ucz się, ucz…

Bez smsów, whatsupów, massengerów i maili w każdej wówczas szkole wiadomo było, że „ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”.
W każdej z tych placówek uczniowie dopowiadali „a jak nazbierasz dużo kluczy, to zostaniesz woźnym”.
Jak to było możliwe, że informacja, która nie szła drogą jedynego wtedy szybkiego przekazu czyli radia i telewizji rozchodziła się po kraju z prędkością dzisiejszego filmiku na tiktoku…?
Zmieniają się czasy. Technologia rozrasta się w przerażającym tempie.
Sztuczna inteligencja budzi mój strach o ludzką chęć rozwoju. O potrzebę rozwoju w ogóle.
Rozwój.
Czym jest rozwój, a czym był…? Czym też będzie?
Czy czasy i możliwości, które nadeszły spowodowały, że nasz rozwój powinien przybrać inną postać?
Klucz nauki otwierał drzwi, które prowadziły do „lepszego życia”. Takowe drzwi zamykało się za sianokosami w ukropie i ciągnięciem wody ze studni do obmycia ciała.
Takie drzwi były widokiem na miasto, na pewny zarobek. Ten klucz wymieniał wóz z szopy na malucha z salonu.
Starannie prowadzony zeszyt, punktualność i aktywność na lekcjach dawała nadzieję na „wyrwanie się”.
Trzeba było się wyrwać. Marzyło się każdemu.
Czy było mu z tą nauką po drodze czy nie – próbował dosięgnąć włożonych w sztywne ramy wizji szczęścia, godnego życia i sukcesu.
„Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz, a jak nazbierasz dużo kluczy to zostaniesz woźnym.”
Znam sprzątaczy zmizerniałych ale znam też i radosnych. Znam dyrektorów spełnionych ale znam też i takich z pętlą na szyi.
Od zawsze mówi się o nauce jako lekarstwie na dobre życie. Jakoby sukces naukowy i finansowy miał zapewnić szczęście.
Ileż mamy dziś ludzi po studiach, ile wyedukowanych istot chodzi po tej ziemi. Jak nigdy wcześniej. Również jak nigdy wcześniej nie mieliśmy tylu depresji, nerwic i zaburzeń wewnętrznego jestestwa.
Dosięgnęliśmy czasów, w których edukacja jest istotna w zawodach takich jak lekarz, prawnik, nauczyciel…
Choć często okazuje się, że lekarz po kilku specjalizacjach przepisuje Ci antybiotyk ze słowami – może spasuje. A zielarz trafia w punkt z ususzonymi trawami.
Uczony psycholog patrzy na Ciebie takim wzrokiem, że widzisz jego wciąż nieprzepracowane emocje, a terapeuta po weekendowym kursie przyklęka przy Twoim problemie z największą uwagą i troską, bo sam przed sobą klękać już nie musi. On już wstał i teraz potrafi pomóc Tobie.
Odpowiedź jest tylko jedna – pasja. Tylko pasja potrafi uczynić Cię szczęśliwym, a co za tym idzie, odnieść sukces.
Choć czy największym sukcesem w dzisiejszych czasach nie jest możliwość poczucia szczęścia. Pełnego, prawdziwego, wypełniającego od środka szczęścia?
Chociażby jedno pokolenie wstecz czuło szczęście z pracowicie spędzonego dnia, z gości w sobotni wieczór, z ziemniaków dobrze na zimę zebranych, z wakacji pod namiotem, z „Dynastii” i „Izaury” w niedzielne popołudnie.
Dziś nic z tych rzeczy nas nie cieszy. Bo wciąż chcielibyśmy więcej. Chcielibyśmy inaczej, gdzieś indziej, z kimś innym, a najlepiej z innym sobą.
W mnogości możliwości zatraciliśmy radość z pojedynczych, zwykłych wydarzeń, rzeczy, spotkań, wyjazdów.
Zmienia się świat. Z dnia na dzień coraz szybciej. A my wciąż tkwimy w przekazanych nam wartościach.
„Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz.”
Nie jesteśmy w stanie zmienić z dnia na dzień systemu edukacji. Ścieżki tej edukacji.
Ale możemy zmienić swoje do tego nastawienie.
Do szału doprowadza mnie odrabianie lekcji. I plecaki ciężkie od ilości książek.
Ale tego nie zmienię. Mogę zmienić swoje do tego nastawienie.
Lekcję odrabiamy aby Pani było miło, bo żyjemy w tym systemie, bo to szczęście móc odrabiać niechciane lekcje w ciepłym domku, przy ciepłej herbatce. Z Mamą, która widzi.
Ukraina, Turcja, Afryka marzy o zadaniu domowym.
Ale te odrobione lekcje nie są dla mnie sprawą życia i śmierci.
Za to zaangażowanie się w życie społeczne mocno sobie cenię.
Mój Tato nie poszedł na egzamin maturalny, bo tego dnia miał dużo zamówień w warsztacie i pomagał Ojcu. Kiedy byłam mała odpytywał mnie z secesji, baroku i filozofii Schopenhauera. Bez matury. Jeździliśmy na wystawy konne, zloty motocyklowe i giełdy antyków.
Ja nie zdałam matury z języka polskiego. Napisałam osiem książek i sprzedałam je w dziesiątkach tysięcy sztuk. (Wciąż zadziwia mnie ta ilość.)
Nie ma nic piękniejszego niż pasja. Nie ma nic ważniejszego.
Pasja z edukacją czy bez, zaprowadzi Cię do miejsca, w którym chcesz być. W którym osiągniesz spełnienie. Tylko człowiek niespełniony wciąż będzie biec.
A czy w życiu chodzi o bieg, czy o spacer z możliwością szczegółowego przyglądaniu się drodze…?
Nauka bez pasji to jak wspinanie się, mozolne, ciężkie wchodzenie nie na tę drabinę.
Właściwy klucz to odnalezienie wraz ze swym dzieckiem Jego pasji. Dać Mu możliwość przyglądaniu się naszej chęci do życia.
Nie pięć różnorakich zajęć w tygodniu, to nie ta drabina. Chyba że jest to Jego wybór.
Tylko czy jest to wybór wychodzący z jego duszy i pragnień, czy jest decyzją dziecka włożonego w tryby „zajętego czasu”, „intensywnego życia” i „wymagań społeczeństwa” oraz „braku kolegów na podwórku”?
Czy jest wymogiem powtarzanego pomiędzy wierszami „coś musisz robić”, „coś musisz potrafić”, „gdzieś musisz dojść”…
No właśnie? Gdzie nasze dzieci muszą dojść?
Im dłużej przyglądam się światu, tym bardziej upewniam się w przekonaniu o życiu, które jest wypadkową naszych cech, genów, wrodzonych predyspozycji.
Potrzeb jakie rodzą się w człowieku, głęboko. Do poznawania, odkrywania bądź trzymania się portu.
Do rozmów bądź milczenia. Do wychodzenia przed szereg bądź szukania miejsca w ostatnim rzędzie.
Czyż patrząc na swoje dzieci nie widzicie tych ogromnych różnic? Ich genetycznych „możliwości” bądź „słabości”?
Dlaczego oba słowa wkładam w cudzysłów? Bo oba są zaledwie ludzkim wymysłem, ustaloną moralnością. Zasadami wleczącymi się przez wieki.
Możliwości mogą stać się zmorą, a słabości zmiłowaniem.
Zbliżający się czas, pokaże jak nigdy wcześniej, jak bardzo będziemy potrzebowali swoich norm, swoich własnych wytycznych względem dobra i zła.
Poprzez bardzo mocno rozciągnięty świat, który wychodzi już znacznie poza płot, własne pole, poza zbudowaną przez pradziada oborę i stodołę, zaczniemy odczuwać coraz więcej dysfunkcji swoich myśli i poczynań. Będzie się tak działo poprzez ogrom wymagań wobec naszego żywota.
Bo czyż każdy z nas może być podpięty pod ten sam schemat pisania w trzech liniach?
Zanim zaczniesz uskarżać się ponownie na system edukacji, który nie zmierza tą ścieżką którą powinien, zadaj sobie wcześniej pytanie, co ja mogę zrobić dla swojego dziecka?
Czy ocena celująca, bardzo dobra i dobra określa Jego możliwości? Jego szczęście?
Patrzę na tych, którzy siedzieli całą młodość nad książkami…
Niektórzy z nich dziś mogą uratować mi życie dzięki swojej wiedzy i nabytym zdolnością.
Inni zmarnowali młodość i nadal są dalecy od spełnienia.
Bo aby nauka miała sens, musi być bezwzględnie połączona z pasją. Z chęcią.
Dlaczego, jak mówi doskonały program dokumentalny „alfabet”, język polski jest pięć razy w tygodniu, a plastyka z muzyką zaledwie raz?
Czy wiecie, że każdy człowiek rodzi się z predyspozycjami do malarstwa, tylko biegnące lata i brak doskonalenia tego zajęcia powoduje jego zanik…
Dlaczego matematyka ma być ważniejszą z nauk od świata sztuki?
Czy poprzez wyobraźnię nie zdobędziemy więcej?
Czyż nie potrzebujemy tyle samo inżynierów co kreatywnego myślenia?
Mój syn jeszcze nigdy nie napisał właściwego u/ó ale za to Jego poczucie humoru będzie kluczem, który otworzy okna, drzwi i wielkie zamkowe wrota.
Moja córka nie ma pojęcia jakie napisać rz/ż ale pływa jakby miała klucz do podwodnego świata.
Nigdy nie interesowały mnie szkolne lektury, oprócz „Chłopców z placu Broni”, „Ani z Zielonego Wzgórza” oraz „Nocy i dni” za to dziś, jestem w stanie utonąć w literaturze, pod każdą postacią i znaczeniem tego słowa. To było w mnie. Nikt nie namawiał mnie do książek.
Jeśli mamy coś w życiu pokochać, to ta miłość już w nas jest, tylko pokaże się w dogodnym dla siebie czasie. Nikt na siłę jej z nas nie wyrwie. A jeśli zacznie wyrywać, to może stać się naszą traumą.
Pisałam Wam już kiedyś, o mojej Mamie, która wchodziła do mojego pokoiku w mojej młodości i mówiła – dziecko, jaki tu bałagan, jak Ty kiedyś w życiu dom będziesz prowadzić? Zgnijesz w tym brudzie.
Znacie to? Czyż nie jest powtarzane w każdym domu z pokolenia na pokolenie?
Dziś mam hopla na punkcie porządku.
Nic Mamy namowy nie dały. Wtedy nie miałam potrzeby sprzątać. Młodość.
Coś co jest w człowieku i tak wyjdzie.
Patrzyłam całe życie na Mamę, która o porządek dba i miałam to w genach.
Znałam dzieci, których Mamy miały jak w muzeum, a Oni w dorosłym życiu toną w bałaganie.
Nic nie dały namowy, straszenie, nauka i przypatrywanie się. Geny.
Mam też drugą dla Was przypowieść.
Mama mojej przyjaciółki przyjaźni się dobrze z Mamą pewnego dziś bardzo znanego chłopca.
I Ona przy tej kawce mówiła – Boże! Co On w życiu będzie robił?! Szkołę rzucił. (Zaznaczmy, że średnią.)
Dziś zna Go cała polska i Jego publika wypełnia na koncertach całe stadiony.
Wracając do zagadnienia, aby wyciągać coś pod presją pręgierza –
Kto stworzy lepszą firmę? Ten, który będzie czuł presję czy ten, który poczuje tlący się w nim ogień?
Kto stanie się lepszym pracownikiem? Ten, z batem nad sobą, czy ten który będzie miał potrzebę rozwoju?
Przy braku chęci, nie pomoże żaden bat. Przy chęciach bat nie będzie potrzebny.
Nie wolno zapomnieć nam o jednym – nasze chęci nie muszą się pokrywać z chęciami naszych dzieci. One są podarowane światu. Nie nam i naszym wymogom.
Bo choćbyś zdobył cały świat i przypilnował wszystkie jego lekcje – jeśli jego geny prowadzą go ścieżką bezdomnego – bez tego domu będzie.
A Tobie przyjdzie się po nocach martwić. Powiesz – i na co ja go tak z tą nauką cisnęłam. Co to dało? Nic. Szkoda moich nerwów było. Moich starań.
W innym wypadku powiesz – Może gdybym z Nim pilniej przysiadła, więcej wymagała, to by Mu się lepiej to życie ułożyło…
Ono zawsze się ułoży tak, jak miało się ułożyć.
Jak mówi mój mąż, jeśli będziesz miała zginąć, to uderzy Cię inne auto, gdy będziesz przed wojną uciekać. Co ma być, to i będzie. Bo życie nasze to wypadkowe naszej chęci, dobra i genów naszych. Cała reszta to tylko didaskalia.
Czyż dzieci alkoholików nie zostają alkoholikami, bo są dziećmi alkoholików?
Czyż dzieci alkoholików nie odcinają się całkowicie od alkoholu, bo są dziećmi alkoholików?
To droga naszych genów i wrodzonych predyspozycji. Nie rodziny, kraju, towarzystwa.
Nawet wybicie się z nałogu to nadal nasze geny, nasze wewnętrzne pragnienie i nasza siła.
Sami musimy spaść na dno, aby się odbić. Nikt za nas się nie odbije, nikt nas nie wyciągnie.
Tylko nasze geny. A zaraz po tym – nasza chęć. Ale pamiętajmy… musi być nasza. Nie rodzica.
Pokazywać dzieciom, że „chcieć” jest dobrze…
I chcieć tego czego się chce. Nie tego, czego chcą za nas inni.
Nasza wewnętrzna chęć przyniesie kwiaty. Chęć innych to tylko sadzonki, z których nic nie wyrasta.
Bo czy to, co my nazywamy właściwą ścieżką jest właściwą dla każdego z nas?
Jeśli natomiast moje dziecko będzie chciało zrobić trzy specjalizacje i dwa doktoraty, to ja stanę na głowie aby je w tym wspierać i dopingować. Jednakże musi to być jego wybór, ja mam dać mu dobrą, spokojną codzienność aby mógł uważnie się temu światu przyglądać i sam wybrać swoją drogę.
Dużo jest w nas powtarzanych pokoleniami przekonań i myśli.
Jednakże najgorsze z nich, to strach przed oceną.
Bo czyż nie można by powiedzieć „ucz się ucz, bo co powiedzą o Tobie inni..”?
Lub co gorsza, co powiedzą o mnie inni? Traktujemy swoje dzieci i ich osiągnięcia jak swoje trofea. Każdy wchodzi na spotkanie ze swoim pucharem.
Moje ma świadectwo z paskiem, mój złoty pas, mój odznakę czytelniczą.
Tu się aż ciśnie powiedzieć – a mój klik do pasa.
Są też skrajności w drugą stronę. Mawiają – Mój jest głąbem, nieukiem i debilem.
(Choć to ludzkie podzielić się radością i troską. Tylko oby nie był to nasz życiowy cel – wyszkolić dziecko wedle swoich wizji.)
A może jeśli dalibyśmy im wsparcie, miłość bezwarunkową i pozwolili im żyć życiem ich genów, ich predyspozycji, ich pragnień.
Bez względu na to w czym są dobrzy. Czy w polskim czy w muzyce. Czy w niczym szczególnie.
Być może dopiero dorosłe życie pokaże, że odnajdą się w czymś, w czym będą nie tyle doskonali, co przede wszystkim szczęśliwi. I to pięknie ułoży Im życie.
Nie dajmy sobie wmawiać, jak wmawiają pokoleniami, jakie są ramy i wytyczne dziecka, z którego jesteśmy „zadowoleni”, lub ramy i wytyczne życia jakie widzimy dla naszego potomka i w, którym osiągnie ono zadowolenie. Nasze zadowolenie, bo przecież tak oczywiste.
Dlaczego wydaje nam się, że porządne auto, dom z ogrodem, dwoje dzieci i wakacje w ciepłych krajach są kwintesencją szczęścia? Jedyną słuszną i możliwą?
Dlaczego tak mało ludzi pragnie wyrwać się z utartych kanonów?
Mój Tato nigdy nie pragnął nowego auta. Moja Mama nigdy nie pragnęła auta w ogóle. Rower był dla Niej pełnią szczęścia. Jeszcze najczęściej rozklekotany, bo pożyczała go całej wsi. Nie marzyli o plaży z palmami. O dzieciach chirurgach.
Tata mawiał – nie idź za tłumem. Mama mówiła – kochaj ludzi i życie.
Wiem i czuję z jaką dumą patrzą dziś na nas (mnie i moją siostrę) i na naszą codzienność w naszych drewnianych domkach. Na naszych mężów, na życie jakie mamy.
Mogą przeżyć swoją emeryturę jak tylko chcą, bo wiedzą, że Ich dziewczynki są bezpieczne i szczęśliwe. Wiedzą, że jesteśmy w pięknym miejscu. Spokojnym , normalnym.
Do tego miejsca doprowadziła nas Ich miłość, bezwarunkowe wsparcie, akceptacja naszych wyborów, brak presji z Ich strony, zaufanie do naszych dróg.
Piątka z chemii nigdy nie była dla nich wyznacznikiem oceny Ich rodzicielstwa.
Przy jedynce wiedzieli, że mają być pocieszeniem, a nie naszą trwogą.
Wierzyli, że same odnajdziemy wartości, które staną się dla nas istotne.
Nigdy nie czuli potrzeby szukania w towarzystwie poklasku z dokonań Ich dzieci.
Oni tych dokonań nawet nie wypatrywali.
Dziś kiedy wracam myślami wydaje mi się, że moje dyplomy z konkursów, nie były większą radością niż posprzątany przeze mnie dom w sobotnie przedpołudnie.
Obie rzeczy były na miarę – super córeczko, bardzo się cieszę.
Moi rodzice są ludźmi dobrymi, pełnymi pasji, życia, chęci, niesienia pomocy, goszczenia innych… I to miało oceniać Ich byt i pragnienie ludzi, aby przy Ich bycie trwać.
Ale ostatecznie to geny jakie mamy w sobie powodują, że znajdujemy się tu gdzie teraz.
Ileż rodziców do nocy odpytywało z fizyki swe dzieci, ileż lań te małe dupki dostały za jedynki i dwóje z matematyki… a to nigdzie nie doprowadziło jeśli doprowadzić w genach nie miało…
Ileż wykolejonych rodziców, niewiedzących do której klasy chodzą ich dzieci, w oparach alkoholu i dymu mówiło – a tyn mój, to olimpiadę wygrał.
Wygrał zapewne z burczącym z głodu żołądkiem. I z dyplomem wrócił do domu bez ogrzewania, bez obiadu, bez przypomnienia o sprawdzianie i bez miłości.
Często to w genach rodzą się słowa „dziękuję” i „przepraszam”.
Choć tak byśmy chcieli wierzyć, że w domach, w jakich wychowujemy nasze pociechy.
Dlatego jedyne co możemy zrobić, to zwyczajnie zaufać życiu i dać się mu nieść.
Czynić dobro.
Dzieciom pozwolić rozwijać się według ich potrzeb i pragnień. Wspierać, pokazywać swoim życiem jak pięknie jest, jak pięknie być może kiedy nam się chce.
Bo możemy się uczyć mało albo wcale, ale musi się nam chcieć. Czymkolwiek owe pragnienie będzie. Czy do kwiatów, czy do łaciny. Czy do ciesielki czy architektury.
Pasja i chęć jest najważniejszym z kluczy. Wtedy wystarczy tylko ten. Otworzy każde drzwi.
Naszym kluczem, jako rodziców jest odnaleźć własne szczęście, wyzwolić się z kanonów, wtedy o wiele łatwiej będzie nam prowadzić nasze dziecko do spełnienia poprzez wolność naszego umysłu. Wolność od ocen innych, od utartych wyobrażeń, materialnych pragnień, chęci chwalenia się, dosięgania do otaczających nas norm. Wolność poprzez pragnienie otwierania drzwi, zamiast wiecznego szukania niepotrzebnych kluczy…
Bo może taka jest prawda… Może człowiek wolny nie potrzebuje żadnego z kluczy i wszystkie jego drzwi są otwarte…








gdyby nikt…

Gdyby nikt nie patrzył… jak byś żył?
Gdyby nie było komu pokazać… gdzie byś był?
Gdyby nikt nie chwalił… co byś miał?
Gdyby nikt nie klaskał… czego byś chciał?
I gdzie wtedy spał? Z kim jadł?
Gdzie byłoby Cię dużo, a gdzie wcale i nic?
Na czym spędzałbyś wolny czas i ile byś go miał?
Kim byś był, a kim na pewno nie?
Którędy byś szedł i czy wychodzić byłoby gdzie?
Czy tu byłoby pięknie, czy bez spojrzeń innych ból i gniew?
Gdybyś nie musiał manifestować i udowadniać bogactwa i wartości swej, czy słów wypowiadałbyś więcej czy mniej?
Czy ubrań całą szafę, czy pojedyńcze palto i buty na tę jesień?
Czy żyjesz tym co chcesz, czy to zaledwie życia Twego cień?

A gdyby nikt nie patrzył?
Nie mógł zobaczyć, co zdobyłeś i ile wiesz?
Czy zdobywać to samo byś chciał?
Wiedzieć to, co teraz wiesz?
Oddychać powietrzem tamtym czy wystarczyłoby tym?
Jak wtedy przeszkadzałyby Ci braki, które zakłócają sen?
Czy płakałbyś mniej?
Czy co rano szedłbyś, gdzie idziesz dziś?
Czy w końcu spał, czy wstawał w świt?
Czy marzenia wciąż te same byś miał, gdyby nikt nie patrzył i nie oceniał ich?
Czy inny kawałek ziemi, ścian i innego chleba potrzebował wciąż?
Czy to, co masz byłoby wystarczające, gdyby na facebookowe zdjęcie nie zerkał nikt?
Czy ostatecznie wejdziesz do trumny z życiem swym, czy żyjąc życiem aby spodobać się Im?

sobotnie porządki

Lubie fizyczną pracę. Rutynową. Że ręce pracują, a głowa może odpoczywać.
I tu właściwie użyłam słowa „może odpoczywać”, bo to że ma takie przyzwolenie, to nie znaczy, że z niego korzysta.
Staram się i uczę. Pracuję nad swobodą i lekkością myśli. Aby przelatywały jak chmury.
Nie zostawały na dłużej i nie zalewały mnie deszczem, powodując powodzie. Aby nie rzucały piorunami, raniąc serce i umysł.
Staram się aby te myśli me były puchatymi chmurami przepływającymi swobodnie po błękitnym niebie.
Aby te porządki były też porządkami w umyśle. A jeśli nawet nie gruntownymi, to choć przewietrzeniem głowy, jak wietrzy się pościele na balustradzie werandy, albo jak trzepie się dywan na płocie. A ten zasiedziany kurz wznosi się w powietrze by osiąść na ziemi, między trawami, nie przeszkadzając tam nikomu.
Sobotnie sprzątanie zaczynam od zebrania potrzebnych mi przyborów i środków.
Worek na śmieci, płyny, ścierki, karcher do luster, odkurzacz.
Nigdzie się wtedy nie spieszę. Powoli podążam stałym, szablonowym torem porządkowych czynności.
Zaczynam od garderoby. Składam w kosteczkę ciuchy i wciskam na miejsce. Ścieram kurze. Myję lustro. Poprawiam dywaniki. Bo są dwa i moja psychika zmusza mnie do tego żeby leżały równolegle. A ja z psychiką w tym temacie już walczyć nie będę. Chce, to ma dywaniki równo. Potem ta sobota lepsza i niedziela zaraz. W poniedziałek się lepiej wchodzi z takimi równo ułożonymi dywanikami.
Nachylam się potem nad wanną w sypialni i zaczynam ją szorować.
Zastanawiam się nawet chwilę po co to robię, bo jest czyściuteńka. Ale trwa to tylko krótką chwilę, gdyż jestem zasłuchana w podcasty HerStorie o Siostrach Bronte, Jane Austen i Louisie May Alcott.
Wtedy lecę szmatką parapety, biurko, lampki, ramki od obrazków.
Garderoba dzieci, łazienka.
W okolicach dziecięcych pokoików, ich bazy na poddaszu i pokoju gościnnego włączam przemówienie Piotra Zielonki z konferencji TEDx o punkcie odniesienia.
Kiedy trafiam na fantastyczny fragment, stopuję i biegnę do Adasia, który kręci śrubki przy aucie w piwnicy. Puszczam i mówię – słuchaj.
On mi po dłuższej chwili odpowiada – Puszku, czyż nie wczoraj Ci o tym mówiłem?
No i powiem Wam… mówił. Ano mówił. Lubię jak ma rację.
Lepiej mieć chłopa co ma rację niż samemu mieć wieczną rację i chłopa debila.
Ale zaciekawiony puszcza sobie całe przemówienie na swoim telefonie, a ja wracam te sto czterdzieści pięter w górę w naszym domu do dalszego sprzątania. Z piwnicy wchodzę na parter, na którym robię sobie kawę, idę na pierwsze piętro, zostawiam ją na swoim biurku i wspinam się na poddasze do dziecięcej bazy.
Tam na kolanach układając gry, zabawki i klocki myślę sobie o tym punkcie odniesienia.
O tym jak bardzo od niego zależy nasze postrzeganie świata, wymagania wobec siebie, wobec innych, potrzeby…
Wkładam do koszyka rozrzucone autka i przypomina mi się, jak kiedyś skarżyłam się pewnej znajomej o tym, jaką jestem Matką. Że zawodzę siebie pod tym względem, że mam wyrzuty sumienia, że mam milion zażaleń wobec swoich słów i zachowań.
Odkładam koszyk i zbieram do pudełka rozsypane puzzle.
Odpowiedziała, że Ona tak nie ma. Jest fantastyczną Matką.
To zdołowało mnie jeszcze bardziej.
Układam pudełka z grami i puzzlami na stosiku. Od największego do najmniejszego.
Przyglądałam się potem latami temu jaką jest Mamą. I pomyślałam, że jeśli ja bym taką była, to już dawno z rozpaczy rzuciłabym się pod pociąg. Ale Ona była z siebie zadowolona.
I dzieci pewnie też.
Siedząc w tej dziecięcej bazie, na szczycie naszego domu, zaraz pod dachem, myślę sobie o tym punkcie odniesienia.
O tym czego od siebie chcę. Wobec tego co w życiu dostałam, co dane mi było obserwować, jak postrzegam siebie i ile mam wobec siebie wymagań.
Choć punkt odniesienia można rozumieć, pojmować i podawać jako przykład różnorako.
Fajny fragment, kiedy profesor mówi o tym, jak na aucie pojawia się rysa i jesteśmy tacy wściekli.
Gdy jednak na auto spada drzewo i zgniata je doszczętnie, a nam udało się wyjść z niego cało, uważamy, że nie tyle straciliśmy, co zyskaliśmy tak wiele, bo życie nie ma ceny.
Nagle auto nadające się do kasacji cieszy, gdy przy innym punkcie odniesienia jedna rysa doprowadza do szału.
Tak jest z praktycznie każdą naszą codzienną, drobną jak i wielką historią.
Odnośnie strat, zysków. W kwestii postrzegania siebie.
Stoimy przed lustrem i jesteśmy psychicznie wykończeni dodatkowymi kilogramami w brzuchu, udach… Tymczasem wystarczyłoby poczuć jak bardzo potrzebujemy tego ciała, bez względu na jego mankamenty.
To punkt odniesienia kieruje naszym życiem, a co za tym idzie naszym zadowoleniem lub wielkim rozczarowaniem.
Poodkurzałam Im ten dywanik i gasząc światło na sznureczek, schodzę stromymi schodkami do pokoju jednego z nich.
Myślę sobie, że będzie Im miło w takim porządeczku. Uwielbiałam jak mi Mama poukładała.
Odkurzam jeszcze schody i zaczynam łazienkę na dole. Przy prysznicowej uszczelce, która zawsze denerwuje mnie najbardziej, przypominam sobie jak mnie wczoraj w kinie denerwował On.
Oznajmiłam, że na siedemnastą idziemy do kina. Na fitnessie Ewelina poleciła mi Otto.
– O super Puszku. Chodźmy.
Długi czas myślałam czy faktycznie zakodował, czy tylko odpowiedział myśląc o czymś zupełnie innym.
No i wiadomo, zapamiętał, że jakieś kino wchodzi w grę, ale przy godzinie nawet nie przystanął.
Trę tę uszczelkę cifem i twardszą stroną gąbki. Nie schodzi. Albo ledwo co.
Muszę wtedy Mu tak z trzy razy tego dnia, przed tym kinem przypomnieć. A i tak czekam w aucie, bo wysyła jeszcze maile, umowy i dzwoni Mu telefon bezustannie.
Wsadzam te uszczelkę spowrotem choć najchętniej wsadziła bym ją w ….
Kiedy myję szybę prysznicową to doceniam jego umysł i spryt oraz fakt oczyszczalni wody w piwnicy, dzięki czemu nie mamy kamienia do szorowania.
Ale w tym kinie jestem wnerwiona. Bo ma milion wiadomości na telefonie.
Na szczęście siedzimy w ostatnim rzędzie i nie świeci ekranem nikomu po oczach.
Co odłoży ten telefon to łapie mnie za rękę.
A ja wnerwiona trzymam tak ledwo co. Bo jestem wnerwiona i nie będę tutaj zaciskała więzi związkowych. Jemu jak zwykle to nie przeszkadza. Nigdy się nie obraża.
Zaczynam szorować kibel i czuje, że będzie lśnił, bo tak mnie to wspomnienie nabuzowało.
Zagłębiam się szczotą w muszlę z wielkim impetem.
Piękny dialog, fajny moment, a On nie dość, że odpisuje, to jeszcze w innym języku więc skupia się podwójnie. Na telefonie, nie na filmie.
Znowu łapie mnie za rękę. Ja nadal niewzruszona.
Zamykam klapę od kibla. Umyty.
I kiedy tak zaczyna mnie rozczulać ten film, to myślę sobie o tym Jego zabieganiu.
Czyż gdyby był inny, to byłoby mi dziś tak z Nim dobrze?
Czy gdyby nie trzymał tego telefonu przy uchu, nie odpisywał w kinie, to nie imponowałby mi mniej..?
Czy biorąc pod uwagę całokształt, nie za to Go pokochałam?
Za Jego zaradność, spryt, prędkość w działaniu.
A teraz chciałabym aby pod potrzebę chwili mi się zmienił?
Zdążyłam to wszystko przemyśleć na scenie bez dialogów i złapałam tę Jego rękę mocniej.
Jak dobrze, że nawet nie wiedział, iż byłam chwilowo zła.
Gaszę światło w łazience i idę do kuchni.
Film Mu się podobał. Mnie też. Bardzo. I On był obok. Takim jaki jest.
Przechodząc przez salon mijam Tosię i Karolinę jak zakładają stajnię w Minecrafcie.
Benio jedząc popcorn polany miodem siedzi na kanapie i komentuje.
-No nie, to jest jakiś kabaret.
I od razu wiem, że był u Babci na feriach, bo mówi Jej powiedzeniami.
Widząc, że rosół gotowy, odcedzam warzywa. Zrobię sałatkę wieczorem.
Wyciągam mięso. Bażancik. Ma się te wtyki. I swojską kurkę. Wciąż te same wtyki.
Dzieci słyszę, że chcą pęknąć tam, przy tej grze ze śmiechu.
Zapach rosołu pomieszany z radością dzieci i odkurzaczem na środku domu w sobotnie popołudnie jest namiastką raju. Choć czy namiastką zaledwie..? Gdyby zmienić punkt odniesienia może stać się rajem całkowitym.

Późną porą, wyciągam deskę do krojenia.
W garnku wstawiam jajka do gotowania.
Ze spiżarki przynoszę ogórki.
I dużą miskę wyciągam z szafki.
Pierwsze kroję pietruszki.
Tym brudnym już palcem od jarzyn wybieram na telefonie numer Taty.
Mama jest u Bożenki, to zadzwonię do Niego jak sam w domku siedzi.
Włączam sobie na głośnomówiący.
– No witam Cię Julisiu. – odbiera jak zawsze.
– Cześć Tatusiu, co tam u Ciebie?
– A widzisz byli przed chwilą znajomi. Przynieśli noże do naostrzenia. Wódeczki się trochę napiliśmy.
Biorę seler na deskę. I kroję.
A wtedy On zaczyna opowiadać…
– Wczoraj Tatuś miał tu zajęcie. Późną porą szedłem z warsztatu do domu, żeby już ciało do spoczynku złożyć, ale zajrzałem do kózek. A tam mi się kózka okociła. Ja w ogóle nie byłem na to przygotowany. Zawsze mi się w marcu rodzą. W marcu to już cieplej trochę. A to początek lutego przecież. I te małe boroczki takie zmarznięte. I chyba jak się urodziły, to jakiś baranek musiał je nadepnąć bo wiesz, kózki już po chwili na nóżki wstają, a ten boroczek leży i nic.
Pojechałem szybko po świeżą słomę. Im zaścieliłem. Poszedłem szukać lampy grzejącej.
Żeby Im w tej obórce ciepełka zrobić. Zanim znalazłem to północ, a potem żarówki szukałem.
I jak Im już naszykowałem wszystko, to do cyca zacząłem je przystawiać, bo wstawać same nie chciały.
Ja skroiłam już marchewkę i wyciągnęłam ogórki ze słoika.
– O czekaj Julisiu chwilę, bo Sobaczka z dworu wróciła i muszę jej kubraczek ściągnąć.
Ło cholela jaśna, gdzie jest ta łapka. – słyszę jak mówi do psa. Do psa jak do dziecka.- Ło cholela jaśna.
– No Tatusiu, a jak teraz te kózki?
– No już dzisiaj bardzo fajnie. Same mleczko piją, chodzą, pod lampą się grzeją. Coraz lepiej.
Wymieszałam sałatkę. Koniecznie dużo majonezu. Trochę musztardy.
Zjem rano. Do tego kanapka z szyneczką. Moje ulubione niedzielne śniadanie.