kuchnia.

„W kuchni, jak pewnie w każdym domu, spędzaliśmy najwięcej czasu. Kuchnia ma to do siebie, że zwalnia człowieka z wszelkich pozorów, przymusów, konieczności. W kuchni najlepiej się jadło, najlepiej się rozmawiało, najlepiej się milczało. Jeśli ktoś komuś chciał się zwierzyć, najlepiej było w kuchni. Kuchnia sprzyjała szczerości. Kuchnia to jakby serce domu, niezależnie od tego, ile ma się pokojów. W każdym razie tak było w mojej młodości. Można powiedzieć, że jaka kuchnia, taki dom, w tym znaczeniu, jacy mieszkają w nim ludzie, czy nie mogą żyć bez siebie, czy ledwie się znoszą. Na wsiach, ale i w naszym miasteczku, wnoszono od ślubu do domu przez kuchnię. Mówiło się, że w kuchni mieszka pamięć.”     W. Myśliwski

Najdalej co pamiętam to taką żółtą wykładzinę w tej kuchni. W jednej trzeciej było jej łączenie.
Taka kreska się zrobiła na całą długość izby, a wzdłuż niej, całkiem obok taka wypukłość. I też na całą długość. Równiutko jedna przy drugiej. Trzydzieści centymetrów od siebie.
Stawałam tam przy zlewie i na tych dwóch kreskach wyskakiwałam
raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy,
raz dwa, raz dwa, raz dwa, raz dwa, raz, raz, raz, raz, raz..
albo dziesiątki się wyskakiwało..
Na kuchennym blacie zawsze niezliczona ilość kubków z niedopitą herbatą, kompotem, wodą z miodem..
I szkoda było wylać, to tak te resztki stały cały dzień.
Jak byłam chora to do tej kuchni łóżko wnieśli i tam miesiąc leżałam. Żeby mi mikro nie było.
A to łóżko zajmowało 1/4 miejsca. Żeby wejść przez drzwi trzeba było uważać żeby się w nogę nie rąbnąć.
A ja dzięki temu widziałam jak Mama pierogi lepi, co plotkują z kobitą która na zastrzyk przyszła.
Czasami przychodziła po przedszkolu do mnie Marta i wtedy razem na tym łóżku leżałyśmy.
Piec mieliśmy taki stary z płytą i piecznikiem. Z paleniskiem. Drewnem zawsze pachniało. Zimą się siadało na fotelu i nogi do tego piekarnika wkładało. Co to było za uczucie.. Jak te nogi przemarzły i przemokły w zaśnieżonych rowach.
Woda zawsze bulgotała na tym piecu. Jak Mama coś mącznego na obiad robiła, to zawsze placek na blasze kładła. W niektórych miejscach podpiekał się bardziej i robiły się spieczone bulwy, które potem kruszyły się wraz z gryzieniem. 
Na kuchennym stole czekała zawsze kartka po powrocie ze szkoły.
I obiad na piecu, albo na stole przykryty ściereczką.
Na kartce instrukcja do obiadu i obowiązki na popołudnie..
Różne.. pojeździć kucykiem, umyć podłogę w tej kuchni, pozamiatać mostek..
A w tym kuchennym oknie najlepszy był widok na wyglądanie. 
Czy to na gości, czy to na Justynkę co wracała w piątkowy wieczór z internatu.
Kiedy już byłam panienką Tata zrobił nowe meble do kuchni i piec nam Zdun pobudował. 
Kaflowy. Z białych, dużych kafli. Piękny.
Stał i nadal stoi na takich nóżkach. A pod spodem była skrzynka z drewnem i rozpałką.
Legowisko od psa. I Jego miski. Co rusz to Ktoś nogą potrącił tę wodę jak dokładał do pieca.
Czasami ta mniejsza fajerka mi do ognia wpadła i się pogrzebaczem łowiło.
W piekarniku Mama kaczkę z owocami piekła, albo pączki w garze z olejem.
Później cały stół zastawiony tymi pączkami. Z marmoladą, z bitą śmietaną, z makiem.
I takie „bez niczego” dla mnie, bo niejadkiem byłam.
W tej kuchni siedziało się do nocy. Z gośćmi i sami rodzinnie. Tata do późna z gazetą siedział.
Zawsze przy tej ścianie po prawej od wejścia. I nadal siedzi. 
Tam w tej kuchni co życie nasze się żyło.
I choć w pokoju stół wielki i miejsca dużo to każdy do tej naszej kuchni lgnął.
Kto w próg nie wchodził to na prawo skręcał.
A jak nikogo w domu nie było, to listonoszka na stole pocztę zostawiała i rogalikiem z konfiturą się częstowała.
Czy Kto widział kiedy ważniejszy kąt w chałupie niż ta kuchnia?
Gdzie największy smutek przy tym stole się rozgryzało? Gdzie największą radość się kroiło i każdemu jak na talerzyk po kawałku dawało.
I Matczyna miłość cukrem w tej kuchni sypała nasze rozterki..
A i apteczka nad lodówką była. Co Kto skaleczony, chory, zbolały.. Do tej kuchni po ukojenie tarabanił się.
Pamiętam też jak się ta dziatwa mojej siostry narodziła.
Na stole rozkładali ręczniki, na taboretach wanienka. Oliwką nacierali.
Już się pod wieczór większy kawał drwa do tego paleniska kładło. Co by cieplej Im było.
Tata wcześniej z warsztatu wracał, bo lubił na te wnuczki popatrzeć.
A wcześniej jeszcze, te wakacyjne wieczory, letni ukrop słabł, okno na oścież otwarte.
Kromki z pomidorem się jadło. Z serem białym. Kuzynostwa pełne taborety.
A już Ktoś zza ogrodzenia wołał i jeszcze na dwór się pędziło..
A po powrocie, późną nocą zawsze w tej izbie kuchennej kompot chłodny czekał.
W tej kuchni naszej staliśmy się ludźmi. Ja, moja siostra, dzieci siostry mej..
A i nie jednej nasz przyjaciel twierdzi, że ta kuchnia nauczyła ich żyć.
I bo to raz Kto co sobie napyskował, dogadał, obraził się.. Bo to raz się popłakał..
Wiele razy..
Bo kuchnia nasza była tą najprawdziwszą, a zarazem najpiękniejszą jaka może się ludziom w życiu zdarzyć..
Była grubą pajdą chleba naszego domu. Wielką, posmarowaną grubo masłem.

obiad w Krakowie


Pewnego razu napisał do mnie mężczyzna.. Zapytał o spotkanie z Jego żoną, która jest moją czytelniczką..
Z okazji Jej urodzin..
Do samego końca była to niespodzianka. Spotkaliśmy się w połowie drogi. Krakowie.
Przemiłe popołudnie, z pełnymi uroku i ciepła ludźmi.
I zdecydowanie uważam, że był to prezent również dla mnie.. bo jeżeli Ktoś w dzień urodzin wybiera spotkanie ze mną.. to dla mnie wielki zaszczyt.
A potem wiadomo… Stare dobre przyjaciółki,wspólne plotki pod kołdrą do późna, kawa poranna na mieście..
Tak zwyczajnie a tak dobrze..