ruszamy!

 

Jesteśmy coraz bliżej. Ilustracje od Kasi Stróżyńskiej Goraj zakończone.
Jako, że zwaliło mnie z nóg, dosłownie i dopadła mnie grypa wprost nie do opisania, to jakoś wszystko straciło swoją kolejność. Kalendarz mój nie był otwierany tydzień. Od początku marca pielęgnowałam chore dzieci, męża, aż w końcu dopadło i mnie. Tylko z jakąś siłą pozaziemską. I choć nie byłam w stanie nawet stanąć na nogach, otworzyć oka. Choć straciłam głos i oddech, to pięknie się tu mną opiekowali.
Nadaję zatem dziś z pościeli (chyba z milion lat świetlnych nie leżałam o tej porze w łóżku), siódmy dzień z gorączką, ale jest światełko w tunelu…
Jako, że książka „Gucio” autorstwa – Joanny P. Zygadło idzie już na dniach do składu, a potem druku, a ja nie zdążyłam wyrobić się z informacją „partnerską” drogą mailową, to pozwolę sobie zrobić to tutaj.
Mam dwie propozycje.
Jedna jest dla firm. Tak jak przy książce „liść”. Dość dużo fajnych możliwości promocji danej marki.
Szczegóły wysyłamy na maila. Proszę o kontakt na julia.rozumek@gmail.com
A druga propozycja dla blogerów i instgramowiczów jako patronat medialny. Również szczegóły wysyłamy na maila.
Jakie to szczęście, że nie zarażę Was przez monitor…
I pamiętajcie moi Drodzy, zdrowie, zdrowie, zdrowie… Jak sie ma zdrowie, to ma się wszystko.

pośpiech do czasu wolnego.

Napisałam wczoraj na kolanie przy porannej kawie, że wielkie zmiany w życiu zaczynają się od drobnostek..
Czasami tak małych i niezauważalnych, że aż człowieka dziwi, że tak się mogło zacząć…
Z roku na rok zmieniają się pragnienia, potrzeby..
Im więcej doświadczamy tym więcej wiemy. I tylko wtedy. Poprzez doświadczenie.
Moja aktualne największe marzenie to szklarnia i kurnik. Chcę zwolnić. Zacząć żyć życiem. To są małe kroki… Zacząć np. od odcinania się od internetu w weekendy. Odkładania telefonu w tygodniu wieczorami (nastawić głośny dźwięk dzwonka i brać do ręki tylko wtedy gdy dzwoni)…
Nikt nam życia nie zwróci, nie cofnie, nie da możliwości by zacząć jeszcze raz… Śnieg za oknem prószy i dobrze jest zwyczajnie się w niego zapatrzyć…
Człowiek myśli dziś, że wolny czas jest tylko wtedy, gdy leży, gdy czyta, gdy ogląda film czy mecz…Wolny czas moim zdaniem jest zawsze wtedy gdy się nie spieszymy… Gdy robimy płot, gdy pieczemy ciasto, gdy zamiatamy podwórko.. Jeżeli tylko wtedy nie spieszymy się, to czas jest wolny i dający człowiekowi odpoczynek.
I aby się w sobie podminowania pozbyć, jakiegoś niepotrzebnego niepokoju.
Bo jak pisał Kapuściński… „Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz. Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia Twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza”…

Ale nie dało mi to spokoju, bo była to zaledwie część, jakiś skrawek myśli, które się w głowie kotłują, wiercą i wiją…

Powiedział wtedy, dokładnie cytując – do kurwy nędzy wiesz Julka? Do kurwy nędzy z tym życiem.
Pomyślałam sobie czy faktycznie z tym życiem do kurwy. I do tego nędzy na dodatek..
Nie zdążyłam rozwinąć myśli, bo kontynuował – Cały tydzień człowiek jak wół się nagoni, nalata. A jak weekend przyjdzie, to przy domu robota, w garażu, ogrodzenie trzeba by już zacząć. Żadnego czasu wolnego, żadnego odpoczynku…

Kiedy wracałam do domu starałam się przywołać jakieś wspomnienia. Nie te okraszone nostalgią, a te które w rzeczywistości w tamtych latach towarzyszyły nam w codzienności.
Moja Mama miała dwa dni w roku wolnego. Pracowała od poniedziałku do niedzieli.
Nie jeździliśmy z Mamą na rowerach w niedzielne popołudnia. Ale za to plotkowało się przy stole w kuchni, gdy przed południem wstawiała kaczkę z owocami. Nie znosiłam tych owoców. Ale ten sos… zjawiskowo dobry. Bo to zapiekane w pieczniku pieca kaflowego, naszej rodzinnej kuchni. 
Często zasypiało się z Mamą, choć miałyśmy po naście lat.
Mama wracała z pracy po osiemnastej. Zimą to już prawie noc. Wtedy prasowała, albo robiła jakieś rozliczenia remanentu w zeszytach od księgowości. I cały styczeń na stole w dużym pokoju, były rozłożone te papiery. Robiło się coś obok tej Mamy. Na dywanie, czy krześle przy tym samym stole. Odrabiało lekcje, czytało, wycinało, kleiło..  Ścieliłyśmy z Justyś łóżko rodziców, które stało obok tego stołu. Pamiętam do dziś wzory tych poszewek. I spod kołdry oglądaliśmy teleturnieje.
Latem zaraz po powrocie, Mama zjadała kolacje i szła na dwór. Zawsze. A to pielenie na skałce. A to zamiatanie mostka. Ogródek miał dużo pilnych robót. Rowerem na czereśnie, albo wiśnie jechała z wiadrem do znajomych. Na tarasie szypułkowała truskawki do weków. Szlauchem podlewała doniczkowe rośliny przy zjeździe do garażu. A jak Tata wrócił z warsztatu to szli na spacer. To było najczęściej koło dwudziestej pierwszej…
Choć pamiętam, czasami Mama mówiła – Andrzej, skończ tam wcześniej robotę, bo mamy zaproszenie do tych czy tamtych. Ale to było sporadycznie.
Najczęściej Ktoś przejeżdżał akurat rowerem. Mama pieliła. On zatrzymał się koło furtki i tak przegadali godzinę. Jak na kawę nie chciał wejść. Bo jak chciał, to Mama omywała ręce z ziemi i tak jak stała w dresowych spodniach z brudnymi od klęczenia kolanami, robiła tę kawę. I pili przy drewnianym stole pomiędzy tujami.
My wtedy jeździliśmy po wsi rowerami, simsonem, na wrotkach..
Tata wracał z warsztatu jeszcze później. Nadrabiał robotę, bo po obiedzie od zawsze robi sobie drzemkę.
Patrzyliśmy w dużym korytarzu przez okienko, czy pali się u Niego światło. 
Mama mówiła – zobaczcie no dziewczynki czy Tata wyszedł już z warsztatu. 
I albo mówiłyśmy – nie, stoi jeszcze przy maszynie – albo było wiadomo, że jak ciemno to już zapewne idzie.
Może jeszcze zajrzał po drodze do kucyka czy do kóz. Wchodził zawsze przez piwnicę. Tam zostawiał brudne buty i przekręcał na noc drzwi garażu.
Było wtedy zawsze po dwudziestej drugiej.
Coś czytał najczęściej w kuchni. A Mama oglądająca telewizję mówiła rozżalona – Posłuchał byś ze mną jak pięknie śpiewają, aż ciarki człowieka przechodzą. Wtedy dosiadał się na chwilę, choć za tym śpiewem raczej nie przepadał. Bardziej może z racji odwlekania czasu do wieczornej kąpieli.
W niedzielne poranki zawsze Ktoś przyszedł na kawę. Nigdy nieplanowaną. Ale tak oczywistą.
Czasami w sobotę w kuchni się tłoczyło. Albo spacerem przez wieś szli do znajomych. 
Nie szykowali się od popołudnia, o 20 ej może i Tata twarz obmył, a Mama kreskę na oku poprawiła.
Na wakacjach byliśmy raz. Kiedy miałam 8 lat. W Zakopanem. 
Przez całe życie wyjeżdżali gdzieś na krótko. Na dwa, trzy dni. Wtedy z Justyś pełniłyśmy wartę w Maminym sklepiku.
Ale tych wyjazdów na palcach by zliczyć.
Nigdy nie słyszałam, że brakuje Im czasu. Nigdy. Czas był taki jaki był i się robiło co do zrobienia było.
Nikt nie chciał go oszukać, naciągnąć, siłą wydobyć.

A pamiętam i z opowieści starsze dzieje.
Jak dziadkowie z pól wracali i ledwo siłę mieli konia do obórki odstawić. 
A potem popijali kolacje kompotem ze słoika. 
I czas mieli. Bo jak o dziewiętnastej z pola wrócił, a telewizji nie miał, ani telefonu, to do zmierzchu ile mu na rozmowę czy milczenie zostawało…
A na co on też czas miał mieć.. Ani na gokarty i kręgle się nie spieszył. Ani na serial. Zaległości na portalach z informacjami nie odczuwał. Nie spieszyło się aż galerię handlową zamkną.
Może rowerem jak trochę sił nabrał do karczmy wiejskiej jechał. 
A tam ile czasu na bajdurzenie było…
I co jakiś czas historie te same, bo u ludzi mało się działo, jak całe życie w jednej wsi przeżyli, a informacje ze świata nie docierały.
Zimą u jednego sąsiada się schodzili. Przy lampie naftowej o duchach i zmorach opowiadali. 
Dla roboty człowiek żył. I cieszył się, że ją ma i w zdrowiu może robić.

Przyszło nam żyć w świecie niezliczonej ilości atrakcji, możliwości…
Rozbudza to w człowieku pragnienia. Chciałoby się wszystkiego zaznać, posmakować.
Chciałoby się dołączyć do świata, który z tego wszystkiego korzysta i cmoka z uznaniem.
Ilość przyjemności stwarzanych człowiekowi przybywa, a czasu wciąż tyle samo.
Zaczynamy pędzić, ażeby wygrać ten czas i móc poświęcić go i nazwać „wolnym czasem”.
Nikt go wolnym wtedy nie ma.. Bo biegł do niego zbyt szybko i gdy nadchodzi nie potrafi zwolnić.
Nie umie skorzystać i odebrać tego co poświęcił wcześniej, ażeby go dostać.
Biegną zatem dziś Ci ludzie. Tylko po to, by wygospodarować sobie czas.. A jak na ironię czasu nie dostają.
Już nie słychać „bieda Panie”, tylko ” na nic czasu nie ma”…
A czas to pojęcie względne… 
Ileż słyszę, że zazdroszczą iż czas na książki mam.. To jest kwestia priorytetów.
Widocznie Ktoś Kto go na czytanie nie znajduje, nie pragnie aż tak mocno.
Czytam w kolejce do lekarza, o północy gdy uśpię dzieci i ciasto jeszcze przed północą do piekarnika wsadzę. Piję kawę późną porą i czytam. Wstaje nieprzytomna. Ale czas na czytanie mam.
A potem ludziom się wydaje, że skoro pracuję w domu, to może w południowej porze przed kominkiem w fotelu bujanym…
Dziś ludzie tak widzą wolny czas… Jak z obrazka…
A czy robienie tego płotu wiosennym dniem, gdy dzieci obok w piachu się brudzą, nie jest naszym wolnym czasem? Czy tylko wycieczki i masaże to ten nasz czas?
Pojęcie wolnego czasu jest tylko w naszej głowie. Nie zmarnuj go.
Bo wbrew pozorom każdy z nas ma go bardzo dużo, zależy tylko od postrzegania tego co czynisz.
Wszyscy znajomi dziś na trybunach na meczu a Ty robisz płot?
Rób go dla siebie, polub swój czas. Żyj swoim życiem. Bądź panem swojego czasu.
Niech jego wartość nie będzie przysłonięta miarą innych.
Może ten, co na mecz zdążył bo czas zdobył, wcale tam zrelaksowany nie siedzi. A w ciele swoim wciąż biegnie. Bardziej istotny jest stan Twojego ducha, niż miejsce w jakim się znajdujesz.
Przyjdzie moment w którym świat zrozumie, że nie to gdzie spędzamy czas ma wartość najwyższą, a spokój w nas…

Świat daje możliwości dziś każdemu. Starcu i niemowlętom. 
Ludzie rodzą dzieci i w swoim pędzie i pośpiechu wciągają je wraz z sobą. 
To kolejne zadanie do wykonania. Plan.
Dziś siedmiolatki mówią trzema językami, jeżdżą doskonale na nartach, grają na instrumentach…
To wszystko w pędzie i biegu. Pośpiech… Pośpiech bo korki, w pośpiechu zakładaj kurtkę, w pośpiechu jedzą w aucie. Nie mają czasu się nudzić, rysować palcem w powietrzu aż ręka zdrętwieje…
Mają wielkie możliwości i predyspozycje aby zdobywać świat. Odnajdywać się w nim. Zdobywać stanowiska. Jeździć po świecie i porozumiewać się w czternastu wyuczonych czasach przeszłych i przyszłych… Programujemy Im od dziecka pośpiech…Budowanie swojej wartości poprzez kolejne nabyte umiejętności..
A pośpiech to choroba, która pozbawia nas życia..

” „Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz. Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia Twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza”…

Kiedy pytają mnie na jakie zajęcia chodzi Tosia, odpowiadam, że z patykiem na dwór…

Zaraz przyjdzie wiosna. Obok moich dzieci będę plewić w swoim ogródku ja. Sypniemy kurom ziarna i pozbieramy jajka.
Jak Ktoś będzie przejeżdżał rowerem, wezmę go na kawę. Obmyję z ziemi ręce i usiądę w brudnych, naciągniętych na kolanach dresach.

asparagus – wyniki konkursu PRL

Przecież mogłabym pisać kontrowersyjnie. Zbierać setki tysięcy fanów jednego dnia.
Doskonale wiem jak to robić. Schemat jest prosty..
Mogłabym informować o postach na portalach w sposób intrygujący, by tylko sprowadzić na swoją stronę jak największą ilość obserwatorów.. Robić szum, obojętnie jaki. 
Tylko z miliona czytelników można mieć jedynie miliony na kontach, a moi rodzice pokazali mi, że w życiu warto zabiegać najbardziej o mądrego człowieka obok. O człowieka w ogóle.  O wartość i poziom dialogu.
Moja przyjaciółka powiedziała mi kiedyś.. „nie zazdroszczę Ci Jula ani fajnego męża, ani domu, ani spełniania się. Zazdroszczę Ci najbardziej tego, że rodzice pokazali Ci jak żyć. Wiesz ile ja muszę popełnić błędów, aby w końcu dotrzeć do właściwego wyboru…”
Jeżeli kiedyś przyjdzie mi odejść ze świata blogowania to zerknę do tyłu i pomyślę.. „Boże, tyle fajnych ludzi, tyle rozmów, wspomnień, ciepła i serca”. I chce mieć tego „człowieka”, którego żadne pieniądze tego świata nie kupią…
Bo nawet konkurs na tym blogu nie ma człowieka byle jakiego, a takiego właśnie, że łzy się do oczu cisną…

„Julia…poznałam Cię pierwszy raz na Świętach Slow –choć czytam od lat …byłam ubrana na czarno, nie do końca z miłości do tego koloru. Mama moja zmarła bardzo niedawno. W wieku 58 lat zaledwie. Choroba zabrała nam całe Szczęście , Miłość, Sens, …jakim była MAMA. Nie odważyłabym się tego napisać…ale odkąd byłam malutka…taka całkiem maleńka…piosenki Rominy i Al Bano towarzyszyły mi przez lata całego mego dzieciństwa. To był najukochańszy duet, muzyka Mamy. Pamiętam jak w soboty, gdy nie musiała wstawać o 5h rano…tata włączał płyty (w wieży ,którą kupił jej w prezencie właśnie, by mogłą ich słuchać kiedy chciała) i Mama pozwalała sobie ( i nam  ) poleżeć ciut dłużej i wsłuchiwała się.. . Wskakiwałam Jej wtedy do łóżka i razem śpiewałyśmy. . .To były czasy! Dlatego ..gdy tylko zobaczyłam tytuł…zaczęłam pisać. . . Dla Mamy.”

i to…

„Kasiu, tak pięknie napisałaś! I przypomniały mi się sukienki mojej Mamy z grempliny- słonecznie żółte i fioletowe, pięknie odszyte. Taliowane. Przed kolanko. I te kozaki na platformie, długie do kolana i zapinane na zamek, wężykiem dookoła. I tak mi się zatęskniło… i łzy mi kapią na biurko.. Co to za miejsce ten blog Julii? Że wspomnienia tak ożywają, te zapomniane gdzieś…? Te szufladki w głowie ktoś pootwiera – jak nie Julia to Kasia… Zaczarowane TU wszystko! Dobrego dnia Kochane moje.”

Niezwykłą przyjemność dało mi czytanie Waszych słów w konkursie PRL.
Te wspomnienia u wszystkich takie same. Bo choć różniły się naszym wiekiem  w tamtych latach, choć może były małe odchylenia w imieninowym menu, to każdy ma taką samą radość przy tych retrospekcjach.
Taka iskra tęsknoty w oczach. 
Za beztroską spotkań.
Bo choć wszystkiego było mało, to człowieka w tym wszystkim nie brakowało.

Myślę, że taki slogan powinien określać czasy PRLu. Bo to ostatni moment bytowania człowieka z człowiekiem, jako jeden z podstawowych sensów życia. Mam nadzieję, że ludzkość jeszcze do tego powróci.
Że nasyci się wszystkim tym co dziś oferuje nam świat. I znowu zaczną przychodzić do siebie ludzie…
Bez kilkunastu wcześniejszych uzgodnień telefonicznych..
Miałabym ochotę przytoczyć wszystko to o czym pisały dziewczyny..

” Najmilej wspominam jak dzieci padały pod stołem i tam spały aż do końca imprezy. Nikogo z tego powodu nie nazywano patologią. Fajne czasy.”

albo to..

„Aby móc razem wysłuchać tych kopiowanych o sto razy kaset magnetofonowych z ulubionymi piosenkami, pogadać o tym co kto upolował w zagranicznym czasopiśmie, oczywiście chodziło o zdjęcia i artykuły o ulubionych wykonawcach, a w przypadku naszej paczki były to wieści o zespole ABBA:). Jak już towarzystwo się trochę podhecowało alkoholem zaczynał się główny punkt obchodów imieninowych czyli granie w „butelkę” „

słowa mojej drogiej B. muszę skopiować całe bo tak się cudnie czyta..

„A ja też pamiętam takie imprezy z sałatką jarzynową, tatarem, śledzikiem, jajkiem z majonezem. Jedna z sałatek jarzynowych przeszła do historii… bo uczestnicy (Ci co więcej zjedli wylądowali w szpitalu) I z tego co mi wiadomo, w tym szpitalu nikt pary z ust nie puścił, gdzie tej sałatki się najadł…A Sanepid też jej chciał spróbować…
Ale przypomniałam sobie inne imprezy z domu rodzinnego, też z PRL, jeszcze bardziej odległe…Byłam dzieckiem.
Każdy we wsi pamiętał kiedy są imieniny Janka, Marysi, Karola, Stacha, czy Kazi. Telefon jeden we wsi, gdyby trzeba było pogotowie wezwać. Więc nikt się nie umawiał na spotkanie, a jednak wieczorem sąsiedzi pukali do drzwi. Nie.. zanim zapukali słychać było charakterystyczne otrzepywanie butów z błota. W tej sieni takie charakterystyczne… Bo wieś rozległa, to przez pola szybciej było. Radość wielką pamiętam. Prezenty były. Kto zdążył to do miasta po prezent pojechał: krawat jaki kupił, chusteczki do nosa- komplet koniecznie – w paski dla mężczyzn, z kwiatkiem dla kobiety („nosówki”) , fartuszek, wazonik. A ten co nie zdążył kurę pod pachę złapał albo gorzałkę i jeszcze szybciej przez te pola pędził. Radość wielką pamiętam, wędliny ze spiżarni, galarety z octem, śmiechy i rozmowy. Jak się chłopów nie dało już przekrzyczeć, bo alkohol przez nich już krzyczał, to kobiety zajmowały się sobą. Przepisami się wymieniały, krojami, poradami wszelakimi. Chyba mocno się wspierały. O sukcesach szkolnych swoich pociech nie pamiętam żeby rozmawiały. Śpiewy były. Zazwyczaj te same przyśpiewki coś tam…”cała noc psy szczekały…” a potem tylko ra ra ra i koniec, obowiązkowo „Góralu, czy Ci nie żal…” Jakie miejsce w tym wszystkim dzieci… ano cichutko zajmowały się sobą, albo spały. Niepojęte! czasami same w domu… bo rodzice do Karola na imieniny wyskoczyli. No i tych dzieci nie było co ciągać co po nocy:)”

i to super…

„Zwiastunem nadchodzącego końca zabawy był szum wokół stołu i wstający od niego goście. Nikt nie musiał przypominać dziecku pięć razy i nawoływać do domu. Po prostu karnie się żegnałyśmy i Małgośka wychodziła razem z rodzicami. Pamiętam, że nie przeszkadzałyśmy dorosłym i nie wołałyśmy co chwilę, że czegoś potrzebujemy. Nikt nie robił dla nas osobnego bufetu – podkradało się to co akurat było na stole”

od Justyny jest genialne..

„Ze wszystkich imienin, które rodzice hucznie obchodzili w PRL przychodzi mi jednak na myśl jedno ważne pożegnalne spotkanie. Przyjaciółka mamy z pracy wyjeżdżała w 86 do Niemiec. Miała córkę, z którą także i ja się przyjaźniłam. Razem spędzałyśmy wolny czas, jeździłyśmy na wycieczki i razem przeżyłyśmy niejedne imieniny dorosłych;)
Muszę tutaj dopisać, że mieszkałam w jednym z dziesięciopiętrowych bloków, na ścianach były zwykłe najtańsze tapety, w pokojach była tylko wersalka, jakaś szafa, a u rodziców duży komplet mebli na wysoki połysk. Generalnie szału nie było:) Ale to i tak było dla nas wszystkich, bo wtedy większość tak mieszkała, bardzo dużo. Każda rolka tapety była na wagę złota, każdy mebel był dla nas ważny bo tak ciężko załatwiony.
I tak na tej imprezie, którą pamiętam do dzisiaj, a minęło 30 lat (!) ciocia na pożegnanie wymalowała nam farbami pół ściany w pokoju rodziców. Od teraz każda wigilia, Wielkanoc, imieniny, urodziny nie były już takie same. Całe życie toczyło się w tym jednym dużym pokoju, na ścianie którego były słowa pożegnania, śmieszny rysunek, wypisane nasze imiona, wszystko to co miała wtedy w sercu ciocia:) I jeszcze jedno co mi tak bardzo zostało w pamięci, że nikt nie miał żalu, nie wściekał się, że te ściany tak mozolnie wytapetowane zostały pomalowane farbami. Co więcej, to był taki odruch z jej strony, że jej nawet na myśl nie przyszło, że robi komuś kłopot. Po prostu nie analizowało się takich spraw, żyło się i cieszyło. W porównaniu do dzisiejszych czasów gdzie rodzice własnym dzieciom nie pozwolą zrobić rysunku na ścianie, krzyczą gdy niechcący łapkami zostawią ślad to wspomnienie odżywa we mnie na nowo! I przypomina mi ciągle co jest tak naprawdę ważne! Bo przecież dzisiaj te małe ślady od kredki czy rączek wytrzemy gąbką, ba, pomalujemy na nowo ściany, bo wystarczy jechać do pierwszego lepszego sklepu i kupić puszkę farby! W dodatku zmywalnej:))) A jednak wolałabym żeby te tapety wróciły do nas, a z nimi to podejście do życia, które wtedy mieli w sobie dorośli i dzieci.”

Cały wpis Kasi przepiękny, kopiuję choć odrobinę..

„U Babci rodem z Oszmiany z kolei dla gości – bliny. Niebiańskie, pulchne placki na sodzie, maczane w tłuszczu wytopionym ze słoninki i boczku, z jajkiem sadzonym i smażoną kiełbasą. Odziedziczyłam przepis, ale mnie nigdy takie nie wyszły. Soda widocznie dziś inna. Dziadek za blinami przepadał, ale w koleżeńskim swoim gronie świętował ze skromniejszym menu: podczas imprezy w działkowej altance na zakąskę babcine cebulki tulipanów poszłyyyyyy. Nie doczekały wysadzenia. Było trochę pomstowania, było… Chcesz cukierka? – idź do Gierka. Cóż tam cukierek (choć smakowite były). Czekoladki „Malaga” – ktoś pamięta? Te dzisiejsze nie takie jak dawniej. Tamte nie były za słodkie, tamte były idealne. Nic dziwnego, że na adapterze Bambino „Odpływały kawiarenki”, a niektórzy ruszali „Parostatkiem w piękny rejs” lub „Windą do nieba”. Bo przecież było „Tyle słońca w całym mieście”. I nigdy nie było za ciasno, i zawsze każdy się zmieścił, nawet jakby przenocować trzeba było – na tapczanie kładło się w poprzek, a pod nogi, żeby nie zwisały, krzesła dostawiano. To chyba wówczas w kontaktach międzyludzkich jak nigdy potem the sky was the limit… choć wtedy mało kto wiedziałby, co to znaczy…”

tak fajnie napisała Eboum

„Przychodzily w gosci piekne panie z wylakierowanymi wlosami, rozowa pomadka na ustach, blyszczacymi cieniami na powiekach i koniecznie w bluzce z poduszeczkami na ramionach… Wreczaly kwiaty (zawsze po trzy! trzy gozdziki, trzy gerbery, i te, ktore pachnialy jeszcze tydzien po imieninach – frezje…), byla w prezencie i kawa, i zagraniczne kremy (kupione w najczarniejszym zakatku dzielnicy), czasami krysztalowy wazon czy miseczka… Panowie w dokladnie wyprasowanych koszulach przynosili za zwyczaj trunki (byla i „Extra”, i „Stolowa” i „Zytnia”…).”

i Gosia z zamiłówaniem do używek 😉

„Pamietam tylko jedno: zawsze jak rodzice gosci do drzwi odprowadzili, to ja bieglam do pokoju i te resztki wina z kieliszkow spijalam …”

i od Grażynki

„Nie było zmywarek, rarytasow-ananasow, a każdemu się chciało i zrobić i przyjść i godzinami zaśmiewac z opowieści. Pamiętam do dziś moja mamę w kwiecistych sukienkach, z modna trwała ondulacja, kolorowymi kolczykami w uszach i czerwona lub różowa pomadka na ustach.”

Uwielbiam takie szczegóły wspomnień jak u Ani

„Pamiętam odgłos młynka do kawy i widok Mamy pochylonej nad nim,bo krótki kabel był. Zapach parowej”plujki”w szklankach z koszyczkami.”

Konkurs wygrywa Alka. Mistrzostwo pióra.

„Dzieci i ryby głosu nie mają”, wydobył z siebie solenizant, wujek Jurek, nim zadławił się śledziem lub sałatką jarzynową. Wuj krztusił się, czerwieniąc po cebulki włosów, które skąpo obdarzały bogatą niegdyś w loki czaszkę. O tej czuprynie, ku milczącej, bądź, w przypływie uczuć, pomrukującej aprobacie wujka, lubiła opowiadać ciocia Grażynka. Na dowód czego, z gracją Magdy Masny, asystującej w „Kole Fortuny” Wojciechowi Pijanowskiemu, wskazywała monochromatyczne fotografie, poutykane między przesuwanymi szybami lśniącej meblościanki.

Początkowo nikt z nas się dławieniem nie przejął, jednak gdy wujek wstał, unosząc ponad stół imponujące krągłości, wiadomo było, że nie ma żartów. Mimo to, zgodnie z wyartykułowaną maksymą, głosu nie wydaliśmy, choć może wypadało, bo wuj dusił się do głośnego akompaniamentu akordeonowego „Tylko we Lwowie”, a dorośli zajęci byli tańcem na skrzypiącej pod piętami klepce lub śpiewem, takim co sąsiedzi w czwartej linii zabudowy, na trzecim piętrze budynku w kształcie prostopadłościanu, słyszeć musieli.

Najgłośniej, jak zawsze, śpiewała ciocia z okolic Tczewa, ekspedientka Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego, dzięki której na imprezie nie brakowało chyba niczego, a i na co dzień herbaty Jubileuszowej. Dzieci tradycyjnie obdarowała wedlowską czekoladą, sklejając nam usta jej nadzieniem orzechowym. Przełykaliśmy słodycz, coraz mocniej wybałuszając oczy na wujka, który zmieniał kolory, niczym kameleon, szarzejąc jak dym z Popularnych, bielejąc jak krem Nivea, i różowiejąc jak Konserwa Turystyczna.

„I bogacz i dziad, tu są za pan brat”, wyrwało się, jak z przebudzenia, wujowi Staśkowi, marynarzowi, który teraz, całą rozciągłością unoszącej się postury, zataczał zamaszysty ruch wahadłowy, jakby inscenizował kołysanie łajby lub parodiował ekspresję akordeonisty. A wtedy wuj, co się dławił, rzucił się na wuja Staśka, jakby z pretensjami, co uwiarygodnić chciał aktualny, buraczkowy koloryt jego twarzy. Szarpnął wuj Jerzy wuja Stanisława, uchwyciwszy jego kamizelkę, pod którą z impetem trzasnęły gumowe szelki, podtrzymujące spadające z chuderlawej postury sztruksowe spodnie. Wuj Stanisław, nim się zreflektował, że tu o ratowanie życia idzie, podskoczył z krzykiem, któremu wraz z ubożejącym rezonem, łamała się intonacja: „cooo?” Niespodziewana napaść nadwątliła i tak niewielką energie vitalae wuja, więc oparł się o stojące nieopodal krzesło, względnie trzeźwo odstawiając dzierżący w dłoni kieliszek. Podpora okazała się fotelem bujanym z rattanu, który latem pozostawiał na udach cioci Grażynki cętki, co z niekrytym entuzjazmem z odkrycia, z mocą mutacji zdradził najstarszy z dzieci, kuzyn Artur. Chwilę później stało się nieuniknione. Za sprawą zmaterializowanej, dwubiegunowej wariacji Thoneta, wujowie padli na podłogę, a wuj Staś pośpiesznie ruszył ku pośladkom wuja Jurka, by siąść na nich i bez wahania, w czynie społecznym poklepać masywne, szerokie, milicyjne plecy.

Wówczas ciocia Grażynka, niosąc czerwony, emaliowany garnek z wystającą spod pokrywy łyżką wazową, weszła do pokoju uroczystym krokiem, by, z nieco reżyserowaną elegancją, zaindagować: „kto ma ochotę na flaczki”? A wtedy już bez trwogi i ceremonii, zachłyśnięci ulgą szczęśliwego zakończenia, z niemodulowaną emfazą, niecenzurowanym bon tonem, wykrzyknęliśmy chóralnie: „ja, ja, ja”. Chcieliśmy bowiem czym prędzej zjeść, a następnie ujść, by inaugurować właściwą cześć imprezy. Ta odbywała się na poddaszu nadmorskiej hacjendy, gdzie można było pić niereglamentowane ilości Polo Cocty, zjeżdżać z balustrady i śmiać się z podsłuchiwanych rozmów dorosłych, tonących w odmętach wódki Baltic.”

Z Alką spotkam się na wiosnę w Warszawie, i gdyby któraś z dziewczyn z konkursu chciała to ja z największą chęcią wezmę goździków więcej. I posiedzimy na leżakach, twarz do słońca powystawiamy..