jeszcze raz…?

Siedzieliśmy na tym drewnianym tarasie mojego rodzinnego domu, na którym bezzmiennie od ponad czterdziestu lat siedzimy. My i wszyscy inni żyjący z nami i obok nas.
Rodzina, znajomi, przyjaciele, każdy ze wsi, który przyjechał na chwilę krótką, dłuższą i przez zupełny przypadek. Przyjaciele rodziców, nasi, a teraz i naszych dzieci.
Taras nawet kilka lat temu doczekał się w końcu poszerzenia, o któren to Mama już tak długo prosiła. I choć był wąski przez te ponad trzydzieści lat, to mieścił taką samą ilość ludzi.
I nikomu owa wąskość nie przeszkadzała. Ewentualnie biesiadnicy musieli się ściskać na ów moment, gdy ktoś chciał przejść.
Bo jak wiadomo… mogą być tarasy wielkie i piękne, ale pusto na nich… Na tarasie moich rodziców pełno było od zawsze.
Ludzi i miliona naustawianych pierdół. Potrzebnych i niepotrzebnych.
Kompot, jabłka papierówki w koszyku, poplamiona książka. Koce wyleżane przez koty.
– Ostatnio mi się Mamusia zapytała, wiesz Julisiu, czy ja bym życie jeszcze raz chciał swoje, to samo przeżyć. I ja odparłem, że nie. – powiedział Tato, gdyśmy tak siedzieli.
(Była to kontynuacja jakiegoś tematu.)
– Rozumiesz to? – Mama wychyliła się z drzwi usłyszawszy rozmowę – On ma takie życie i jeszcze raz by żyć nie chciał! – dokończyła oburzona, po czym poszła dalej lepić pierogi, a z rąk sypała Jej się mąką.
„Jak to?” – pomyślałam szybko! – „Mieć takie życie i żyć raz jeszcze nie chcieć? Jakże tak grzeszyć można? Jakże nie doceniać? Przecież takie życie piękne żyć jeszcze raz, to sama radość! Bez wojen, wielkich chorób, bez głodu, bez przedwczesnych śmierci. Jakże On może?! Jakże?!” – szybko kotłowałam w głowie.
Jednak za chwilę, gdy już uspokoiłam te oczywiste moje myśli gloryfikujące życie, a zwłaszcza to, które się nam trafiło, to zaczęłam krok po kroku iść w tych myślach po tym przeżytym już moim życiu.
Po złotym dzieciństwie. Lekkim i radosnym. Spokojnym i bezpiecznym.
Po młodości pełnej przyjaciół, śmiechu, spotkań, randek, tańców, kilometrów z wiatrem i pod prąd.
Pełnej wszelakich przygód o jakich się marzy wchodząc w młodość i pełnej przygód jaką chcę się wspominać grzejąc się w fotelu starości.
Ach! To życie tętniące wciąż i nieustannie wzlotami, uniesieniami, czekaniem na wdechu i wydechy ulgi, gdy się udało a udać się nie miało.
Powroty do domu , z wiejskiej dyskoteki. Idziemy całą zgrają, całą ulicą, a śmiech niesie się po polach.
Powroty do domu, w licealne lata. Jadę pociągiem, czytam książki, piszę listy, gadam z Andzią. Za oknem, co tydzień te same obrazy. Tylko pory roku aranżują je różnorako. Wracam. Pełna nowych opowieści do opowiedzenia przy czekającej w kuchni kolacji.
Powroty do domu, na motocyklu, nad ranem. Z Kamilą na placach i plecakiem przezabawnych wspomnień.
Powroty do domu, z już tak dorosłego swojego świata. Tego i kolejnych.
Z kolejnych mieszkań, z kolejnych prac.
Pomiędzy tym wszystkim ciężary małe, tragedie znośne, porażki znaczące niewiele.
A może dziś, perspektywa czasu widzi je w okrojonym rozgoryczeniu. Już ukojonym.
Wracałam pamięcią do mojego życia, jak do domu pełnego spokoju, bezpieczeństwa i miłości. I jak nie chcieć wrócić raz jeszcze do takiego życia, jak do tego domu…?
A mimo tego, pomyślałam… że jeszcze raz… ? Czy na pewno…?
Bo jeśli Ktoś zapytałby mnie teraz, czy chcę dalej żyć, to NAJBARDZIEJ !!! Bez żadnego cienia wątpliwości. Żyć i wychować dzieci. Nacieszyć się poranną kawą jeszcze każdego poranka, myślą o przebytym dniu zanim zasnę. Nacieszyć się kolejną wiosną i rodzinną wigilią.
Nacieszyć gorącą kąpielą, nową książką, widokiem na las, podróżą do bliskich, zapachem ogniska letnim wieczorem. Nacieszyć rozmową, nacieszyć ciszą.
Nacieszyć lekcją z niepowodzeń.
Ale kiedy przyjdzie już życia kres i moment późnej starości, kiedy nadejdzie czas, w którym wszystko co miałam do zrobienia, będzie zrobione, co miało być przeżyte, przeżyte będzie… Czy wtedy zdecydowałabym się żyć jeszcze raz? Tym samym życiem, które mam?
Bo gdyby było trudne i ciężkie, pełne rozpaczy i traum to odpowiedź pewnie byłaby jednoznaczna. Może tak jednoznaczna jak powinna być ta, odnośnie tego dobrego życia, że powinnam chcieć je raz jeszcze przejść…
A ja… nie wiem. Czy chciałabym ponownie czuć ten sam strach o dzieci i ich zdrowie. O Ich bezpieczeństwo. O udany kolejny dzień. Czy chciałabym ponownie smucić się przy każdej drodze, z której schodzę, albo która sama skręca bez pytania..
Czy chciałabym przejmować się światem?
Czy chciałabym czuć tę przerażającą myśl o tym, że nie mam kontroli nad tym, co może się wydarzyć?
Głównym budulcem tego strachu jest to co mam. I strach o utratę.
Czy chciałabym walczyć raz jeszcze ze swoją głową pełną myśli i analiz? Pełną perfekcjonizmu, krytyki? Czy chciałabym stresować się jeszcze raz każdym słowem?
A może gdybym wszystko przeżyła pobieżnie, z wierzchu, bez głębszych interpretacji, przywiązań, byłabym gotowa na życie jeszcze raz?
Może przeżywam je tak mocno i tak głęboko, że ten jeden raz wystarczy?
I choć każdego dnia zastanawiam się jak inaczej mogłabym je przeżywać z większą korzyścią dla siebie i dla świata, to czy przeżyte inaczej byłoby spragnione kolejnego życia…?
Może ten sposób w jaki żyję poprzez charakter, geny i wybory jest tym najwłaściwszym, bo jest tym życiem, które wystarczy, gdy jest jedno…?
Bo czyż ktokolwiek jest w stanie obiecać nam kolejne i obietnicy tej dotrzymać?
Może życie ma być nieznośnie upierdliwe w swojej analizie aby czuć, że wypełniliśmy je po brzegi i na końcu drogi być szczęśliwym, ale nie chcieć już niczego więcej… nawet kolejnego życia…
A może biorę je zbyt na serio, a przez to czuje ciężar każdej drobnostki jak poważnych projektów, przy których wiele wysiłku kosztuje mnie umocnienie każdej krokwi i dobrego wyliczenia możliwych sztormów i burz?
I może, gdy przyjdzie już starość, jedyne czego zechcę to odpocząć, docenić to co miałam i odejść bez powrotów?
Nie wiem.
A Ty? Wiesz?

(…)

Tutaj zapisałam post, przebrałam się i pojechałam na fitness.
W aucie włączyłam „Tennessee Whiskey” Chrisa Stapletona i zaczęłam szukać w głowie, do czego wracałabym w tym swoim życiu…
Zobaczyłam tę drewnianą bramę do Osady Łemkowskiej w Bieszczadach i jak wjeżdżam na motocyklu, a tam witają mnie chłopcy z klubu Steel Roses.
Zobaczyłam każdy dłużący się wakacyjny dzień spędzany z Mazdą na rowerach. We wsi obok, na rowie, na przystanku, w jej pokoju z plakatami.
Poczułam to podminowanie czekając na Krzysia pod pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Rynku i naszą pierwszą randkę.
Życie w szkolnym internacie.
I zaczęłam się śmiać przypominając sobie nasze kuchenne posiedzenia z Alą, Justynami, Madzią i Ich mężami, gdy siedzieliśmy cały dzień dogorywając po całonocnych tańcach.
A i wspomnienia powiodły mnie do wieczorów z dobranocką, podczas gdy Mama wypełniała książkę przychodów i rozchodów ze swojego kiosku.
Na razie nie myślałam o tym, jak chciałabym wrócić do dni z Adasiem i dziećmi, bo są teraźniejszością. Najpiękniejszym zwieńczeniem poprzednich dróg i wyborów.
I może, gdy przyjdzie już starość, zechciałabym naglę to wszystko przeżyć jeszcze raz…?
Nie wiem.
A Ty…? Wiesz…?

(…)

– Ale Wyście są głupi – skomentowała Mama wychyliwszy się raz jeszcze – ja bym żyła! Jak ja bym żyła raz jeszcze! Jak teraz.

(…)

I gdybym umierała za czterdzieści, pięćdziesiąt lat, to pokornie poprosiłabym o możliwość przeżycia jeszcze raz tego samego życia, aby wrócić do Mamy, która bez zastanowienia żyła by raz jeszcze i do Taty, któremu jedno życie wystarczy.

pęknięte serce Matki

Serce Matki pękło mi dwa razy.
Pierwszy raz osiem lat temu, a drugi raz wczoraj.
Byłam chora. Cały tydzień.  Rano do przedszkola Tosię woził Tato, a odbierała Ciocia wracająca tamtędy z pracy.
Ojcowie wiadomo, nie czytają tablic ogłoszeń. Ciocia, jechała zawsze w pośpiechu, bo w domu czekały też dzieci, obiad do zrobienia.
Do nikogo nie mam żalu. Nawet do siebie trudno mieć. A dobrze jest mieć Kogoś, do Kogo żal można kierować. Może to by uwolniło i pozwoliło zapomnieć. Byłoby jakieś wytłumaczenie. Nie ma Kogo winić.
Tamtego dnia zadzwoniła przedszkolanka mówiąc, że Tosię boli głowa i czy Ktoś mógłby po Nią przyjechać wcześniej.
– Pewnie – odparłam – już Tato po Nią jedzie.
– To pewnie dlatego, że mieliśmy dziś zajęcia z rodzicami i było Jej smutno, że nikt nie przyszedł. – dodała.
I wtedy serce pękło mi po raz pierwszy! Pękło, kiedy pomyślałam jak bardzo musiało pękać Jej, gdy wchodzili wszyscy rodzice, czasami dziadkowie, a do Niej nikt..
Pękło, gdy zaczęła się już lekcja, zamknięto drzwi, a Obok Niej nikogo.
Podobno zastępczą rolę pełniła Pani Dyrektor przedszkola. I choć była cudowna, nie była to Mama.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam wyć jak konający zwierz. Byłam gotowa zrobić wszystko aby cofnąć czas. Aby cofnąć uczucie jakie się w Niej zrodziło.
Aby Ktoś przeczytał tę informację z tablicy ogłoszeń. Abym była zdrowa i ja ją zobaczyła, bo odbierając ją codziennie, czytałam każdego dnia. Ale nikt Jej wtedy nie przeczytał. A była jedynym miejscem z tą informacją.
A czasu cofnąć się nie dało.
Kiedy weszła w drzwi upadłam na kolana przed nią i płacząc wypowiadałam miliony słów. Ściskając Ją. Nie miałam pojęcia co mogę uczynić, aby choć odrobinę zabrać Jej smutek i żal.
Czy według poradników wychowania i uczonych, powinnam nie pokazywać, że było to coś czym należy się przejmować? Czy należało powiedzieć dwa słowa wyjaśnienia i wtedy dziecko nie zwróciłoby zbytniej uwagi. Nie rozdmuchany problem nie nabiera rozmiarów?
Może…
Ale jestem Matką, która pokazuje przed swoimi dziećmi cały wachlarz swoich prawdziwych uczuć. Swoje radości. Smutki. Żal. Złość.
Wtedy pękło mi serce i nie potrafiłam, a może też nie chciałam inaczej.
Moja intuicja podpowiadała mi, że mam być z Nią szczera i powiedzieć Jej, jak bardzo chciałabym naprawić tę chwilę. Jak bardzo domyślam się co czuła. I jak mogę cofnąć czas w Jej sercu, bo prawdziwego cofnąć nie potrafię.
Zupełnie nie pomaga fakt, że jestem Mamą, która od 10 lat jest w każdej radzie rodziców w obu klasach, która zawsze piecze ciasta, która jest na każdym festynie od czasu ustawiania stołów do zamiatania po ich złożeniu. Która od lat organizuje pieczenie ziemniaka, która na każdej uroczystości szkolnej rozkłada talerzyki, filiżanki i parzy kawę do późnej nocy, co cieszy dzieci, bo latają po szkole w ciemnościach korytarzy i szatni (a z lat młodości pamiętam, że była to zawsze fantastyczna przygoda). Zupełnie nie pomaga ten fakt i milion innych, których wymieniać by bez końca…
Bo choć czas można wypełnić z nawiązką, tak do minionego, dołożyć trudno…
Choć nawet gdyby było najtrudniej, to wiem, że ja bym dołożyła. A to jest po prostu… niemożliwe.
Wiem, że od zawsze, i do ostatniego dnia Ich edukacji, będę Mamą szaleńczo zaangażowaną w Ich organizacyjny świat szkolny, jednak nie wymaże z Jej pamięci tamtego dnia, gdy siedziała na dywaniku i patrzyła na drzwi, w które nie weszła Mama.
Wczoraj, osiem lat później, wracając z babskich zakupów, rozmawiałyśmy sobie o tym, bo… właśnie wczoraj, serce pękło mi po raz drugi.

Nasz chłopczyk wracał ze szkoły sam. Wielkie było to wydarzenie, gdyż wracał sam pierwszy raz. Wszystko mieliśmy ustalone, przećwiczone. Rano zdał ostateczny egzamin ze świateł, pasów, mijanych zakrętów i używania telefonu podczas powrotu.
Doskonale przecież wiemy, że to chodzenie na nogach samemu, nie jest tak istotne, jak fakt zakupu miliona słodyczy w mijanym sklepie. Istotne jest też jeszcze włóczenie się z kumplami. Dlatego wrócił trzy godziny później. Informując mnie o wszystkich swoich działaniach i krokach. Zataił jedynie ilość zjedzonych przez te trzy godziny słodyczy.
Późnym już popołudniem widzimy przez okno jak posuwa się między wysokimi trawami ta czerwona czapa i na czerwonym nosie czerwone okulary. Czerwony plecak zwisa z jednego ramienia, a ciało całe wygięte, bo plecak tego dnia niezwykle ciężki.
Machamy Mu, wysyłamy serduszka, ale nic nie widzi. Wzrok wbity w ziemię i powłóczysty krok. Otworzył drzwi, a my zaczęliśmy bić mu brawo aby pokazać jacy jesteśmy z Niego dumni. Kiedy podniósł do góry swą twarz… O mój Panie! Tego smutku opisać nie sposób.
Tonął we łzach. A w rączce trzymał złamaną różę. Osobno łodyga i osobną pąk, do którego przywiązana była czerwona wstążeczka.
– Kupiłem Ci róże na walentynki, a ona mi się złamała. – powiedział na jednym wdechu.
– Syneczku – rzuciłam się na kolana przed Nim i objęłam najmocniej jak potrafię. Utonęliśmy od razu w swoim uścisku i puchu jego kurtki. – Kupiłeś mi róże na walentynki? – łzy poleciały mi gęstym strumieniem.
– Tak. – mówił wciągając nosem płynący katar – I niosłem w plecaku. I dopiero tutaj, na chodniku, za światłami zobaczyłem, że ona się złamała. Jak to zobaczyłem, to się tak skuliłem na tej ziemi z tego smutku. Tak bardzo chciałem Ci ją dać.
– Syneczku, to jest najpiękniejsza róża na tym świecie. Właśnie ta! Ta złamana w czerwonym Twoim plecaczku. Żadna wielka, smukła i dostojna nie jest nawet w połowie tak piękna.
W czasie gdy tuliliśmy się w przedpokoju, Tatuś w swoim biurze dokonał na spinaczu czarów, że ponownie stała się „niezłamaną” różą.
Kiedy myślę sobie o tym małym chłopczyku, który idzie chodnikiem, z boku mijają go szybkie samochody, ludzie spieszą się z pracy, na spotkanie, a w tym małym sercu dzieje się taka rozpacz… A w tej małej łapce, ten złamany kwiat… Bo przecież ta kupiona dla Mamy róża, nie jest sprawą codzienną. Jest sprawą, która miała dać tyle radości Mamie a i Jemu samemu z dumy nad swoim dorosłym czynem. I ten urwany łepek wiszący na czerwonej, cienkiej wstążeczce…
Jakże chciałabym cofnąć czas żeby zabrać od Niego ten smutek i rozpacz, które zaparowywały dusze, ciało i czerwone jego okulary….

Serce Matki nie pęka wtedy, gdy jest ranione. Serce Matki zniesie każdy cios.
Serce Matki pęka, gdy dziecku dzieje się krzywda, a ona nie może temu zaradzić…
Wtedy przychodzi nadludzki ból.

Zawsze, gdy myślę o swoim pękniętym dwa razy sercu, uświadamiam sobie jak wielkie muszą być rany na sercach na przykład tych Mam, których dzieci leżą z łysymi główkami na onkologii, podpięte pod maszyny z życiem.

Czasami też, kiedy przypomni mi się, o tych moich bliznach na sercu, które nie chcą się zagoić, zastanawiam się czy najbogatsze w owe blizny nie są serca Matek, które chcą być „nadmatkami”…?
Zatem może czasami (myślę o tym dla ukojenia i aby nie zwariować) powinnyśmy przytulić swoje w sercu blizny i dać im się już zagoić…?
Bo czy będąc bez blizn, byłybyśmy tymi samymi, najlepszymi dla naszych dzieci Mamami…?

Najlepsze z przeczytanych w 2023

W 2023 roku przeczytałam tylko 47 książek i jest mi z tego powodu smutno.

Liczbę 56 uważam za taką faktycznie minimalną. Jedna książka na tydzień.
Ale i w tych 47 znalazłam perełki, które zmniejszają moje przygnębienie spowodowane marną liczbą.

Zaczynamy. Miałam zawrzeć to wszystko tylko na instagramie, ale nie zmieściłabym nawet najkrótszych opisów. A potrzebuję choć kilka słów o każdej.

🖌️📖”Akuszerki” – było to na początku roku, i wiem, że wiele z Was po nią sięgnęło. Sięgnęło i zachwyciło. To wspaniale, fabularnie pokazana historia biegnąca przez okres stu lat. Moja Mama mówi o niej i jej podobnym – po co Ci ludzie wtedy żyli? Przecież to był jeden znój, smutek i rozpacz. Moja Mama uważa, że lata w których żyjemy są najlepszym czasem w całej ludzkości. To książka – wiedza. Książka, która pozwala inaczej spojrzeć na to, co mamy, a przy tym przystanąć obok przepięknie napisanej historii rodu jak i całej wsi.
I niech nie zmyli Was tytuł. Nie jest zaledwie relacją akuszerek.
Książka, którą nosi się na zawsze w sobie.

🖌️📖 „Cudowne Lata” – poprzednia książka Valerie „Violette” mnie zachwyciła. Jedna z piękniejszych w moim życiu. Czekałam na kolejną z ogromną niecierpliwością.
I choć kolejna nie została we mnie tak jak pierwsza, nie można autorce zarzucić braku talentu. Przez połowę książki nie mogłam powiązać ze sobą kropek, przez co czytając trudno mi było całkowicie się jej oddać. Cały czas miałam z tyłu głowy, że czegoś nie doczytałam, coś ominęłam albo po prostu czegoś nie rozumiem. Patrząc z perspektywy czasu jest to fajny pomysł, ale czytając byłam wkurzona. Dopiero kiedy wszystko mi się wyklarowało poczułam radość lektury i wtedy oddałam się jej należycie.
Pomimo tego odczucia uważam ją za cudną, bo autorka wie jak pięknie nieść nasze uczucia, nasz smutek czy radość. Robi to doskonale w słowie jak i wymyślonej historii.
Poza tym wątek wnuczki wychowywanej tylko przez dziadka jest dla mnie treścią, która najbardziej skradła moją uwagę i serce.

🖌️📖 „Saga o ludziach ziemi” – przeczytałam pierwszą stronę i wiedziałam, że przepadnę.
To jest język i treść jakie kocham najmocniej. Jakich szukam w książkach najbardziej.
Historia zaczyna się w roku 1816 w izbie, w maleńkiej wsi. U prostych ludzi. Opowieść ta wydarzyła się naprawdę. Kolejna porcja wiedzy na temat naszej historii. Nie tej, która mówi o tym co działo się na szczytach wielkich posiedzeń czy przywódców, a z zupełnie przeciwnej strony – u największej biedoty i ciemnoty. O Ich nadludzkiej pracy, o pragnieniu zgromadzenia pożywienia. To bardzo podobna historia do „Akuszerek” jeśli chodzi o trud życia i czasy. O ludziach, którzy nigdy nie byli dalej niż poza swoją wsią, ale wychodzą z niej w poszukiwaniu lepszego życia… Lecz lepszego życia nie ma wówczas nigdzie. Dla nich.
Zjawiskowo pięknie ubrana w słowa historia. Cudowne dialogi, opisy. Nawet przez chwilę nie staje się nudna. Koleje losu są gęste i różnorakie. Zjawiskowa!!! Czekam na trzeci tom!
To taka książka, której chciałabym być autorką. Majstersztyk mojego gustu.

🖌️📖 „Cyrkówka Marianna” jest autorstwa Anny Fryczkowskiej jak i „Saga o ludziach ziemi”.
Jest równie doskonała. Nie wiem czy to zdolność pisania Ani powoduje, że te książki są tak dobre, czy Jej wyobraźnia, pomysły na treść. Nie wiem co jest głównym powodem, ale robi to w sposób mistrzowski. Cyrkówka Marianna również jest historią opartą na faktach.
To małżeństwo cyrkowców, którzy zaraz po wojnie jeździli po Polsce ze swoim dwuosobowym repertuarem. Repertuar jak i przybory były bardzo skromne, ale występy w czasach smutku i traum – bardzo potrzebne.
Książka tak bogata w przygody, zdarzenia, wartości…
Jest i do wzruszeń i do śmiechu. Moja wyobraźnia szalała. Ania pisze tak, że widzisz każdą polną drogę po której idą, każdą wieś, peron. Słyszysz bębenek, w który uderzają aby ogłosić swoje przybycie… Widzisz dzieci, które biegną Im na przywitanie. Usmarkane, bose, w obdartych ciuchach…
Ania jest pisarzem przez największe możliwe P!

🖌️📖 „Najważniejsze to przeżyć” – książka jest historią, która toczy się zaraz po wojnie, w zrujnowanej Warszawie. W mieszkaniach bez ścian, bez pokoi, z urwaną kuchnią.
W gruzach zamiast trawników i ulic. Przeżyć, to najważniejsze, ale potem trzeba po tym wszystkim żyć. I to było może równie trudne.
Historia toczy się powoli, spokojnie. Bez spektakularnych zdarzeń, ale napisana jest jak zwykle rewelacyjnym językiem Ałbeny.
A co dla mnie ważne, narratorką jest przede wszystkim mała dziewczynka.
To dla mnie najlepszy rodzaj narracji. Takiej jak w „gdzie raki śpiewają”, „wielka samotność”, „sekretne życie pszczół” czy jak przedstawione dziś książki Sarah Crossman czy „Wrony”.
Lubie świat widziany oczami dziecka.
A pierwsze pięć stron książki to mój ulubiony sposób prowadzenia historii. Budowa tych zdań i zawarte w nich słowa.

🖌️📖 „Nocami krzyczą sarny” – czekałam na taką powieść od Katarzyny Zyskowskiej po „Historii złych uczynków”. Bo choć każda Jej książka jest dobra, tak aura złych uczynków i unosząca się tam mgła, swoista duszność, zło za woalką było mistrzostwem świata.
To mistrzostwo pojawia się ponownie w Sarnach.
Góry sowie i kobiety. Dramaty i traumy. Historie, na które trzeba znaleźć odpowiedzi.
Ach! Jaka ona była dobra!! Głęboka. Wchodzi pod skórę i gniecie. Gniecie tak, że nie możesz odłożyć jej na bok. Wielki kunszt pióra.

🖌️📖 „To już moje ostatnie życie” – jak ja dawno nie czytałam biografii i autobiografii. Lub chociaż wywiadów – rzeki. Przeczytałam gdzieś fragment z tej książki i pomyślałam, że może być dobra. Zresztą Misiek od zawsze był dla mnie człowiekiem – zagadką i chciałam choć odrobinę tę zagadkę sobie rozwiązać. Przepadłam! Do reszty. Przeczytałam w jeden dzień. Odłożyłam wszystko. Czyta się doskonale. Misiek nawet przez chwilę nie staje się nudny czy męczący. Jest bezlitośnie prawdziwy. Szczery. On nawet do swoich największych wad przyznaje się w taki sposób, że zaczynasz te wady uważać za wspaniałe. 🙂
Oprócz historii Miśka, która jest i przerażająca i piękna zarazem poznajemy od kulis świat filmu, i bohemy artystycznej. Na prawdę dobra pozycja książkowa.

🖌️📖 ” Tippi i ja”, „Toffi”, „Kasieńka” i „My dwie, my trzy, my cztery”.
Odkrycie roku. Doskonała proza. Książka jest pisana w formie wiersza.
Jednak kiedy porzucimy w głowie ułożenie tych zdań czyta się jak normalną książkę.
Ale gdy się skupimy to podzielone linijki też mają swoje znaczenie.
Myślę, że wiele osób, które po nie sięgnie odłoży je z powodu sposobu w jakie są napisane.
A to wielka szkoda, bo wystarczy przeczytać kilka kartek aby już nie zauważać krótkich linijek. Dla mnie mistrzostwo świata. Emocjonalność tych historii weszła we mnie najgłębiej jak się da. Na wskroś prawdziwe, trudne, dramatyczne.
Wszystkie są narracją nastoletnich dziewczynek. Postrzeganie świata ich oczami, rozkładanie tego świata i chęć zrozumienia… wzruszająca do granic możliwości.
Zdolność Sarah Crossman w kwestii pisania, Jej empatia, wrażliwość, dostrzeganie niewidzialnego – dla mnie Nobel! Marzy mi się zapomnieć te książki abym mogła przeczytać raz jeszcze. I kolejny raz i kolejny… A to jak na złość są książki, których nie zapomina się nigdy. Jeśli jest literatura, która powinna przetrwać dla następnych pokoleń, to powinna być tą. Zresztą uważam też, że powinny wejść do kanonu lektur szkolnych. Jedna taka książka podaruje więcej niż dziesięć przerabianych w teraźniejszych czasach.

🖌️📖”It ends with us” – choć książki Hoover są dla mnie pozycjami na letni leżak, czyli bez zbędnych zaangażowań uczuciowo – umsyłowych, to ta pozycja wpłynęła mi na uczucia mocno. Dotyka problemu przemocy w związku. Zależności ofiara i kat. I tego jak trudno się z tego wydostać. Jest naprawdę dobrze zbudowana w swojej narracji, historii i poprowadzenia problemu. Problemu bardzo ważnego. Mam nadzieję, że wiele młodych dziewcząt sięgnie po tę pozycję, i będzie to miało znaczenie w ich życiowych decyzjach czy wyborach. Zatem cieszy mnie, że jest to autorka młodzieżowa, bo dzięki temu uda się jej trafić w tę grupę odbiorców.
Piękna i wzruszająca powieść.

🖌️📖”Smutki wszelkiej maści” to książka autorki „Sen o okapi”. Wiem, że jest to specyficzna książka, która nie podeszła każdemu. Mnie akurat bardzo. Zatem z wielką przyjemnością sięgnęłam po kolejną. I czytanie jej sprawiło mi tyle samo przyjemności.
Tym razem są to osobne rozdziały dotyczące innych sytuacji.
Jest duża kamienica i przygody jej mieszkańców. Cała opowieść prowadzona przez jedną narratorkę – mieszkankę. Jest śmieszno, ale tak śmieszno zwyczajnie. Jest smutno, ale smutno zwyczajnie. Jakże ja przy tej książce odpoczęłam. Było mi przy niej po prostu błogo.
O, i mam nawet zapisane piękne z niej zdanie.
” – Słuszności danej decyzji nie mierzy się jej rezultatem.”

🖌️📖 „Soroczka” – o tak! Ileż w tej cieniutkiej książeczce było mądrości. Ile moich myśli i analiz w związku z życiem. Z istotą życia. Jej wagą i wartością.
A jak ona jest napisana. Angelika Kuźniak będąc tak wybitną reporterką ubrała w zdania wypowiedzi ludzi szykujących się do swojej śmierci.
Najpiękniejsze są dla mnie proste słowa. Bez patosu i zbędnych uniesień.
W prostym słowie zawarta jest najgłębsza mądrość. I ja ją tam znalazłam. Na każdej stronie i w każdym zdaniu. Mam nawet zaznaczony fragment, do którego chcę się odnieść i napisać osobnego posta. Książka – biblia o życiu u jego kresu. Dzieło wybitne.

🖌️📖 „Wrony” – jak ja się upłakałam przy tej książce Petry Dvorakowej.
To też cieniutka książeczka, jednak moje doświadczenie czytelnicze pokazuje mi jak bardzo w krótkiej formie można zawrzeć dogłębną treść. Że nie ilość. Choć przy dobrej prozie chciałoby się jak najwięcej.
To ta opowieść, gdzie czytasz chwilę ale nosisz ją miesiącami w sobie.
Historia opowiadana oczami 12-13 letniej dziewczynki. O jej z pozoru normalnym domu, który po przyjrzeniu się bliżej normalnym nie jest. O dramacie tego młodego człowieka, który nie ma bezpiecznego miejsca w świecie ani w sobie. Który swoje życie wewnętrzne ma tak samo bogate i wielkie jak dorośli. Tak samo smutne i tak samo pełne pustki.
Tylko często tej pustki nikt nie bierze pod uwagę. Bo to przecież dziecko.
Myślę, że to jest obowiązkowa lektura każdej Matki. Każdego Ojca.
I ona również powinna być szkolną lekturą. Ale wcześniej lekturą każdego rodzica.
W swojej maleńkości jest to Wielka książka.