie do siebie. Czasami tam nocowałam. Na drugi dzień pozwalała mi, w tajemnicy przed mamą, zostać w domu. Wspaniale było szczególnie w zimie, leżeć pod ciepłą pierzyną. Kiedy wystawiałam nogę na zewnątrz, czułam przeszywające zimno. Ciocia tłumaczyła, że musi zrobić ogień.
– zrobić ogień?
– Tak mówiła… „Idę zrobić ogień”. W piecu było trzeba rozpalić. W kuchni stał piec kaflowy. Kiedyś wszystko się gotowało na tym piecu. Żółty był. Pod piecem często wygrzewały się małe kurczaczki w kartonie. Czasami wykradałam jednego, tak dla zabawy. Uwielbiałam ich zapach. Pokażę Ci później, gdzie stał. Naprzeciw skrytki…
– Jakiej skrytki?
– Tak ciocia mówiła na spiżarnię. W skrytce, był miód i chleb i smalec. I to ciasto pieczone z niedzieli. W skrytce było zimno. Trochę tak jak w piwnicy. Na podłodze były ustawione łapki na myszy, bo lubiły tam grasować. Jedna półka przeznaczona była na fartuchy i odzież do pracy w ogrodzie, ręczniki kuchenne, zmiotki.
– I pewnie słoiki, zaprawy, kompoty…. ?
– Nie, kompoty i zaprawy były w innym budynku. W kuchni letniej, a właściwie w piwniczce pod kuchnią letnią. Tylko ciocia tam wchodziła. Było tam kiepskie światło, pełno pajęczyn, a nawet podobno zadomowił się tam kiedyś nietoperz. Nie pozwalała mi tam wchodzić. Pewnie bała się ,że się wybrudzę, albo potknę na niedoświetlonych schodach.
– Po co jej była ta kuchnia letnia?
– Do gotowania. W lecie w upalne dni, zamiast palić w piecu domowym, wygodniej było skorzystać z kuchni letniej. Poza tym, tam było dużo miejsca. Wielka stolnica, olbrzymi piec. Takiego wielkiego kotła, pewnie jeszcze nie widziałaś. W tym kotle gotowały się zaprawy, czasami woda do wieczornej kąpieli. Bo latem ciepłej wody nie było. I nikomu to wtedy nie przeszkadzało. Było tak wesoło… W wolne dni goście przychodzili cały dzień. Jedni wchodzili, inni wychodzili. W tygodniu też przychodziły sąsiadki, na kawę i coś słodkiego. Ubrane w fartuchy, niektóre w chustkach na głowie. Żadna nie myślała o modzie, o makijażu. Kwieciste wzory, uśmiechnięte twarze, zniszczone pracą ręce. Wszystkie wyglądały tak samo. Wymieniały się przepisami, plotkowały, planowały wieczorne wyjście do kościoła. Myślały o tym, żeby rodzinę nakarmić, posprzątać dom, zanieść kwiaty przed ołtarz. Poza tą przerwą na kawę, cały dzień miały zaplanowany. Jakby się nie napracowały, zawsze zostawało coś do zrobienia. Ogród do podlania, zerwanie owoców, gotowanie, pomoc przy żniwach, karmienie zwierząt, dojenie krów, dzieci, wnuki.
– Próbowałaś doić krowę?
– Pewnie. Ciocia miała tylko świnie i drób, ale jej siostra miała krowy. Brat zresztą też, ale dojenie pamiętam z gospodarstwa tej siostry. Bardzo wesoła kobieta, energiczna. Zdarzało jej się przekląć, ale serce miała na dłoni, jak ciocia. Mimo ,że na jej gospodarstwie była już mechanizacja, to pokazywała mi jak się to robi ręcznie. Uwielbiałam mleko prosto od krowy. Tłuste, jeszcze ciepłe. Nie wyobrazisz sobie tego smaku, aksamitnej konsystencji. Szklanka takiego mleka dawała uczucie pełnego nasycenia. Ciocia miała codziennie pyszne świeże mleko. Obok obory było miejsce, gdzie wieczorem zostawiałyśmy kankę, a rano odbierało się mleko, z którego zawsze ciocia zbiera w domu śmietanę.
– Zgłodniałam trochę. To przez te twoje opowieści kulinarne.
– Takiego jedzenia już nie ma. Mięso rozpływało się w ustach. Owoce były słodkie i pachnące, nie słyszałam o żadnych alergiach. Wszyscy wszystko jedli. Nikt nie był na diecie. Gospodynie nie martwiły się kaloriami. Miały na coś ochotę, jadły. Przyznam ,że większość z nich miała pewnie drobną nadwagę, ale nikomu to nie przeszkadzało. Chuda gospodyni, to nie gospodyni. Chyba że młoda, jeszcze nie nauczona pracy. Pamiętam jedną starszą panią, która przychodziła na kawę po południu. Wszyscy mówili, że chora jest, bo wychudzona taka. Przeżyła ponad 80-lat, więc chyba aż tak źle z nią nie było, myślę sobie dzisiaj. Ciocia za to wyglądająca na okaz zdrowia…sama widzisz, w jak w jakim jest stanie. To nie jest już ta sama kobieta. Czasami jak się głośno zaśmieje, zdradza cząstkę tej wesołej, promiennej gospodyni sprzed lat.
– Lata złej diety zrobiły swoje. Chwalisz ,że zdrowo, że smacznie, ale sama widzisz.
– Myślę, że to też efekt ciężkiej pracy i ograniczonego dostępu do medycyny. Uwierz mi, że lekarz dla większości tych ludzi, to była ostateczność. Badania robili, kiedy już coś bolało. Ciocia i jej koleżanki opowiadały mi, że swoje dzieci rodziły w domu. Miały ich po czwórkę, piątkę. To duży wysiłek dla organizmu.
– Ale Ty urodziłaś się w szpitalu?
– No jasne. One opowiadały mi o tym kiedy miałam może z 10 lat. Dotyczyło to lat 60-tych. Ich opowiadania były dla mnie równie zaskakujące, jak dzisiaj dla ciebie moje. One uważały, że moje dzieciństwo jest usłane różami, że wszystko mam, że są samochody, można wyjechać na wakacje. Ty dzisiaj, bałabyś się wsiąść do takiego samochodu, jakim my jeździliśmy. Nie było fotelików, klimatyzacji i innych gadżetów. Ruch był dużo mniejszy niż dziś, bo nie wszyscy mieli samochody. Za to telewizory kolorowe pojawiały się w każdym domu, jak grzyby po deszczu, a później nawet wideo. Na takie duże kasety. Przychodziły do mnie dzieci z sąsiedztwa na bajki, bo miałam wideo jako pierwsza.
– A szkoła była?
– Najpierw było trzeba dojeżdżać do pobliskiej wsi. Szkoła była około 6 km stąd. Dojeżdżało się specjalnym autobusem. Czasami się psuł i wtedy trzeba było iść pieszo, wiosną na rowerach, albo zawozili nas rodzice, którzy mieli w posiadaniu samochód. Pakowali nawet po 6 – 8 dzieci i zawozili. Później wybudowali szkołę tu, na miejscu. Nie tę piękną nowoczesną, którą widziałaś z okien samochodu, małą ciasną. Dziś w tym budynku jest sklep i poczta. Pójdziemy tam później kupić coś słodkiego. Wszystko się tu zmieniło, nawet ludzie. Inaczej wychowują swoje dzieci, wnuki. Nawet niektóre babcie pościągały chusty z głów. Nikt nie protestuje przeciwko hot- dogom. Chcą wygody. Chcą mieć namiastkę miasta na wsi.
– Bez przesady. Nic tu nie ma. Parę sklepów, dyskoteka, szkoła i stacja paliw. Chyba, że nie zauważyłam teatru?
– Bez złośliwości. Kiedyś w naszej wsi były dwa sklepy. Jeden z chlebem, masłem i jedzeniem takim podstawowym. Drugi, mój ulubiony, gdzie oprócz jedzenia i wina były zabawki, mydło, kremy i czasami nawet kwiaty. Po ubrania musieliśmy jeździć do miasta. Mieliśmy też pawilon, podzielony na dwie części. W jednej były rowery, części samochodowe, śrubki, gwoździe, a w drugiej buty. Mama wolała jeździć po buty do miasta, bo u nas nie było dużego wyboru. Autobus do miasta jeździł dwa razy dziennie. Zahaczał o pobliskie wsie, więc czasami był tak pełen ludzi, że nie można było wsiąść. Trzeba było wrócić do domu i próbować znowu. We wsi był też ośrodek zdrowia, a obok mini biblioteka z książkami, głównie dla dzieci. Czasami po wyjściu od lekarza, mama szła ze mną wypożyczyć książeczkę. Ośrodek zdrowia też się zachował, ale jest wyremontowany. Naprzeciw kościoła ten sam przystanek autobusowy, ale jakby mniej potrzebny.
– Każdy ma przynajmniej jeden samochód na gospodarstwie i Internet. Można sobie wszystko zamówić do domu.
– Pewnie tylko dzięki temu zachował się tu zawód listonosza. Kiedyś listonosz , zwany Panem listowym, wypatrywany był codziennie. List, pocztówka ,depesza, była jedyną formą komunikacji. Na poczcie były dwa aparaty telefoniczne, ale ciężko było się gdzieś dodzwonić. Pan listonosz był przez wszystkich we wsi częstowany kawą i plackiem. U cioci zwykle odmawiał, bo jej dom jest na końcu wsi, ale zawsze chętnie opowiadał, co u kogo słychać. Niepotrzebny jest facebook, jeśli ma się listonosza z prawdziwego zdarzenia. Już w progu mówił: „Wieści ze wsi niosę”.
– A co się takiego działo, że tyle miał do opowiadania?
– No wiesz, większość domów wtedy , to domy wielopokoleniowe. Dziadkowie, pradziadkowie, dzieci, wnuki. Wyobraź sobie naszą rodzinę dzisiaj, skupioną w jednym budynku. A ludzie tak żyli latami. Na każde małżeństwo przypadał jeden pokój, wspólna dla wszystkich kuchnia i łazienka. Odwiedzając jeden dom, wynosiło się ładunek emocjonalny kilku, kilkunastu osób.
– Czyli bywały kłótnie?
– Bywały, ale i tak uważam, że ludzie byli bardziej wyrozumiali i życzliwi. Nie śpieszyli się tak jak dziś. Pracowali ciężko, ale to nie była gonitwa, wyścigi. Wszystko było takie przewidywalne, poukładane. Jedni pomagali drugim. Była bieda, ale nikt nie był głodny. Ziemia karmiła ludzi, za to że o nią dbali.
– A jakieś rozrywki?
– Kościół.
– Słucham?
– Kościół dla wielu osób we wsi był miejscem odnowy duchowej i też fizycznej. Chwilą wytchnienia. Wieczorem prawie wszyscy szli do kościoła na nabożeństwo. Kościół był piękny, w środku dużo złota, aniołki przy ołtarzu wyglądały jak dzieci. Od wczesnej wiosny ołtarz tonął w kwiatach. Wyjście do kościoła było dla niektórych rytuałem. Często po koście rozmawiało się na ławce przy przystanku, albo szło do kogoś na herbatę i kromkę chleba. Więcej czasu było oczywiście po żniwach, ale w lecie po ciężkim dniu pracy ludzie również szukali chwili rozrywki. Czasami były też zabawy. Przyjeżdżał zespół i grał na placu przy strażnicy. Zabawa pod gołym niebem z kiełbaską, wódką i oranżadą do popicia. Ludzie tańczyli do północy.
– Wsi spokojna wsi wesoła.
– Coś w tym jest. Wiesz, że była taka staruszka na wsi, która plotła wianki? Piękne, wielobarwne. Nie wszystkim co prawda … Moją mamę akurat lubiła z wzajemnością, ale wielu ludzi bało się tej staruszki.
– Bali się? A co im niby mogła zrobić starowinka?
– Ociotować.
– Co takiego?
– Rzucić urok. Wierzono, że potrafi rzucić czar na człowieka. No wiesz, takie nieczyste moce.
– A na jakiej podstawie stwierdzono u niej takie umiejętności?
– Podobno jak kogoś nie lubiła, to potrafiła odebrać komuś urodę, czy nawet zdrowie. Dziś tak sobie myślę, że znałam ją 20 lat. Odkąd pamiętam była staruszką i cały czas tak samo wyglądała. Człowiek bez metryki. Zmarła mając ponad sto lat.
– Jak na czarownicę przystało. Miała pewnie swoje sposoby na zdrowie.
– Tak, piła zioła. Pachniało u niej jak w aptece zielarskiej. Porozstawiane miała kubki z jakimiś specyfikami, suszone bukiety, a między tym obrazki świętych , krzyże, różańce.
– Czyli wierząca była?
– Tak. Modliła się z różańcem w ręku. Nie wiem jak się to miało do czarów , które jej zarzucano.
– Czyli jak wychodziła na przechadzkę po wsi, ulice pustoszały?
– Nie wychodziła na przechadzki. Miała chore nogi i od kiedy pamiętam siedziała na wózku. Wymagała codziennej pomocy. Odwiedzały ją siostry zakonne i rodzina.
– Siostry zakonne zamieszkiwały ten ładny pałacyk, który mijałyśmy?
– Tak, obok mieścił się dom dziecka. Spędziłam tam kiedyś jedną noc. Bardzo smutne miejsce. Łóżka jak w szpitalu, jedno obok drugiego, na takiej wielkiej sali. Może nie była taka wielka, myślę sobie teraz. Oczy dziecka widzą nieco inaczej.
– A skąd się tam wzięłaś? Oddali Cię , bo nabroiłaś?
– Nie… Rodzice musieli gdzieś pilnie wyjechać, nie mieli mnie gdzie zostawić. Mama znała dobrze siostry i tak je jakoś uprosiła, żeby mnie na jedną noc przygarnęły. Pamiętam, że wszyscy byli dla mnie mili, ale chciałam do domu jak nigdy. Straszne to musiało być, kiedy takie dziecko trafiło tam z nadzieją ,że za parę dni wróci do domu.
– Aż mnie dreszcze przeszyły.
– Miałam wtedy może z pięć lat, a nadal pamiętam salę zabaw i jadalnię. Niby były zabawki, ale nikt nie miał nic swojego, poza maskotką do spania. Tak jakbyś zamieszkała w przedszkolu. Ani chwili prywatności, ciszy. Z drugiej strony, nie wiadomo jakie byłoby życie tych dzieci w domach rodzinnych.
– No właśnie….
– To były zupełnie inne czasy. Bywało, że dzieci od rana do wieczora biegały samopas po podwórku. Pamiętam, że w czasie wakacji jeździliśmy rowerami (takimi zwykłymi składakami) nad jezioro oddalone od wsi około 6 -7 kilometrów. Same dzieci, w przedziale wieku 10- 15 lat, może niektóre młodsze.
– Super. Rodzice się na to zgadzali?
– Byli zajęci pracą, a chcieli żeby dzieci miały odrobinę przyjemności w czasie wakacji. Dostawaliśmy prowiant i szereg ostrzeżeń, żeby trzymać się w grupie, uważać na drodze, jechać gęsiego, nie wypływać za daleko. Musieli nam ufać, bo przecież nie było telefonów komórkowych, żeby zapytać czy dotarliśmy i czy wszystko dobrze.
– A te piękne domki tam dalej? To też gospodarstwa?
– Nie, to osiedle domków jednorodzinnych. Ich właścicielami są w większości ludzie pochodzący z miasta. Wybudowali tu domy, żeby mieszkać w ciszy i spokoju. Do pracy dojeżdżają do miasta.
– No właśnie, nie trzeba być rolnikiem, żeby korzystać z uroków wsi.
– Problem w tym, że nie każdy potrafi korzystać z uroków wsi. Wielu ludzi sprowadza się na wieś, nie znając ducha wsi i nie rozumiejąc życia na wsi. Ten spokój i cisza ich zabija. Kończy się to rozczarowaniem i powrotem do miasta. Znam taką ciekawą anegdotkę o ludziach , którzy sprowadzili się tu z miasta.
– Zabiła ich cisza?
– Nie, bezwzględne zapachy nawozów naturalnych.
– Co takiego?
– Dla ludzi żyjących na wsi naturalne jest, że nawozy należy stosować, jeśli chce się mieć obfite plony. Każdy wie, jak te nawozy powstają, stąd nikogo przykre zapachy nie dziwią. To normalne na wsi. Ci ludzie, znali wieś z obrazków, książek, weekendowych wypadów. Kiedy zaczęła się moda na życie na wsi i pracę w mieście, oni zakupili tu działkę i wybudowali dom. Co godne podkreślenia, styl domu utrzymali w klimacie wsi. Poszli nawet krok dalej. Urządzili ogród rustykalny, czyli wiejski. Nasadzenia swobodne, naśladujące naturę, rabaty tonące w wielobarwnych kwiatach, łąki kwietne i drewniane dekoracje. Pamiętam takie koło z wozu obsadzone ziołami, ławkę i metalową wielką konewkę. Nawet zasłony w oknach powiesili folklorystyczne. Takie wesołe, kolorowe z motywem koguta. Można by rzec postawili dom najbardziej wiejski na tej wsi. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie, kolokwialnie mówiąc- smród. Przyszła pora nawożenia, a Pani z miasta, wypachniona chciała posiedzieć w ogrodzie przy kawusi i dobrej lekturze. Jak tu jednak wysiedzieć, czytać a tym bardziej pić, kiedy zapach jest nieznośny. Rozzłoszczona, zaczęła dociekać skąd to, od kogo i dlaczego. Nie wiem czy to prawda, ale podobno pisała nawet skargi na rolnika, któremu przypisała to „perfumowanie okolicy”, czy nawet wystąpiła na drogę sądową. Szybko przekonała się, że z naturą nie wygra. Pomieszkała, oczywiście wraz z rodziną, dwa, góra trzy lata i wróciła szczęśliwie dla wszystkich do miasta.
– A co z tym domem?
– Sprzedała. Jeden z rolników powiększył w ten sposób swoje gospodarstwo. Dom nadal stoi, ale ozdoby poznikały, a ogród niedopilnowany stracił swój charakter.
– Z wiejskiego zaprojektowanego na wiejski naturalny?
– Pięknie to ujęłaś. Jak widzisz, wszystko płynie z serca i tradycji. Wieś, to sposób życia. Nie da się tego nauczyć z książek i opowiadań. Trzeba samemu obudzić się tutaj zimą. Zawiniętym w szlafrok podejść do okna i ujrzeć przykryte pola białą pierzyną, nagie drzewa, smutne szare niebo. Wsłuchać się w głuchą ciszę poranka, którą chwilę później przerwie pianie koguta, szczekanie psa, albo warkot silnika.
– Zimą musi być na wsi okropnie nudno.
– Właśnie o tym mówię. To jest naturalny proces, rytm życia. Po ciężkiej pracy, sprzedaży plonów, zima daje możliwość odpoczynku, zebrania sił i przygotowania się do prac wiosennych. Dla ludzi, którzy wieś traktują jedynie jako miejsce zamieszkania, zima może okazać się wyjątkowo depresyjnym i smutnych okresem. Ludzie, którzy tu żyją i pracują, stają się integralną częścią wsi. Poddają się siłą natury, zmianowości pór roku i energii, która nimi włada. Stąd potrafią się cieszyć zimą, odpoczywać, korzystać z długich zimowych wieczorów.
– Mają w końcu zapasy w skrytkach i piwniczkach. Mogą podjadać do woli.
– Tak. Po to właśnie robiło się te zaprawy. Teraz wszystko jest w sklepach, więc już nie wszystkie gospodynie kontynuują te tradycje. Wiele kobiet poszło też do pracy. To całe pokolenie dziewczyn w moim wieku, to kobiety, które chcą czegoś więcej niż ich babki i matki. Pokończyły szkoły, pracują, niektóre wychowują dzieci. Wieś którą pamiętam zanika.
– Smutne, ale z drugiej strony ciężko się dziwić tym kobietą. Każdy chce mieć lepiej, wygodniej. Tradycje tradycjami, a życie życiem.
– Tak, rozumem to, ale wspaniale jest powspominać. Chyba nie było tak źle, skoro te wspomnienia takie piękne, radosne, pachnące ciastem i rosołem.
– i fetorem, haha!
– Jesteś okropna!
– Czy chciałabyś tu mieszkać, żyć i pracować, tak jak kobiety, o których opowiadasz?
– To już nawet niemożliwe. Nie mówię nawet o moim życiu i zobowiązaniach. Tu, na tej wsi tyle się zmieniło… Postępu nie zatrzymasz. Zmiany, które tu zaszły są nieodwracalne. To zmiany w myśleniu, mentalności, pragnieniach. Nie da się już powrócić do tego co było, czy nawet wyobrazić sobie życia bez tych wszystkich wynalazków ostatniej dekady, czy dwóch. Każda z nas, znając obecne możliwości, uwięziona we wsi sprzed 20 lat, czułaby się nieszczęśliwa. Zakładając jednak, że cofamy się te dzieścia lat do tyłu i pytasz wtedy, odpowiedziałabym pewnie ,że tak.
Dziś wieś też jest piękna. Dopóki nie wybudują tu teatru, kina i uczelni, a wokół będą rozciągać się pola (nawet poszatkowane stacjami paliw), lasy i łąki, to jednak będzie odczuwalna ta subtelna różnica między miastem.
I ten listonosz wołający od progu „Wieści niosę ze wsi, wieś ci niosę ze wsi, wieści niosę ze wsi”

naklejka.

Czasami mi się użali, że drzew wielkich i starych na podwórku nie mamy.
Ażeby korony cień dawały, huśtawkę na gałęzi powiesić. Z drzewami jest zupełnie inaczej. Bez nich opustoszale tak i zimno. Jakby obco.
Choć moja Mama mawia, że kiedy koło domostwa wielkie, stare, piękne zagajniki to znaczy, że i starzy ludzie tam mieszkają.
Myślę, że wielka to prawda, choć teraz już czasy się zmieniają i domy sędziwe młodzi ludzie z umiłowaniem kupują..

Zupełnie nie wiem kiedy się to stało. Gdzie akurat wyjechałam lub pomiędzy którymi powrotami się zdarzyło..
Czy może gdy byłam jeszcze panienką, a może już dzieci kołysałam..
Choć na ludzki rozum biorąc, rosło każdego dnia… nawet wtedy, gdy jeszcze tam mieszkałam..
Ale wtedy się nie widzi…
Czasami trzeba czasu, czasami dorosłości by pewne rzeczy zauważyć…
Aby je dostrzec muszą stać się dla nas istotne, fundamentalne.. Musimy gdzieś w tej swojej głowie przy nich przystanąć. Z myślą, analizą. 
Młody człowiek żyje pełnią życia i nie przystaje przy rosnących drzewach.
Bardzo to dobra kolej rzeczy. Kiedy jest czas na młodość trzeba być młodym.. Bo na obserwacje przemijania w przyrodzie przyjdzie czas..
Można w rozmaity sposób określać jak dobrze przeżyć życie..
Jedną z moich obserwacji jest pozwolenie na bycie dzieckiem kiedy jest się dzieckiem, bycie nastolatkiem kiedy ma się naście lat, bycie mamą gdy rodzi się dziecko…. aż do bycia starcem gdy nadchodzi starość.
Kiedy mając 5 lat możemy popołudniami rysować patykiem po piachu, z bandą dzieciaków szaleć po ściernisku. Nigdzie się nie spieszyć. 
Potem spać do południa po powrotach z dyskoteki…Zakochiwać się co rusz i tracić serce i rozum.
By potem mieć siłę i cierpliwość do nocnych kolek…
Choć znam i takich, którym nikt nie pozwolił być dzieckiem, zamyślonym nastolatkiem… a szczęście odnaleźli..
Może jak zwykle mierzę swoją miarą, może mierzę tym czego pragnę dla swoich dzieci..
Gdyż ja nie pragnę dla nich niczego wielkiego.. Chcę by byli zwykłymi dziećmi a potem nastolatkami.
Rysowali tym patykiem a potem chodzili na dyskoteki..

Nie wiem zatem kiedy tak urosły te drzewa przed domem moich rodziców…
Czy kiedy byłam kilkulatkiem, panienką czy już mamą..
Piękne są. Nie mogę się na nie napatrzeć gdy idę z wózkiem usypiając Benia.
I kiedy zamykam oczy, widzę jak wracam z wycieczki szkolnej i na skróty biegnę w ramiona Mamy.
Mijam wtedy takie małe zaledwie sadzonki. Widzę to jakby stało się dziś przed południem.
Bluszcz, winorośla, zielenie wszelkie dawno już wyszły ze swoich przydzielonych grządek..
Spróchniała balustrada od północnej strony. I furtka dość mocno. Stolik pośród tui spróchniał całkowicie.
Bo tak to już na tym świecie jest, że nic nie trwa wiecznie. Choć są rzeczy, które pomimo upływającego czasu mają większy sens..
Kiedy wchodzisz do mojego rodzinnego domu, widać parkiet cały porysowany (choć ostatnio wycyklinowali). W niektórych miejscach aż dziury na centymetr głębokie. 
Wtedy widzę każdy obraz mojego i mojej siostry dzieciństwa. Jazdę rowerem po domu. Wigry 3. Bo dostałam przed komunią i mogłam do dnia komunii jeździć tylko po domu.
I ciągnięcie różnych wózków bez kół i te stelaże wbijające się w podłogę..
Rysunki we framudze drzwi, koło których wisiał kiedyś telefon. Ja miałam numer 19 a Aga 15.
Podczas tych pogawędek zawsze tam coś rysowałam.
Stół w salonie pod obrusem ma setki kropek na swoim błyszczącym lakierze. Nabiłam tłuczkiem do mięs. 
Nasz pokoik miał w sobie grubą warstwę taśm klejących od plakatów naszych idoli, dziur w meblach od gwoździ na torebki.
I choć wielkiego szacunku nauczył mnie Tato do pracy ludzkich rąk i do tego co daje nam natura i świat, to dom jest po prostu domem. Albo aż domem. Jednak dla mnie staje się on „aż” domem, tylko wtedy gdy niesie wraz z sobą historię lub właśnie ją tam tworzy.

Dodałam ostatnio na instagramie takie zdjęcie…
drewniany słup w naszym domu, cały poobklejany obrazkami, wycinankami, pociętą taśmą, naklejkami..
Ktoś zapytał czy wszędzie mogą tak kleić? Ktoś inny, że z drewna łatwiej schodzi…
Powiem tak… nie wiem jak schodzi, bo dopóki samo nie odpadnie to nie odklejamy.
Tak, mogą kleić wszędzie. 
I nie wiem gdzie zaczyna się, a gdzie kończy granica szacunku do przedmiotów.
Nie wiem też czy taki sposób wychowywania jest dobry..
Ale wiem, że tak czuję, że tak nam się żyje lepiej.
Wiem, że ten dom nie jest dla nas lub dla pokoleń.. My moglibyśmy nadal mieszkać w kamienicy w centrum miasta, a pokolenia nie wiadomo czy nadejdą.
Ten dom jest dla moich dzieci. I jaki sens miałyby pobielone ściany, pięknie wyszlifowane belki jeżeli nie byłoby tam na nich galerii Tosi, na kanapie pod poduszkami ukrytych naklejek, rys na podłodze od ciągle przesuwanej sofy, pobazgranych kredkami słupów..
I choć każdy jest Panem we własnym domu i nie nam mówić jak każdy ma swe życie tworzyć.. to ja widzę swój świat codzienny właśnie tak.
U nas można jeść na pufach, i w wannie. Można pić gdzie się chce. 
Bo rozlane się zwyczajnie pościera, umyje.
Kiedy jesteśmy w obcym domu żyjemy wobec obcych zasad. Nie nam tam o nich decydować.
Lecz nasz dom jest domem moich dzieci. 
I chyba tak to już jest, że powielamy pewne schematy..
Ja powielam w moim domu to, jaki dom żyje we mnie… tam, ten stojący pośród starych drzew.

Jeżeli przyjdzie taki czas, że będziemy ten dom malować na nowo. Bielić ściany. To pomalowany kredkami słup zawsze nim pozostanie. 
Dbamy o nasz dom każdego dnia. Póki mamy siłę myjemy tarasy, sprzątamy pod wiatą, przycinamy trawę i w pustych miejscach rozsiewamy nową. Oczywiście. Dbamy i pielęgnujemy.
Ale przede wszystkim dbamy i pielęgnujemy indywidualność naszych dzieci.
Czy dziecko nie przez pryzmat codziennego dekorowania naszego domu, kształtuje w sobie poczucie estetyki..
Kiedy byłam małą dziewczynką budowałam codziennie domy. Z cegieł. Z pustaków. Tato nie mógł się nadziwić, że mam siłę to nosić.. Nigdy nie było tak, że jakieś miejsce na naszym podwórku nie było dobre pod moje pomysły.. Choć więdła w tamtym miejscu trawa, choć przekopywałam tam ziemię..
Można wiele po sobie w życiu zostawić. Wielkie majątki, kolekcje, inwestycje, nieruchomości..
Wypielęgnowany dom z idealnie podciętą trawą..
Lecz kiedy przyjdzie nasza starość.. Trawa będzie dość nierówna, bo nie zawsze zdrowie pozwoli na koszenie, czas nadszarpnie drewnianą balustradę, a podgnitą furtkę przysłoni cień drzew.
Tak to będzie…
I nie wiem w jakim stanie uda mi się zostawić po nas dom… który może kiedyś zostanie pusty…
Ale wiem, że będę się starać z całych sił, zostawić w moich dzieciach uczucie jakie zostawili we mnie moi rodzice…
Dlatego nasz dom jest udekorowany milionem naklejek, rysunków i ściennych kredkowych malowideł.
Dziś mogę powiedzieć, że to nasz dom. Wcześniej to były tylko ściany.

O wiele ważniejsze jest w życiu zostawiać po sobie wartości w ludziach. Nie w przedmiotach.

Pan Jesień.

_dsc0037 _dsc0040 _dsc0011 _dsc0013 _dsc0021 _dsc0014 _dsc0027 _dsc0031 _dsc0045 _dsc0042 _dsc0053 _dsc0060 _dsc0081 _dsc0074 _dsc0111 _dsc0108 _dsc0148 _dsc0146 _dsc0130 _dsc0140 _dsc0205 _dsc0200 _dsc0007 _dsc0004 _dsc0003
Przybliżę się troszkę, podjadę.. 

_dsc0168
ooł… nie spodziewałem się, że będzie taka brudna i kamienista.. 

_dsc0167
no sam nie wiem… niby Mama nie ma nigdy nic przeciwko, ale czy rower da radę..
korci mnie to, korci..

_dsc0171
i byłbym jak Tata na crossie..
ciężka decyzja, ale trzeba podjąć wyzwanie..

_dsc0173
powoli, powoli..
zamoczę kółka..

_dsc0179
i daaaaaawaj na całego!!

_dsc0196
i ostro na jednym kole! nogi do góry!

_dsc0198

Dobra Beniaczku, to chodź zrobię Ci zdjęcie..

fullsizerender-2
Cyk!

fullsizerender-1
Widzisz jak ładnie wyszedłeś malutki..

fullsizerender-3
____________________________________________

Nasze czapy, Tosi sukienka, sweterek i Benia spodenki z kamizelką z najnowszej kolekcji Pan Pantaloni.
Jeżeli mogę coś doradzić, bo dane mi jest przetestować wszystko to…
spodnie Benia – rewelacja pod względem wygody, ciepłości i materiału.
Idealne na jesień/zimę. Ja już dawno wyrosłam ze strojenia dzieci. Im ma być wygodnie przede wszystkim. A spodnie są suuuper! ten ściągacz na dole żeby nie wlatywało zimno, ściągacz na pasie nie krępujący ruchów, nie uciskający. Nasze są w krateczkę ale kolorystyki do wyboru wiele – tutaj.
Mnie się osobiście podobają najbardziej te najtańsze i uważam je za najwygodniejsze.
Spodenki  w kształcie pantalonek – to już pisałam tamtej jesieni, że idealne na poranek do przedszkola żeby założyć na inne cieńsze spodnie, lub rajstopki u dziewczynek a potem zostawić w szatni.
Te pantalonki można same zakładać jesienią, a zimą jako te spodnie na wierzch.
Kształt i wygoda – niezmienna, my te pantalonki mamy już chyba 7 parę i wciąż uważam, że nie zamieniłabym na inne – przepiękna zieleń tutaj i tutaj.
Spodnie są dla mnie nr 1 w tej kolekcji. 

zaraz za spodniami są swetry. Wełna z merynosów daje prawdziwe ciepło. Jest przemiła w dotyku.
Kardigany szare i musztardowe są bezbłędne!! nie ma ich na zdjęciu, ale zerknijcie tutaj i tutaj.
Myślę, że nie skłamię jeżeli powiem, że Benio swój wychodzi przez 3 sezony.. Mam wrażenie, że będzie rósł razem z Nim. 

czapy mają dodatkowy pompon, który można wymieniać. baaardzo ciepłe!

sukienki, kamizelki, ocieplacze na kostki, ponownie ukochane przez Was czapki pilotki…
czyli Pan Pantaloni Jesień/Zima 2016.