góra chleba

Ludzie myślą – jak moje życie zmieni się na lepsze, to zacznę się uśmiechać.
Niestety nie w tę stronę.
Gdy zaczniesz się uśmiechać, Twoje życie zmieni się na lepsze.

Gdy przyszła pandemia, moje ciało, dusza, wszystkie zmysły pozostawały spokojne.
Pomimo panującego dookoła strachu, ja wciąż nadal bałam się przede wszystkim raka, wypadku samochodowego i wojny.
Każdy z nas, w swoim bytowaniu na tej ziemi, coś sobie upatruje.
Najczęściej zupełnie przypadkiem. Jeden bada co roku piersi i robi cytologię, drugi natomiast unika cukru i nikotyny, a jeszcze inny uchyla się przed lotem w przestworzach.
Każdy się czegoś boi. I to dobrze, że podzieliliśmy te strachy między siebie.
Należy cieszyć się z tego, a nie złościć na innych, gdy nie podzielają naszej paniki.
Dzięki temu, każdy może siebie nawzajem, po prostu, zwyczajnie – uspokoić.
Gdybyśmy natomiast zbiorowo poszli w trwogę i popłoch, świat już dawno przestałby istnieć.
Zatem mnie nie przestraszyła pandemia. Ona nawet przyniosła mi pewnego rodzaju oddech. Miałam wówczas tak dużo rzeczy na głowie, że ściągnięcie z niej tej ilości obowiązków i powinności było dla mnie zbawienne. Miałam wrażenie, że ta nadchodząca choroba ratuje mi życie.
Nie lękałam się ani ja, ani mój mąż. Życie u nas płynęło wciąż tym samym, jednakim rytmem.
Jedynie, albo aż, o wiele spokojniejszym.
Pamiętam jak tym, którzy narzekali na „zamknięcie” mówiłam wciąż i nieustannie – pamiętajcie, siedzimy w ciepłych domkach, nasze dzieci śpią pod czystymi, ciepłymi kołderkami. Siedzą przy lekcjach, obok stoi ciepła herbatka i banan z jabłuszkiem na przegryzkę. To dobry czas. Pamiętajcie, że mogłaby przyjść wojna.
A ja niczego nie boję się tak, jak wojny. Od dziecka. To moja życiowa zmora.
A ona przyszła.
Wpadłam w niewyobrażalną panikę. Wręcz irracjonalną.
I kiedy mój strach osiągnął apogeum, powiedziałam sobie – dość!
Życie nauczyło mnie już, że sami dla siebie jesteśmy najlepszym lekarstwem. O ile jesteśmy gotowi je zażyć. Przyjrzeć się owej tabletce, a potem ze spokojem ją połknąć.
Myślę, że tylko stając przed ścianą, grubym murem, mamy możliwość i sposobność na to, aby się od niego odbić. Inaczej, gdy będzie wciąż w zasięgu wzroku, a nie dłoni, nigdy nie zacznie nam ta nadchodząca zapora przeszkadzać na tyle, aby coś z nią zrobić.
I może dobrze. Przyjdzie czas – będzie rada.
Tylko ostateczne dobicie do skały powoduje, że zaczynamy się przyglądać szczelinom, przez które można dokonać ucieczki. Lub zwyczajnie, na ową górę się wzbić i z góry popatrzeć na swój strach.
Najbardziej boje się raka, wypadku samochodowego i wojny.
I wtedy, gdy praktycznie zaczęłam gołymi rękoma kopać schron pod ową górą, kiedy moje dłonie krwawiły od zmagań, wstałam, otrzepałam się z ziemi i postanowiłam na tę wielką, przerażającą górę się zwyczajnie wspiąć. Nie z mozołem, a wielką uważnością.
Niestety zasobność mojej pamięci jest zbyt wielka i szczegółowa.
Obrazy „Róży” i „Wołynia” są po tylu latach we mnie wciąż jak żywe.
To wielki talent zrobić filmy, które sprawią, że zostają w człowieku tak intensywnie na całe życie. Jednak, kiedyś, gdzieś w przestworzach, się z tym Smarzowskim rozprawię, bo dolał oliwy do ognia. Pogrożę Mu palcem przed nosem. Powoli i dosadnie.
Pierwszym etapem wspinania się na górę swojego strachu była ucieczka.
Chciałam uciekać stąd natychmiast. Zrozumiałam, że wielu sprawom możemy w życiu dopomóc. Zarówno w dobrym kierunku jak i złym. Jednak los jest nam z góry przesądzony.
A jak mówi fizyka, to co będzie, już tak naprawdę się stało. Więc pomimo wielu naszych starań, koleji zdarzeń nie odwrócimy.
Kiedy przekładam przed oczami swoje życie, jak klatki filmu, przypominam sobie ile razy powinnam już patrzeć na Was z chmur. Ile razy każdy z nas uciekł śmierci spod jej szponów.
A jednak wciąż jesteśmy. Bo tak zapisał dla nas los.
Pamiętam jak przy kuchennym blacie, kiedy ja chciałam się pakować i wyruszać, mój mąż powiedział mi – Jeśli coś ma się stać, to się stanie. Jeśli Ktoś ma odejść teraz, to uciekając przed wojną się śmiertelnie przewróci.
Przypomniał mi się wtedy fragment wywiadu, w którym kobieta wymienia koleżanki z obozu koncentracyjnego. Te, które wraz z Nią przeżyły. I w dalszej rozmowie przytacza Ich historie. Historie i koniec Ich żywota. Wtedy myślisz sobie – przeżyć obóz i umrzeć tak banalnie?
Pierwszym etapem mojej wspinaczki na górę lęku i strachu było oswojenie myśli o przeznaczonym nam losie.
Że czasami przed losem nie ma ucieczki. A czasami na szczęście jej nie ma.
Może gdyby udało nam się przed nim uciec, odmieniłby się na gorsze.
Tylko akceptacja, zrozumienie, szukanie sposobu wyjaśnienia, bez względu na to jak bardzo nierealny się staje, może nas uwolnić z histerii.
Kolejnym etapem wspinaczki była śmierć.
Śmierci boję się panicznie. Potrafię zastygnąć w bezruchu na jakiś czas, zupełnie tego nie kontrolując, gdy o niej pomyślę. Tylko w mojej głowie nie jest to przepływająca myśl, a w ciągu jednej sekundy, całe rozbudowane obrazy z podziałem na role.
Zatem wojna przyniosła jeszcze bardziej spotęgowaną myśl o śmierci i o wszechogarniającej nas trwodze bombowej. Myśl o cierpieniu moich dzieci, na który nie mam wpływu.
Ten lęk, który postawił mnie przed górą tak wielką, jakiej do tej pory nie było dane mi ujrzeć spowodował, że odnalazłam w życiu spokój.
Przez pierwsze dni kładłam się z dziećmi przed snem i myślałam…
A gdyby dziś o czwartej nad ranem wybuchła bomba i gdyby wszystkiego miał nadejść koniec? Co byłoby wówczas istotne?
Czy poleżałabym z nimi zaledwie chwilę goniąc do kuchni na dole? Czy pocałowałabym na prędce ich ciepłe buźki i leciała do innych, naglących spraw?
Potem myślałam tylko o tym co dobrego już nas spotkało…
Że już tyle lat dane mi było Ich prowadzić przez ten świat. Że już tyle kanapek z twarogiem przyszło mi zjeść. I całą młodość odbębnić. Że emocji tyle zaznać, tyle pestek po czereśniach w trawę wypluć…
Że jeśli nawet już nadejdzie ten czas, to jakże dobrze było mieć to życie, niż nie mieć go wcale… Albo inne. A ja miałam takie i aż jego tyle…
Zamiast żałować tego co poprzez śmierć byłoby mi zabrane, doceniać to, co już zostało mi przed tą śmiercią dane.
Wspięłam się na czubek góry mojego lęku już jakiś czas temu.
Siedzę na tym szczycie i patrzę z góry na swą podróż. Ależ jestem dumna.
Ale przede wszystkim szczęśliwa. Wdzięczna losowi, że dał mi ten strach. Tę wielką panikę.
Gdyby nie nadeszła, nigdy nie zaczęłabym wspinać się ku górze.
Nadal żyłabym z lękiem przed śmiercią. Lękiem przeszkadzającym w życiu, jednakże dającym się zepchnąć czasami, choć na chwilę, na bok. Aby nabrać tchu.
Dzięki temu, że przyszedł w formie, w której nie dane mi było go zrzucić z barykady, musiałam podjąć z nim walkę. Choć walka jest błędnym określeniem.
Odbyłam z moimi lękami i strachami piękną podróż. Podróż z rozmową, oburzeniem, zagorzałą dyskusją ale i śmiechem. Podróż z zaskoczeniem. Że moje myśli, mój światopogląd może wejść w takie jaskinie i wzniesienia.
Droga powrotna była równie przyjemna. Trzymałam mój lęk za rękę. Mocno. Aby nie uciekł.
Bo teraz już mi nie przeszkadzał. Teraz go rozumiałam.
Szkoda byłoby mi go zostawić. Tak wiele mi dał.
Mówią, że w momencie śmierci przychodzi nieopisana rozkosz. Kiedy w to uwierzysz, zaczynasz naprawdę żyć! A ja chcę żyć naprawdę!
Nie ograniczona przez lęki i strach. Chcę brać to co przychodzi i wiedzieć, że to najlepsze co mogło przyjść.
Mija czas, a ja każdego dnia po kilka razy przystaje i myślę sobie – gdyby dziś w nocy, o czwartej nad ranem wybuchła bomba i zabrała wszystko to, co teraz byłoby istotne…
To nadaje zupełnie inny życia bieg.
Zatem nie uśmiechaj się, gdy lęk minie, zacznij się uśmiechać do lęku, wtedy nie będzie musiał odchodzić. Ale najpierw wejdź z nim na tę górę.
Czasami mam ochotę wziąć za rękę tych, którzy stoją na dole i powiedzieć – chodź, widok z góry jest zjawiskowy.

Zaraz obok myśli o bombie, która pozwoliła mi zaprzyjaźnić się z lękiem śmierci, przychodzi mi myśl o chlebie…
Pamiętam opowiadany przez kobietę z Auschwitz sen o chlebie.
Śniło Jej się, że ma cały chleb na własność. Cały bochenek chleba tylko dla siebie.
Wtedy myślę, że mogę iść do piekarni i kupić cały bochenek.
Dla siebie, i po całym dla moich najbliższych.
Mieć chleb dla siebie. To się ludziom śniło.
Dziś, w świecie pełnym wyrzuconych bochenków chleba, sny nie są już takie piękne…
A ja siedzę na szczycie i przyglądam się temu z góry.
Chodź. Weź w plecak bochenek i dołącz.
Uwierz mi, nic więcej Ci nie potrzeba…





zdarzenia

Każdego dnia coś się dzieje. Jak w życiu każdego człowieka.
Nie dzieje się wiele temu, który jest wyjątkowy (zresztą co znaczy „wyjątkowy” i co taką osobę by miało określać?), a który potrafi swą codzienność traktować jako istotną a nie tylko przelotną….
Tych rzeczy milion, ale zostawię te, które z ostatnich dni wpadają mi do głowy.
Na przykład wczoraj….
Kto czytał post o załatwianiach mojej Mamy, ten wie, że na miejscu nie usiedzi, a co gorsza, gdyby siedziała istnieje ryzyko, że cały świat mógłby wtedy przestać istnieć.
Zatem istotny był przerzut.
Moi sąsiedzie jechali do Warszawy, a moje siostra na szkolną wycieczkę.
Natomiast ja miałam kombinezon na „pożyczkach” mojej siostry, a Ona owy kombinezon potrzebowała na JUŻ!
Przerzut miał nastąpić w okolicach godzin przedpołudniowych. W taki czas moja siostra siedzi na lekcjach. Wysłała Tatę. Ale wiadomo jak załatwić może facet. I to jeszcze jeśli o ciuch się rozchodzi. No a to idealne podłoże do załatwiania.
Mama jedzie z Tatą. I tu zaczyna się dialog sms-owy mojej siostry z Mamą.
„Tata wie. Jedziemy odwieźć też Bożenkę na pociąg. Ja mam telefon do Asi i Michała.” – pisze Mama.
„Super… ja nie mam!
Ale czy jest coś czego Ty nie masz czy nie załatwisz” – śle moja siostra.
„Łoj tam, łoj tam” – komentuje komplement Mama
Generalnie po to korespondencję mi przesłała, bo ostatnio zrobiłam sobie pierścionek z grawerem i Mamy słowami – Przyjdzie czas – będzie rada.
I tutaj moja siostra mi zasygnalizowała, że „łoj tam, łoj tam” jest również genialnym pomysłem na grawer.
No bo przecież takie – łoj tam, łoj tam – jest doskonałe na wszystko.
Na komplement, na uwagę, na gafę… No toż na każdą okazję!
Dalej Ich dialog wygląda tak, że Justynka pyta czy Ona jedzie też na ten przerzut, a Mama odpisuję, że tak, bo bez niej sobie nie poradzą.
I kiedy otrzymałam printscreeny tej rozmowy napisałam, wyciągając szybkie wnioski tak…
„Gdyby tworzono Biblię teraz, to na bank Ela byłaby Jezusem!!! Umie wszystko, kiejby cuda!”
Justyś odpisuje.
„A Bożenka z Basią byłyby Piotr i Paweł – najbliżsi współpracownicy!
Różnica taka, że jakby ją ukrzyżowali (bo też lubi się poświęcać, to wiadomo, że by się zgodziła), to nie zmartwychwstałaby za trzy dni tylko góra za trzy kwadranse, bo by ją szlag jasny trafił w tym grobie!!! Nie przeleżałaby tyle!! Nie ma szans!!!”
I tu wyobrażam sobie Mamę jak czyta posta i komentuje pod nosem – Jakie wyście są głupie! :))

Jeśli jesteśmy w wesołym nastroju, to chciałabym zostawić Wam fragment książki, którą ostatnio czytałam. Tak mnie to rozbawiło. No ale taaakkk… Że aż na imprezie na głos czytałam..
(Tu będą przekleństwa. Za co przepraszam z góry, bo wiem, że bloga czytają i dzieci i młodzież. Ależ przecież nie mogę Wam tego nie pokazać. Przekleństwo w takim wykonaniu ma inny wymiar. Są jak jeden z kolorów tęczy. Bez niego nie byłaby tak urokliwa.)
„Szatan pokonany”
Byli świadkowie Jehowy u mnie w chacie na pustkowiu. Teraz samochodami jeżdżą do takich samotni jak moja. Przyjechali powiedzieć mi, że szatan pokonany jest już, że pokonali go. Ja pierdolę – pomyślałem sobie – tyle, kurwa, nieszczęścia ten chuj pradawny nawyczyniał, tyle zmarnowanych nadziei, wojen, powodzi, chorób, morderstw, a pokonała go laska w garsonce z lat osiemdziesiątych i malczik w za małym garniturze z damską parasolką w ręku – oboje w białym lanosie. Kurwa!”

„Opowieści ze wsi obok” Mirosława Miniszewskiego czyta teraz w audiobuku młody Stuhr i wiadomo jest to doskonałe. Ja jednak kocham papier więc zakupiłam obie części.
Te krótkie fragmenty fantastyczne. W przenośni i dosłownie. Jeśli Ktoś spodziewa się prozy realistycznej, wytłumaczalnej zero – jedynkowo to nie… To dla tych, którzy lubią sarkazm, ironię, baśnie, bajania. Czasami czytasz i sama do siebie komentujesz – rany Boskie – jaki kosmos! Dla mnie niezwykle ciekawe doświadczenie literackie.

Co tam jeszcze mogę Wam z tych zdarzeń codziennych napisać, przytoczyć…
Aplikacją, z której korzystam w telefonie najczęściej to ” notatki”.
Zapisuję wyrazy, zdania, spostrzeżenia.
Często sobie myślę – o czym napisać by posta…? I zerkam w notatki. Czasami jedno zdanie mnie potem prowadzi po całym tekście.
No to z notatek dwa dni temu…
Moja córka umówiła się, z dziewczynką X, że będą razem siedzieć w autobusie jadąc na wycieczkę szkolną.
Po powrocie mówi mi – Wiesz, przed autobusem X powiedziała mi, że będzie siedzieć jednak z Y. I zostałam sama.
Usiadła obok dziewczynki, która ogromnie Jej dokucza. Życie. 🙂
Pytam Jej zatem – powiedziałaś coś X, że niefajnie tak?
Na co Tosia (tutaj cytuję słowo w słowo, bo zapisuję takie rzeczy od razu.)
– Nie, nic Jej nie powiedziałam, bo widziałam, że tak się fajnie bawi z Y i nie chciałam Jej psuć humoru.
Czy Wy to rozumiecie?!?!
Boże, daj mojemu dziecku dobrych ludzi na swej drodze, bo Ona każdego pogłaszcze.
Podobna sytuacja. Jesteśmy na wakacjach i Tosia odsłuchuje nagranie koleżanki z klasy.
Słyszę to i nie wierzę. Że można takie słowa i w taki sposób kierować do koleżanki.
Na co Tosia bierze telefon i nagrywa odpowiedź. Spokojnie, miło, grzecznie.
– Co Ty robisz Tosiu? Nie możesz dać się tak traktować?
– Mamo, gdybym chciała reagować jak Oni, to byśmy byli w ciągłej wojnie, ja wiem jakie mają charaktery i jak z nimi postępować. Patrz, nagram Jej się tak i Ona już za chwilę się uspokoi.
Moja córka czasami bywa infantylna, ale cieszę się. Zdąży być dorosła aż nadto.
Jednak czasami mam wrażenie, że ja nawet na łożu śmierci nie zgłębię, nie poznam i nie przyswoję Jej mądrości życiowej.
Kiedy pytam dziewczynki, które potrafią pisać czy nagrywać bardzo przykre rzeczy, czy Ich Mamy wiedzą co mają w telefonach, odpowiadaj, że nie…
Idąc mądrością Tosi, jest tylko jedno zdanie, którym można zakończyć ten fragment…
Jeśli pomimo wszystko będziemy dla tych mali ludzi dobrzy, wyrosną z Nich piękni dorośli.

Wczoraj czytałam piękny fragment w książce „czesałam ciepłe króliki”.
To książka wywiad. Z kobietą z Ravensbruck.
Myślę, że jeśli moja Mama przeżyłaby obóz koncentracyjny, to dokładnie tak samo wyglądałby wywiad z Nią.
„- Jaki miała pani sposób, żeby przeżyć?
– Polubić sytuację.
– Polubić obóz koncentracyjny?!
– Tak! Polubić obóz koncentracyjny! Popatrzeć rano na apelu – gdy się stało trzy godziny – jakie wschodzi piękne słońce.
Stałam i na wprost siebie miałam mur. Lecz za murem był las. Gdy drzewa pokrywał szron i śnieg, ta biel odbijała się w słońcu i wspaniale to wyglądało. Zapominałam gdzie, jestem.
Zawsze miałam w głowie, że to, co człowiek robi, powinien polubić. Zwłaszcza, gdy sytuacja jest nie do zmiany. Mam sytuację przymusową i nie ma innego wyjścia. Wyrzucałam z głowy rzeczy nieprzyjemne, nie rozmyślałam, mówiłam: „To jutro…” Zapewniam pana – ta metoda daje efekty. Moje życie potwierdziło, że to jedyny sposób, żeby uchronić się przed nieszczęściem.
– Czyli jak działać?
– W każdej sytuacji znaleźć swoje miejsce, odkryć, że to, co nas spotyka, nie jest złe.
Przeżyć można tylko dzięki odpowiedniemu nastawieniu. Trzeba mocno popracować nad sobą.”

I jeszcze może taki cytat..
„Bo, wie pan, ja wiem, że mężczyźni to słabi ludzie, nie mam najlepszego zdania o ich charakterach. Ale słabość do mężczyzn mam.”
I jeszcze ten…
„Gdy źle się czułam, nic mi się już nie chciało, myślałam: „O, to zły sygnał”. Nie wolno! Trzeba wstać, trzeba się ubrać, trzeba coś zjeść, trzeba wyjść na dwór, nawet jeśli człowiekowi bardzo się nie chce.”
No tak cudowna kobieta…
Tyle radości, mądrości życiowej, dystansu. Warta uwagi pozycja książkowa. Króciutka. Na jedno popołudnie.
I ostatni.
„Niech mi mówi, kto chce: duch duchem, ale wygląd jest ważny. Sprawia, że człowiek jest dla otoczenia milszy, wzbudza większe zaufanie. Ludzie ładnie wyeksponowani zewnętrznie łatwiejsi są do kontaktu. Zaniedbany nie daje łatwości zbliżenia. Człowiek, który nie dba o wygląd, ma w charakterze coś niekorzystnego, coś tu jest nie tak. Nie przepadam za obdartusami.”

Ja to mam tak, że codziennie przy czymś przystaje i myślę – no muszę się tym podzielić z moimi czytelnikami, a potem ulatuje, przychodzą inne sprawy.
A też i od jakiegoś czasu poświęcam więcej uwagi temu co teraz… I o tym dlaczego tak jest też kiedyś napiszę…
Ale do jednej z tych rzeczy muszę wrócić i Wam pokazać. Bo to jest piękny obraz.
I duchowy i wizualny.
Moja siostra ma w klasie kilkoro uczniów. W całej szkole jest Ich nie wiem… z 35.
Nie, nie jest to szkoła prywatna w Warszawie a szkoła w bardzo maleńkiej, biednej wsi.
I te szkołę chcą co chwila zamykać.
A tam moi drodzy są tacy nauczyciele i takie przedstawienia, że ja nawet w teatrach nie widziałam takich scenografii, takich ról…
A chodziłam do szkoły teatralnej w Krakowie więc coś tam widziałam…
Najczęściej przedstawienia szkolne to wyklepane piosenki i kilka wierszyków na zmianę.
A moja siostra nocami szuka tych ról, nocami siedzi w szkole i robi dekoracje.
Mój Szwagier i Tata te płoty, lasy i inne takie Jej strugają i zbijają.
Myślę, że wielkie, prestiżowe szkoły w stolicy czegoś takiego nie widziały.
Szkoda tylko, że to Jej zaangażowanie widzi 20 dzieci, bo 15 gra :)))
No i Pani z Gminy czy z Biblioteki publicznej (nie pamiętam) poprosiła moją siostrę o jedno zdjęcie, jak starsze dzieci czytają młodszym Konopnicką. Z okazji rocznicy.
A moja siostra jak to moja siostra, myśli sobie – ale jak? Tak zwyczajnie pod drabinkami zrobić zdjęcie? Pospolicie? Bez finezji?
Nie, to do Niej niepodobne. Albo robić coś najlepiej albo wcale.
To też poubierała dzieci i pojechali na łąki czytać i robić zdjęcia.
Czarną owce wzięła Dziadkom z zagrody. Wózki drewniane.
Ja to oczywiście zawsze z Niej leję, bo jak można mieć tyle strojów?
Wiejskich, pozytywistycznych, na halloween, na poważnie, na śmiesznie…
Całą piwnicę ma tych ubrań… A kapeluszy do przedstawień… ło Panie!!!
O! Patrzcie i tu też idealnie by pasowało – łoj tam, łoj tam…
Na zakończenie zatem wkleję Wam kilka zdjęć, (a jest ich ogrom), aby pokazać Wam, że nasze życie to nasze zaangażowanie. Albo nasze chęci sprawią, że będziemy mieć pięknie, bo na piękne życie składają się drobne zdarzenia, dni i nasze nastawienie, albo nasza obojętność spowoduje, że będziemy zaledwie opierać się o istotę faktu istnienia… a to już tylko synonim przeczekania do śmierci…
A my mamy żyć! Żyć moi Kochani nam trzeba! Brać zwykłe zadanie i robić z niego przygodę!
I jak jest taka potrzeba, to czarną owce brać pod pachę!
Patrzcie na te przepiękne dzieci!!
(zdjęcia robiła moja siostrzenica Emilka, córka siostry mej.)



hipnoza

Zrozumiałam dziś, że kiedy mam do siebie pretensje o to, iż nie siadam do pisania, nie chodzi mi wcale o pozostanie w mediach.
Nigdy nie „walczyłam” o czytelników czy obserwatorów. Człowiek wywalczony, wydarty siłą nigdy nie pozostanie na długo, trwale, z dobrą energią.
Zatem robiłam od tych dziesięciu lat wszystko tak, aby biegło swoim, płynnem rytmem.
Nie chcę pozostać hipokrytką i nie przyznać się do tego, że Wy – moi czytelnicy, napędzaliście moje zaangażowanie. Zaangażowanie w pisanie.
Bo ja nie jestem nikim, kto wie więcej czy lepiej.
Pisząc, zawsze podważam każde ze swoich zdań. Żeby to, co zostanie posłane dalej, miało prawdę nie tylko chwilową czy podyktowaną nastawieniem, poglądami, miejscem w życiu, a niosło coś, co zostanie na dłużej. Trwalszym atramentem.
Każdy z nas, kto chce więcej niż tylko przeżyć, odnajduje sens.
Jeden w w pielęgnowaniu chorego, drugi w codziennym, mozolnym patrzeniu w mikroskop i szukaniu odpowiedzi, inny w edukacji siebie czy wchodzących w dorosłość.
Sens w macierzyństwie, zdrowym ogródku.
Jeszcze całkiem niedawno wydawało mi się, że piszę, bo wybrałam to jako swoją drogę zawodową… Piszę, bo to coś, na co być może jeszcze Ktoś czeka. (choć nawet po tylu latach nie potrafię w to uwierzyć.)
Piszę, bo kiedy przestanę, to nie będzie może potem dla Kogo pisać…
Ale to wszystko mi się jedynie wydawało…
Okazuje się, że jestem chwilowo w swoim życiu w miejscu, w którym nie muszę pracować.
Nie muszę być w mediach, od których już i tak dawno chciałam się odciąć, gdyż na dłuższą metę to nie mój świat…
Nie muszę.
A jednak chodzę z poczuciem, że coś wisi nade mną… Jest ciężkie i bardzo przygniata. Zasmuca. Powoduje, że mam poczucie jakby działo się lub miało stać, coś złego.
Próbowałam sobie tłumaczyć – całe życie pracowałaś. Odpuść. Korzystaj z tego, że nie musisz. Wytłumaczenie miało krótki termin i nie uwalniało całkowicie.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że moja wolność zaczyna się w momencie kiedy zapiszę swoje myśli. Nie dla pieniędzy czy pozostania w sieci. Dla siebie.
To jest mój sens. Odnajduje pełnię szczęścia, spokój, błogostan tylko wtedy, kiedy odchodzę od zapisanych refleksji, spostrzeżeń, doświadczeń, wspomnień…
I nie jest istotnym to, czy potem przeczyta to sto osób czy dziesięć tysięcy.
Najistotniejszym staje się fakt, że ja jestem spełniona. Uwolniona od myśli, które wcześniej musiałam nieść. To tak jakby Ktoś kazał Ci luzem nieść w rękach kilka kilo pomarańczy.
I nagle dostajesz wielki na to plecak.
Kiedy już stawiam ostatnią kropkę, mam wrażenie, że odchodzę od biurka z wygodnym plecakiem. Ba! Plecakiem, który Ktoś zabrał mi do siebie na przyczepę i krzyknął odjeżdżając – będę jechał obok, gdybyś potrzebowała swój owoc, mów! zatrzymam się i wyciągniesz…
Tak czuję jeśli zapiszę to, co kotłuje mi się nieustannie.
A każdego dnia zbierają się przecież kolejne myśli. I te niespakowane w plecak zabierają miejsca nowym…
A przecież to co nowe, musi mieć miejsce.
„Umysł jest jak spadochron, nie działa jeśli nie jest otwarty” (Frank Zappa)
A jak ja mogę otworzyć jeśli załadowany jest po brzegi?
Boję się, że jak otworzę te wrota szerzej, to mi te niesione, nazbierane wcześniej pomarańcze powypadają…
Dlatego, choć nie byłam latami tego świadoma, blog jest moim plecakiem.
Schowam to co już zgromadzone, dojrzałe, aby móc pozbierać nowe…
Dlatego dziś, aby poczuć się wolna i szczęśliwa spakuję to…

Miałam wielkie szczęście w swoim życiu trafić na rodzinę, która miała otwarte ramiona na rozwój samoświadomości…
Jednakże życie pokazuje mi, że choćby cały świat rozpostarł przed Tobą te ramiona, to nie uczyni nic, jeśli sam uczynić nie zechcesz…
Moja Mama, która nie była lekarzem psychiatrą ani neurologiem, a zaledwie pielęgniarką miała mądrość życia. Zdolność wielkiego leczenia swoim nastawieniem.
Nikt w czasach, gdy miałam siedem lat nie słyszał i nie mówił o dzieciach nadwrażliwych emocjonalnie, o nerwicach lękowych czy zaburzeniach obsesyjnych.
A one były. I dzięki temu, że trafiłam na wymarzone dzieciństwo i przestrzeń dookoła mnie, nie rosły do wielkich rozmiarów, a wręcz przeciwnie, mogły gasnąć…
Ale ciągle były. Całe życie. Raz mniejsze, raz wielkie…
Ciągły strach o śmierć najbliższych, o wypadek samochodowy.
Nieustanne sprawdzanie w okienku przedpokoju czy Tata w warsztacie nie przewrócił się przy maszynie. Czy dzieci siostry nie wpadły do studni.
Ten ogromny lęk przed tym co może się zdarzyć, a na co nie będę mieć wpływu i możliwości kontroli.
Nieustanne pamiętanie o wszystkim, sprawdzanie wszystkiego.
Czy mam, czy nie zapomniałam, czy wyłączone, czy dopilnowane.
Perfekcjonizm, który posiadam, dodatkowo nie pozwala na odpuszczanie, na niedociągnięcia, na zapomnienie czy zlekceważenie.
Wiedząc jaka jestem, od wielu rzeczy wolę z góry uciekać, odłączać się, nie podejmować się tego czy tamtego zdarzenia. Aby umysł mógł odpoczywać.
Tata nie był Sigmundem Freudem, a stolarzem, rzemieślnikiem, z zamiłowania pasjonatem sztuki, antyków i filozofii.
To On potrafił zrozumieć to, co w mojej głowie się dzieje i o tym rozmawiać, dyskutować, rozpracowywać. Sam ma podobną głowę.
Jednak to Mama była tą, która od dziecka wiedziała jak z tą moją naturą i głową postępować, aby moje lęki łagodzić.
To do Niej całe życie dzwoniłam z płaczem mówiąc – jest mi tak źle!
A kiedy po dwudziestu minutach odkładałam słuchawkę to wiedziałam, (nie, nie to, że chwilowo mnie przekonała, ja wiedziałam!) że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
To Ona wpoiła we mnie miłość do życia.
Dlatego psychologowie, których dane było mi spotkać niestety nie potrafili wznieść się nawet odrobinę do tego, co wcześniej zaoferowało i podarowało mi życie.
Nie spotkałam psychologa, który byłby ponad to, co już przepracowałam sama.
A przecież psycholodzy to najczęściej ludzie, którzy sami się z czymś borykają, szukają odpowiedzi.
Życie pokazuje mi, że często w odnalezieniu szczęścia, spełnienia, drogi do wolności umysłu są proste rady, zwykłe czynności, czasami błahe zmiany.
Tylko aby uzyskać najmądrzejsze z odpowiedzi, należy coś przeżyć, czegoś doświadczyć, czemuś się przyglądać. A potem nie tylko być tego obserwatorem ale tym, który nie raz zanurzy się w tym doświadczaniu po łokcie.
Życie odpowiada tylko tym , którzy zadają pytania i czekają cierpliwie na odpowiedź.

Nie zajmują mojej uwagi zmarszczki na mojej twarzy, jednakże niewyobrażalnie mocno interesują mnie bruzdy w moim umyśle.
Nie mam nic przeciwko poprawianiu urody jeśli jest to część czyjegoś szczęścia.
Jeśli jednak te zmiany szczęścia nie przynoszą, czas pomyśleć nad wypełnieniem braków w swoim światopoglądzie, odbieraniu świata… Bo zawsze odbieramy świat poprzez pryzmat swojej sympatii do siebie. Jeśli patrzymy na człowieka wilkiem, z zazdrością i złośliwością, dostaniemy w swoim życiu dokładnie takich samych ludzi…
I niekoniecznie oni takimi będą, ale Ty będziesz pewna, że tacy są…
A świat i ludzie są dokładnie tacy jakimi ich widzimy.
Może się okazać, że życie z twarzą wypełnioną botoksem nie będzie tak dobre jak życie z głową wypełnioną szczęściem, pozytywnym myśleniem, przepracowaniem swoich strachów, lęków i niepokojących myśli.
Choć przecież bywają głowy, które nic przepracowywać nie muszą.
Kiedyś myślałam, że im zazdroszczę. Tak żyć życiem jakie jest.
Ale dziś wiem, że ta głowa, która pracuje na pełnych obrotach nie jest moim ciężarem a wielkim dla mnie rarytasem, zjawiskiem i kompanem.
Tak, do tego sposobu myślenie też była długa droga.
To droga, która pomaga zrozumieć, że należy cieszyć się z nieszczęścia, bo ono w perspektywie czasu, przynosi dużo dobrego.
Bo czy gdyby Jadwiga Barańska zdała za pierwszym razem do szkoły teatralnej, to dziś moglibyśmy cieszyć się największym arcydziełem ekranizacji kina jakim są „noce i dnie”?
Nie. Nie zostałaby żoną Jerzego Antczaka, nie wybłagałaby (latami) aby przekonał się do tej książki… On potem latami chodził i prosił się o pomoc w ekranizacji.
A czy wyobrażacie sobie, że ten film wyglądałby inaczej? Że ktoś inny grałby główne role?
Że inaczej pracowałaby kamera? Wyobrażacie sobie, że motywem przewodnim, powracającym nie byłby Tolibowski zrywający nenufary?
A prawdziwą miłość nie pokazywałby nam zwalisty, wielki Bińczycki?
Ja nie. To wszystko nie miałoby miejsca, gdyby poszło po myśli Jadwigi Barańskiej i zdałaby egzamin za pierwszym razem.
To pierwszy lepszy przykład, który wpada mi do głowy.
Trzeba nauczyć się aby z porażek wyciągać wnioski, ale nie pozwolić im się złamać. Zaprzestać. Stracić zapał do życia.
Nieszczęścia jakie nas spotykają, to początek pięknej drogi.
Tylko trzeba cierpliwości, wnikliwości patrzenia na swój żywot, aby zrozumieć te prawdę.

Im jestem starsza tym bardziej jestem pewna tego, że każdy jest w miejscu w którym chce być.
Kiedyś nie mogłam się pogodzić z ludzkimi nieszczęściami, wyborami.
Nie mówię o wojnie, śmiertelnych chorobach. Mówię o codziennym losie.
Wiem dziś, że jeśli Komuś jest z czymś bardzo źle, niewyobrażalnie źle, to dokonuje zmian.
Strach przed zmianami jest wtedy mniejszy niż ból jaki niesie w związku z codziennym losem jakiego nie akceptuje.
Ale ludziom się nie chce. Nie chce się Im pochylać nad światem i nad sobą.
Nie biorą życia w garść!
Wolą to co znają. I narzekanie lub nienawiść też jest dla nich dość znanym uczuciem więc powtarzają. Patrzą na człowieka i zastanawiają się, cóż można mu znaleźć aby choć chwilę uwolnić się ze swojego własnego bólu istnienia.
Pochylenie się nad swoją dobrocią dla siebie i świata jest lekarstwem na wszystko.
Ale jest zbyt łatwo dostępne, aby panowało przekonanie, że może zadziałać.

A jedno z najważniejszych spostrzeżeń jakie można odkryć poprzez doświadczenie jest śmiech. Należy może wyśmiać to czego się boimy.
Oswoić ten lęk. Zaakceptować. Złapać go za ręce.
Skoro nie chce odejść, to wziąć pod dach i pokazać – tu śpimy, tu jemy. Rozgość się.
Od siódmego roku życia miałam, z małymi przerwami tiki nerwowe.
Nie. Żadnych traum. Trudnych doświadczeń. Geny. Moje kochane geny.
Pozbyłam się ich kilka lat temu. Tfu, tfu…
Metodą tak śmieszną, że aż trudną do uwierzenia…
Wstawałam rano i mówiłam do nich.
– No część. Jesteście. Fajnie. Zaczynamy nowy dzień. Cieszę się, że to znowu tylko wy. Nie rak, czy inna śmiertelna choroba. Tylko Wy. Dobrze mi znane, stare, dobre tiki nerwowe.
Robiłam to dwa miesiące. Przeszło. Kilka lat cisza.
Nie spróbowałam wtedy z lękami.
Ale może i tak miało być. Ach! Tak miało być!
Termin psychologii mnie raczej nie pociąga. Spróbowałam. Nie moja droga.
Jednakże termin hipnozy, traum dziedziczonych, medytacji… o tak.
Lubie. Ciekawi mnie. Intryguje.
Idąc tą drogą trafiłam na pewną hipnozę. To hipnoza na całkowitej świadomości.
Taki rodzaj medytacji prowadzonej.
I to jedno doświadczenie, obraz uświadomił mi, że może faktycznie zaakceptowanie i wyśmianie tego czego się boimy jest wspaniałą drogą. A może czasami jedyną.
Opowiem. Postaram się w skrócie.
Podczas sesji mieliśmy przepracować moje zaburzenia lękowe.
Dyplomowany hipnoterapeuta kliniczny.
Skończył szkołę hipnozy w Londynie. Mieszkał z Szamanami. Tak. Po mojemu. Jak chciałam.
Początek oczywisty. Zamykasz oczy i przenosisz się do miejsca, w którym jest Ci dobrze.
Błogo. W którym czujesz się szczęśliwa i jest Ci lekko.
Ja wiadomo widzę jak jadę rowerem w małej nadmorskiej wsi. Krętymi drogami. Z górki, ku plaży. W letniej sukience. W rozpuszczonych włosach.
Po jakimś czasie rozmów, pytań, odpowiedzi i wyobrażeń stajemy w miejscu w którym mam wejść w pewne drzwi. W drzwi stojące na plaży, bo tam dotarłam.
W drzwi za którymi znikną moje wszystkie obawy i strach.
Wszystko czego się lękam i boje mam zostawić przed tymi drzwiami i wejść tam wolna od tego ciężaru.
Zatem gdzie wchodzę? Jak wygląda miejsce, w którym czuje się błogo?
Jako, że jest to hipnoza na pełnej świadomości, bez usypiania, jestem prowadzona swoją wyobraźnią. I człowiek idzie tam , gdzie mu się podoba, co mu w duszy gra.
Wchodzę do małej, skromnej chatki. Z drewna. Taka jakie są w skansenach.
O tak. To mój rodzaj wyobraźni. W środku siedzi jakaś babuleńka.
Na stole cerata. Małe okna, niskie sufity.
I nagle… Czuję…. Że jest mi tam ciasno.
I czuję, że to już zupełnie nie są moje myśli. Że nie ja nimi steruję, nie ja je kreuję.
Leżę z tymi zamkniętymi oczami i mówię do hipnoterapeuty, że muszę stamtąd wyjść bo czuję, że się duszę. Jest mi źle. Ciasno. Przygnębiająco. I widzę jakieś inne drzwi. Drugie. W tej izbie.
– Wychodź. To Twój świat. Twoja droga.
Wychodzę zatem z tej małej chatki. Muszę schylić głowę aby wyjść.
Kiedy ją podnoszę widzę w połowie równy horyzont. Na dole jednolita, jasnozielona trawa.
Na górze błękitne niebo. Jasne. Bez żadnej chmury.
– A teraz spójrz na siebie. To jesteś Ty?
Próbuję, ale nie mogę. Jakby nie mogę stanąć z boku i popatrzeć. Nie wiem czy jestem człowiekiem czy tylko energią.
– Popatrz w dół w takim razie. Widać buty? To Twój styl?
– Ja pierdole! – odkrzykuję! Pisze jak było.
Patrzę słuchajcie w dół i widzę (muszę pisać autentycznie, przepraszam) takie wyjebane buty klauna. Wielkie, ogromne, czerwone. Szerokie, zaokrąglone.
A nad kostkami te spodnie w kolorowe rąby zakończone gumką.
Klaun?! Gdybym ja napisała setki książek to w żadnej nie występowałby klaun.
Rozumiecie?! To w ogóle nie jest rodzaj mojej wyobraźni.
Nie moje tereny w czeluściach fantazji.
A tu nagle widzę te buty klauna. Jak wystają na metr.
I całkowicie czuję, że ta głowa sama pisze historię. Że dzieje się to poza mną.
I czuję, że ten klaun, który jest jakby mną mnie niewyobrażalnie denerwuje.
Drażni. Irytuje. Jezu!!!!!! Zwariuje.
A On, ten klaun, który jest mną, każe mi skakać. Radośnie skakać.
A ja nie chce skakać.
– Czemu nie chcesz skakać?
Nie chce mi się teraz radośnie skakać. To takie wydaje się żałosne.
Rany boskie! On się ze mnie śmieje. Ten klaun. Mam, słuchajcie, ochotę mu przywalić.
– Czemu się z Ciebie śmieje?
– Z moich lęków. Wyśmiewa je. – odpowiadam hipnoterapeucie.
– Z lęków? Ale przecież lęki to nie jest nic co można by wyśmiewać.
Słuchajcie ten klaun zaczyna się głośno śmiać i skakać.
Podczas każdego tego skoku, ogromnego i wysokiego, bo pozwalają mu na to te buty, pojawiają się na tej zielonej polanie – kwiatki. Mnóstwo kolorowych, kwitnących kwiatów.
Słuchajcie mam wrażenie, że zwariuje. Bo ta historia, ten obraz płynie sam w mojej głowie.

Okazuje się, że najlepszym lekiem dla nas, jesteśmy my sami.
Najlepszym lekiem na naszą głowę, jest nasza głowa.
Najlepszym lekiem na nasze myśli, są nasze myśli.

Ten jeden obraz. Ta ciasnota moich wyobrażeń, która ograniczała się do tego drewnianego domku ze skansenu kazała mi stamtąd wyjść.
Wyjść w miejsce poza moje idee, wizje, schematy. Poza ogrodzenie moich wyobrażeń.
Poza ogrodzenie moich dotychczasowych światopoglądów.
Ten obraz, który przyszedł do mnie z poza moich myśli pokazał mi możliwość wyśmiania swoich lęków.
Ten klaun nawet nazwał to pomiędzy swoimi skokami po kolorowej łące.
Nakreślił moje lęki. Lęki, które dotyczą każdego człowieka na tej ziemi.
To lęki chorób, śmierci, wypadków. Białaczek, zakrztuszeń. To lęki wszystkich w miarę świadomych ludzi na tej ziemi. Tylko moja wyobraźnia tak mocno je rysuje.
Jeśli te zbyt wielkie ilustracje możliwych zdarzeń mi przeszkadzają w codzienności, należy je wyśmiać.
Brzmi brutalnie. Zupełnie nie na naukę godną poważnych psychologów.
O mój Ty Panie! Jakże skuteczna! Jakże skuteczne okazują się metody różnego rodzaju jeśli tylko otworzymy na nie swój umysł.
Jeśli tylko bardzo pragniemy coś w sobie, czy jakości naszego życia – zmienić.
Każdy z tych podskoków klauna, rozsiewał nową dawkę kwiatów.
Przecież to nic innego jak prosty komunikat – za każdym razem kiedy lęk wyśmiejesz i zamienisz w radość, której nie chcesz, bo przecież Ty się chcesz bać – wyrosną nowe kwiaty w Twoim życiu.
Nie, nie chodzi o to aby całkowicie pozbawić się racjonalnego myślenia i skakać z radości nie zapinając dzieciom pasów w aucie.
Nie chodzi o to, aby biegać po łąkach zapominając o systematycznych badaniach.
Nie chodzi o to, aby radośnie podskakiwać codziennie przy kasie mc’donalda lekceważąc zdrowe odżywianie.
To doświadczenie sprawiło, że jestem na początku mojej drogi.
Drogi jak z tikami nerwowymi – acha. Jesteście. Witajcie. Zaczynamy nowy dzień.
Kiedy zaczyna mi drętwieć całe ciało z lęku, który rośnie w mojej głowie…
To czasami wystarczy kilkanaście sekund aby całkowicie sparaliżować moje ciało, a serce chce wyskoczyć z klatki….
Zamykam oczy i widzę tego klauna. Jak wyciąga do mnie rękę i mówi – chodź! skacz!
Już mnie nie irytuje tak jak za pierwszym razem. Już nie jestem na niego zła, że śmieje się z moich strachów. Zaczynam się powoli uśmiechać i czekam na dzień kiedy będę się razem z nim śmiać pełną gębą…
Bo ja jestem niezwykle radosnym człowiekiem.
Do szaleństwa kocham swoje życie. Ludzi, przestrzeń jaka mnie otacza.
Kocham swoje wybory.
Jednakże dostała mi się zbyt duża wyobraźnia, która za często prowadzi mnie w zupełnie niepotrzebne kierunki…
Ale jeśli tylko te myśli oswoję, a może i właśnie wyśmieję, to może okazać się darem a nie udręką…
Choć moi rodzice już dawno mówią mi, że to mój dar…

Czasami jest tak, że jeśli chcemy w życiu być w innym miejscu niż jesteśmy, czy to materialnym, czy duchowym, to musimy szukać. Musimy być otwarci.
Musimy przekraczać pewne granice swojego umysłu, swoich przekonań, nie mówiąc o lenistwie zasiedzenia, oderwania się od swoich racji.
Dlatego im jestem starsza, tym bardziej myślę, że każdy z nas jest tam, gdzie chce być.

Cieszę się, że dziś tyle moich pomarańczy spakowałam do plecaka.
Czuję się tak lekko. Znowu mam wrażenie, że bieg mojego życia wskoczył na właściwy tor.
I nic nie ciąży.
Nic nie muszę, a wszystko mogę.
A to tylko kilka zapisanych zdań…
Takich jak to, że jeśli czegoś zrozumieć nie potrafimy, jeśli z czymś nam ciężko, to należy się do tego uśmiechnąć, a może i właśnie czasami, zwyczajnie owe zjawisko wziąć za ręką, podskoczyć i wyśmiać…