czas krótki czy długi…?

Czas krótki czy czas długi jest nam dany?
To co teraz ważniejsze czy przyszłość planowana?
Czy myśleć, że czasu sporo i rozkosz czerpać z chwili czy martwić się, że ucieka, więc naglić się nam potrzeba?
Wydawać to, co zarobione na codzienne przyjemności i nie liczyć na starość czy liczyć się ze starością i to na nią odkładać?
Ze skupieniem wpatrywać się w płynące chmury czy w pośpiechu przed chmurami łapać, co wiatr porwać może?
Zatrzymać czas, gdy dzieci małe czy ten czas przeoczyć w trosce o ich dalsze losy?
Czerpać radość z kęsów słodyczy czy już wtenczas myśleć o utraconej figurze i bieg planować?
Spoglądać z uwagą na to, co dane nam na oczy zobaczyć czy martwić się obrazami, których nikt jeszcze nie namalował? 
Słuchać z uwagą każdego szeptu, wołania każdego, skrobania myszy czy wyczekiwać koncertów jeszcze niezagranych?
Dotykać przedmiotów, które obok świadczących o naszym bycie tu i teraz, a nic nieznaczących dla świata całego czy ręce wyciągać po świat ów i znaczenia wyglądać wcale nieobiecanego?
Patrzeć z uwagą na drogę, co przed kołem rowerowym się toczy, czy myśleć o szlakach przez innych chwalonych?
Chcieć od siebie dobroci na teraz czy na później ją zostawiać?
Miłość na dziś planować czy na życie całe ją ustawiać?
Kiedy czas stracony? A kiedy dobrze z podpunktami rozpisany?
Ile życie „tym co teraz”, z tego „co będzie” nam zabierze?
Ile rozkoszowanie chwilą tą co trwa, przyszłości dobrej nam zbuduje?
Gdzie granica moja, a gdzie twoja postawiona nam została?

Zbudowałam sobie zagrodę. W niej owieczki. Te małe, jak i trochę większe. Potulne i buńczuczne. Rozespane, leniwe i te całą dobę gotowe do ataku.
Bezkonfliktowe, ustępliwe, wyrozumiałe, ale są też i te wrogie, dokuczliwe i natrętne.
Te owce to moje myśli.
Od dawna w swoim życiu szukam klucza. 
Ten klucz ma za zadanie otworzyć wrota do szczęścia. 
Nie tyle szczęścia jako pojęcia absolutnego, a tego beztrosko podskakującego obok mnie.
Od urodzenia moje życie jest idyllą. Trochę dzięki losowi, trochę dzięki mojej pracy, nastawieniu, ale i też przypadkowi.
I kiedy przypatruję się temu żywotowi, odkrywam, że gdzieś zapodziało mi się oczywiste, bezanalizowe odczuwanie szczęścia.
Szczęścia, które następuje samo, bez uświadamiania go sobie. Że jest. Że cieszyć się należy.
Szczęścia, które wchodzi do ciała i wypełnia je po brzegi.
Dlatego zbudowałam zagrodę.
I pilnuję tych owieczek z wielką troską. Przyglądam się Im. Patrzę, jak nabierają krągłości w postaci wełny. Nie myślę o tym, że należy szukać tego, co strzyże owce. Na to przyjdzie czas.
Doceniam każdy milimetr białego czy czarnego futra, jaki je otula.
Patrzę, jak gryzą trawę. Jak reagują na pogodę. 
Gdy tylko mi się te myśli jak owce rozbiegną, zaganiam z powrotem do zagrody.
Gdyby zagrodę miały małą, niewystarczającą to może pozwoliłabym im wyściubić nosa poza ogrodzenie… Ale one mają u mnie wszystko, czego do szczęścia im potrzeba.
Bo najbardziej potrzeba im mojej uwagi.
Mojej czułości. Czułości wobec tego, co trwa. 
Przez wszystkie lata swojego życia, patrzyłam na ludzi zjeżdżających po stoku i myślałam – jak dobrze, że to nie muszę być ja. Po prostu mnie te sporty zimowe nie ciągnęły.
Choć w młodości ich próbowałam.
Ostatnio przez zupełny przypadek stanęłam na desce. 
I jako, że większość rzeczy w życiu, za które się zabieram w miarę znośnie mi wychodzi, a to mi nie wychodziło, postanowiłam zrobić sobie na złość i się nauczyć.
Jeśli coś w życiu czynię, staram się robić to najlepiej jak potrafię. Do tego dochodzi mój paskudny perfekcjonizm. Albo coś jest idealnie takie, jak sobie w myślach wykreowałam, albo zostawiam to bezpowrotnie.
Zatem moja złość na stoku dosięgała najwyższych szczytów.
Chciałam jeździć już i natychmiast. Mało tego! Chciałam jeździć, jak jedna z najlepszych, a tym czasem zsuwałam się z wielką ostrożnością na tak zwanego liścia.
Byłam ciepło ubrana. Wygodnie. Miałam dobry sprzęt. Biały puch dookoła pokrywający drzewa, kreślił piękne widoki. Moich myśli nie zaprzątały żadne inne problemy.
Byłam ja i ta nieszczęsna deska, która nie chciała zakręcać tak, jak ja bym sobie tego życzyła. I wtedy te moje owce otwierały bezczelnie wrota i wybiegały z zagrody.
Były z tymi ludźmi, a co gorsza z dziećmi, które mijały mnie z ogromną prędkością i lekkością, jakiej ja nie mogłam osiągnąć.
Nie. Dla mnie nie istnieje wytłumaczenie, że po trzech lekcjach to niemożliwe, abym zjeżdżała jak wytrawny rajder. Ja chciałam i miałam zjeżdżać już!
Aż w końcu powiedziałam – basta. Zagnałam te myśli jak owce do zagrody. Usiadłam na dupie, na której miałam piankowy ochraniacz, dzięki któremu siedziałam, jak na miękkiej podusi nie czując zimna od śniegu i zaczęłam myśleć nad chwilą, która trwała. Nie nad tą, którą chciałabym, aby się pojawiła. Nie nad tą, która przede mną.
Nad tym, że rozglądam się i widzę. Że wciągam głęboko do nosa mroźne powietrze i czuję, jak rześko łaskocze mnie w środku. Przypatrzyłam się ciężkim plackom śniegu leżącym na pobliskich choinkach. Uśmiechnęłam się do tych, co przemykali obok.
Potem wstałam i zjechałam tak, jak już potrafiłam. Nie tak jakbym chciała zjechać, a tak jak już zdążyłam się nauczyć. Zamiast mieć do siebie żale o to, czego jeszcze nie potrafię, zamiast być sobą zawiedzioną, skierowałam myśli na zadowolenie z decyzji o wyjściu ze strefy komfortu. Mój zespół zaburzeń lękowych nie pomaga w tej nauce. A robię to! 
Przekraczam swoje bariery. Uparcie wstaję, aby przewrócić się ponownie.
Jednak teraz, kiedy upadam, nie rzucam goglami w śnieg, przeklinając w głos, a zostaję na tej piankowej dupie i patrzę przed siebie. Na te ośnieżone szczyty, na powolny, płynny ruch orczyka. Kiedy zbiorę w sobie odwagę – wstaję. Wstaję, bo chcę. Dla tego co trwa teraz. Nie dla tego co bym chciała, aby było.

Kiedy składam na kupkę wszystkie potrzebne akcesoria do sobotniego sprzątania, nie żyję już myślą – jak dobrze będzie usiąść wieczorem w posprzątanym, pachnącym domu.
Zaganiam myśli jak owce do tego, co trwa teraz. Jest sobota. Nigdzie mi się nie spieszy.
To taki komfort nigdzie się nie spieszyć. Na sprzątanie mam cały dzień.
W wyciągniętym dresie, tym który trzeba dobrudzić i potarganych włosach.
Dzieci łażą dookoła jak natrętne, leniwe, letnie muchy. Popijam kawę, puszczam jakiś podcast z telefonu, gdy na podłodze w garderobie składam pranie.
Czerpię z chwili. A kiedy pomyślę jeszcze, że moje oczy potrafią dojrzeć brud, to owy teraźniejszy bałagan staje się rozkoszą.

Zaganiam myśli jak owce. Gdy tylko się rozbiegną. Gdy tylko zaczną analizować to, co było czy co nadejść może. To, co mogłam zrobić albo zrobić powinnam. To, co wydaje mi się, że inni mogli pomyśleć i rozkładać te ich niezaistniałe myśli na poszczególne punkty i podpunkty.
Gdy tylko się rozbiegną na wymagania wobec przyszłości.
Zbieram je do środka zagrody i doceniam ich żywot. Bo przecież kto to wie, na ile obliczony jest żywot każdej z owiec…

Chodzi o to, by patrzeć jak rośnie źdźbło trawy, zamiast w myślach oliwić kosiarkę.

świąteczny wpis.

Kiedy siedzę z Nim, takim już siwiuteńkim, w tej poczekalni kardiologicznej, widzę wyraźnie, jakby było to wczoraj, jak siedzimy w poczekalni do ortodonty.
On jeszcze z burzą gęstych, brązowych włosów. Z jednako brązową brodą. Ja z krzywymi zębami. Siedzę obok i kręcę się jak każde dziecko.
Jechaliśmy naszym niebieskim, śmiesznym autkiem, którego Tato nigdy nie zamykał, a kluczyk zostawiał w stacyjce.
Teraz ja, wiozę Go przez kręte ulice miasta.
Obdzwaniam wcześniej moich znajomych i przyjaciół, aby załatwić wizytę na już, choć On twierdzi, że do lekarza to On może na wiosnę pójdzie, jak śniegi zejdą, mrozy odpuszczą.
Czekamy dosyć długo, ale nigdzie nam się nie spieszy. Fajny ten czas. Jak On siedzi obok mnie. Płaszcz tak ładnie sobie poskładał, zanim odłożył na parapet. Z szacunkiem.
Mężczyźni obok opowiadają o swoich przeszczepach serca.
Ciekawie to opowiadają. Miło się słucha. Z wielkim niedowierzaniem.
Tato bezzmiennie czasami wrzuca swoje poczucie humoru, które trudno zrozumieć obcym, dlatego bezzmiennie szybko Go tłumaczę, bo mi szkoda tych ludzi, jak tak na Niego patrzą ze zdziwieniem. Specyficzne bym nazwała. Tłumaczyłam też ten żart, również wtedy, gdy do domu w moim nastoletnim czasie przyjeżdżali koledzy.
Czasami nas to irytuje. Ale czyż dodając pod kreskę Jego cechy charakteru nie wychodzi nam wynik dodatni? Z sumą nie tyle tysięczną, co milionową!
Z czasem też robimy z tego rodzinne opowieści…
Jak to Tato pojechał do sanatorium w tym roku i dzwonił do nas codziennie opowiadać nam różne historie.
Wieczorem zdzwaniałyśmy się z Mamą i Siostrą. Z uśmiechem wymieniałyśmy się tymi opowieściami, bo nie każdej zdążył wszystko opowiedzieć.
A opowiadał między innymi tak…
– Wiesz Julisiu, tańczę tak z pewną Panią i Ona w tańcu mnie pyta, czy ja jestem trzeźwy? Odpowiadam, że wprost przeciwnie. Gdybym był trzeźwy, to by mnie tu nie było.
Ale chyba się Jej spodobało, bo piosenka się skończyła a Ona nie odchodzi.
Po kilku tańcach, pokazuje mi, że Ona jest tutaj ze swoją siostrą i czy bym siostry do tańca nie poprosił. Ależ oczywiście – odpowiadam. Idę, kłaniam się, rękę wyciągam, pytam o taniec, a Ona odpowiada mi, że nie. Że dziękuję. To grzecznie odszedłem.
Na drugi dzień przychodzę. Drinka kupiłem i siadam. Patrzę w lewo, a ta Pani, z którą tańczyłem mi macha, żebym podszedł. To pytam na migi, czy na chwilę, czy kurtkę i drinka brać? A Ona pokazuje, że brać. No to biorę i idę. I ta Jej siostra mówi, że chciała mnie przeprosić, że nie zatańczyła wczoraj, ale muzyka Jej nie odpowiadała i nie umiała do Niej podrygiwać.
Wiesz, odpowiadam Jej, że to normalne jest. Nic nie szkodzi. Nie każda muzyka każdemu pasuje.
Ale najważniejsze jest to, że zrozumiała swój błąd. 🙂
Także jakbyście spotkali mojego Tatę, to tańca nie odmawiajcie. Spokojnie tańczy. Dwa na jeden. Pije jedynie dla humoru.
I tak też u tej Pani Doktor od serc muszę Go tłumaczyć, bo mam ochotę otwartą dłonią oczy swe zakrywać. Ale uśmiecham się pod nosem i prostuję.
– Bo wie Pani, że ja dopiero od sześćdziesiątki alkohol piję. I nie mogę teraz przestać, bo mi dzieci mówią „Tatuś, Tobie się charakter nawet poprawił na lepsze od kiedy pijesz”. Zatem, jak przestać jak dzieci tak mówią. A wnuki mówią, że fajka mi dodaje uroku. To jak przestać palić?
Zatem siedzi obok mnie, taki chudziutki, w tym sweterku i koszuli pod spodem. I zalewa Panią Doktor swoim żartem.
A potem wchodzą studenci na praktyki przyglądać się badaniu i wiem, że będę musiała tłumaczyć Tatę przed tą dużą ilością młodzieży.
Pani Doktor wychodzi na chwilę, a ja na głos czytam Tacie sms’a od Mamy.
– Julciu, daj znać, o której wracacie, bo pierogi gotowe i wrzucę na wodę.
Studenci w zielonych kitelkach uśmiechają się do siebie.

Całkiem niedawno pojechałam na lekcję do klasy mojej siostrzenicy.
Czuję w takich momentach ogromny stres. Bo myślę, że najtrudniej jest zaciekawić młodzież.
Młodzież, która w dzisiejszych czasach ma cały świat w zasięgu ręki, w której leży telefon czy internet.
Mama pyta, czemu się stresuję… Mój strach pochodzi stąd, że iść i powiedzieć byle co jest bardzo łatwo, ale powiedzieć coś, co mogłoby w jakikolwiek sposób wpłynąć na życie tych młodych ludzi jest już niezwykle trudno.
Słuchali tak pilnie, i tak pięknie na mnie patrzyli, że trudno mi było przestać mówić.
Dudni mi to spotkanie w sercu do teraz.
Wsiadłam po nim w auto i pojechałam do rodziców. Zaraz obok. Całkiem niedaleko. Dwadzieścia kilometrów.
Wchodzę i widzę najpiękniejszy obrazek świata. W kuchni krząta się Mama. Stała tam, jak zawsze stoi. Kręciła się między stołem a kuchenką. Miała już dwie brytfanny zwiniętych gołąbków. W rondelku sos grzybowy.
Z kuchennego telewizora słychać było pomrukiwanie jakiegoś teleturnieju.
Dubeltowe okna, pomimo zimy, lekko uchylone, bo taki się zrobił gorąc od parującego oleju.
Oprószony mąką stół, usłany długimi, wyciętymi faworkami. Tymi w kolejce do pieczenia i tymi już ułożonymi na dużym talerzu.
– Robię Wam Julciu gołąbki i faworki, to weźmiesz do domu.
Włosy jej się od tego gorąca polokowały, powywijały, choć lubi mieć proste.
Siadam na taborecie, a Ona ścisza telewizor. Na przycisku zostawia po palcu ślad mąki i kładzie go między stolnice a talerz.
Pyta mnie jak było. Kiedy coś już zrelacjonowałam, powiedziała to, co zawsze mówi każda prawdziwa Mama…
– Dobra, to idź do Tatusia i przyjdźcie na pierwszą. Żebyście mi tu, w tej kuchni nie przeszkadzali.
Otwieram te drzwi warsztatu i widzę najpiękniejszy obrazek świata.
Na samym środku, na wysokim drewnianym stołku siedzi mój Tato i ma szeroko rozłożone ręce. Ręce do przytulenia mnie. Musiał widzieć mnie już z okna, że sobie przysiadł i rozłożył te ramiona. Przytulam się mocno i długo. Tak jak zawsze. Z moim Tatą nie wita się naprędce.
Szybko i przelotnie. Trzeba temu poświęcić czas.
Idę z nim do domu. Widzę, że jest jeszcze przed pierwszą i Mama na pewno nas w drzwiach już opierniczy.
Tak się też dzieje. Mówi, że za wcześnie, jednocześnie nakładając nam ziemniaki.
Jemy na stole, na którym jedliśmy, gdy chodziłam do podstawówki i gdy wracałam na weekendy z liceum. Myślę, że gdybym zajrzała do szuflad pod tym stołem, wciąż byłyby te same rzeczy. Szuflady pod stołem mają to do siebie, że choć mija czas, one przechowują bezzmiennie te same przedmioty, w tym samym ułożeniu. Długopisy, karteczki, adresy, wizytówki, dokumenty. Nad tym jednostajnym rytmem szuflad stoją nasze talerze z gołąbkami polanymi grzybowym sosem. Do tego szklanka z kompotem.
Ten kompot z miękkimi truskawkami na dnie i my. Ja z nimi.
Gdyby Ktoś wtedy namalował obraz, byłby On dla mnie najpiękniejszym z malowideł.
Przejazdem wchodzę do rodzinnego domu, a Oni tam są.
I choć opowiadamy już dosyć długi czas, ja wciąż przed oczami mam ten widok gdy stoję w drzwiach, a Ona z tymi faworkami przełożonymi na palcach kładzie je na olej. Podnosi głowę, uśmiecha się i mówi – O! To ty już jesteś!
Jestem. I Ona też jest. W tej kuchni, z tym samym stołem od tylu lat.
I choć opowiadamy już dosyć długi czas, ja wciąż przed oczami mam ten widok gdy stoję w drzwiach, a On siedzi na tym wysokim stołku, ze swoim, długim, siwym, rozwianym włosem, rozkładając do mnie swe ramiona…
Jestem. I On też jest. W tym warsztacie, z tym samym spokojem od tylu lat.

Kiedy wracamy z kardiologi, przy ośnieżonych poboczach, Tato mówi..
– Wiesz Julisiu, gdyby przyszło mi do przeszczepu serca, to bym się już na to nie zgodził.
Tak na stare lata. Tyle by mi się przyszło wycierpieć. Tyle bólu znosić. Tyle strachu i stresu.
Nie chciałbym już. Wolałbym w spokoju dożyć swoich dni.
– Ale Tatuś, gdy trzeba to ta siła sama przychodzi. Ona po prostu jest. Tak jak przy tych moich oczach. – odpowiadam.
– Przecież Ty młoda jesteś. Tyle masz jeszcze do zrobienia. Dzieci małe. To zupełnie inna historia. Ja Julisiu, już zrobiłem, co miałem w życiu zrobić. Wszystkiego już dopilnowałem.
Wszystko już załatwiłem. Wszelkie odpowiedzialności poniosłem. I gdyby mi przyszło się pożegnać, to nie miałbym żalu. Tyle mi się dobrego od życia dostało…

Chciałam Mu coś odpowiedzieć, ale patrzyłam uporczywie w lewo, bo wiedziałam, że jeśli spojrzę na Niego, na te chudziutkie, spracowane ręce, na te palce poprzycinane przez stolarskie maszyny, to rozpłaczę się tak, że będę się musiała zatrzymać na jednym z tych ośnieżonych poboczy. Bo najbardziej to mi się płaczę ze wzruszenia.
On tak do mnie mówił o tym spełnionym swoim losie…

Życzę Wam, abyście dożyli czasu, w którym będziecie mieć pewność, że wszystko to, co człowiek zrobić musi, zostało spełnione. I abyście nigdy nie czuli, że coś jeszcze jest niedokończone. Że coś zostawiacie niedopisane. Jak opowieść. A nikt inny nie nakreśli jej tak, jak Wy.
I z całego serca życzę Wam Moi Drodzy, abyście usiedli nad siankiem pod obrusem, jak nad tymi szufladami przy kuchennym stole.
W poczuciu tego, że tli się Wam przed oczami najpiękniejszy z obrazów…


prześlizgnąć się…

Za każdym razem, od wielu lat, kiedy opowiadam to komuś, zapala mi się w głowie lampka – muszę o tym napisać na blogu…
Ale potem gonitwa życia, a przede wszystkim moich myśli, gubi ten zamysł w przestworzach absurdu mojego umysłu.
Zanim dobrnę do tego konkretnego wspomnienia, przejdę spokojnym krokiem, z lekką nostalgią po kilku wcześniejszych…
A każde z nich, dotyczyć będzie licealnych lat i farta godnego najlepszych amerykańskich produkcji…
Zacznijmy od samego początku.
(Jeśli już gdzieś, przez te dziesięć lat pisania, opowiadałam Wam te historie, to wybaczcie mnie proszę… W końcu pamięć już nie ta, a i na stare lata człowiek sentymentalny się staje i większe ma pragnienie tych podróży przez młodzieńcze lata…)
Jak dziś potrafię sięgnąć wspomnieniami do egzaminów licealnych.
Matematykę średnio pamiętam, bo i wtenczas gdy ją pisałam trudno było mi ją pojąć, więc i wspomnienia nie miały się z czego uformować.
Za to pamiętam test na inteligencję. Rozwiązałam swoją grupę i grupie B zdążyłam zrobić zadania.
W teście o kulturze Krakowa zerkałam na tych, co z miasta owego pochodzili.
Bo w mojej małej wsi to my kultury zbyt dużo nie liznęli. Pojęcie kultury pojawiało się jedynie wówczas jak kto po sobie umiał na przystanku posprzątać po skubaniu słonecznika, albo „dzień dobry” głową do starszego skinął.
Ale na tym teście nie o to pojęcie chodziło…
Jak się potem okazało, na teście nie chodziło o to, ale w prawdziwym życiu już tylko o to się rozchodziło.
Rozmowę klasyfikacyjną na scenie teatralnej pamiętam chyba najwyraźniej.
Miałam granatowy garnitur, żółtą koszulę i czerwony krawat. Jakoś na bakier te marynarkę zapiętą przez omyłkę.
Siadam na środku sali teatralnej. Reflektory prosto w twarz. Słyszę głosy komisji z widowni, ale Ich nie widzę.
– Czy ogląda Pani operetkę? – pada pierwsze pytanie.
– Nie. Jak jest w telewizji to przełanczam kanał. – odpowiadam prosto z mostu i rozglądam się po bokach.
– A mówi się przełanczam czy przełączam? – dopytują wciąż tym samym spokojnym, miłym tonem.
– Nie wiem. Zmieniam kanał. – odpowiadam zniecierpliwiona będąc ciekawa kolejnych pytań.
– Dobrze. Dziękujemy.
– Już? To wszystko? – wstaje zdziwiona.
– Tak. Poprosimy następną osobę.
Wychodzę i myślę – Szlag by to trafił! Niezdane! Każdego męczą po piętnaście minut, a mi dwa pytania zadali. A do tego takie beznadziejne. Przecież cóż one mogły wnieść.
Kilka dni później okazało się, że dostałam (ja i Marlena) największą ilość punktów.
Dziś już wiem doskonale, że światło się włącza a kanał przełącza, ale o wiele lepiej zapamiętałam naukę, aby nie dać się strachowi niewiedzy. I choć wtedy zrobiłam to odruchowo, tak dziś przypominam sobie czasami ten egzamin, aby nie czuć lęku przed śmiałym przyznaniem się do luki, jaka potrafi powstać w mojej głowie.
Okazuje się, że czasami odwaga i śmiałość więcej potrafi wskórać niźli wiedza, którą tak czy siak, z wiekiem i doświadczeniem, nabierzemy jeśli tylko będziemy ciekawi świata.
Pamiętam też pewną historię z historią. Nauczyciel mnie nie lubił. Nie przepadał za mną.
Aż do czasu, gdy na wycieczce w Korbielowie zabrakło stołów do obiadu.
Zostałam ja, On i jeden, ostatni stół. Usiedliśmy razem. Jemy w milczeniu i nagle ja, aby przerwać tę ciszę mówię – Pan lubi militaria, a my mamy Dniepra. Z koszem z boku.
Rozmowa nie miała końca. O antykach, o pasjach.
To było w pierwszej klasie. Pamiętam, że do czwartej byłam już Jego ulubienicą.
Wystarczył ten pech i brak miejsca przy stole.
Zastanawiam się tylko teraz czemu Natasza z Kamilą nie zajęły mi miejsca.
Chyba Im zadzwonię to przypomnieć 😉
Najpiękniejsze z moich wspomnień (z tamtych licealnych lat), choć jest ich niezliczona ilość, jest nasza szkolna Wigilia.
Całe cztery lata otrzymywałam z języka polskiego dwa z plusem. Plus był chyba na zachętę.
Dzień przed ową Wigilią szkolną, która odbywała się zawsze na scenie teatralnej, ukazał się w gazetce szkolnej mój felieton. Tak, tej miernej uczennicy.
Jako, że szkoła nasza była malutka, to każdy zdążył każdemu złożyć życzenia.
Podchodzę do nauczyciela od Historii Teatru (mogliście znać Go z TVP Kultura), a On mówi – Tobie Julia nie będę składał życzeń. Nie muszę. Ty poradzisz sobie w życiu dzięki pisaniu.
Ten jeden wers słów tkwi w mojej głowie do dziś, i tak dźwięczy, że nadaje rytm mojemu zaangażowaniu, mojej sile, mojemu zaufaniu do losu…
Pamiętam też jak kiedyś płakałam Mu na biurku, że chcę mieć na koniec piątkę.
A On uparcie, że mam czwórkę i mam już stąd zmiatać. A ja wiecie, jak za szkolnych czasów… Wije się tam po tym biurku i błagam.
W końcu bezsilny już mówi – Dobra, ale pierwszego września przychodzisz w koszulce z napisem „Kocham Historię Teatru”.
Mam tę koszulkę do dziś. Z tyłu widnieje napis „i Pana Profesora też.”
Pamiętam jak później, (bo ja dużo gadałam na lekcjach) upominał mnie słowami – jak nie przestaniesz gadać, to będziesz musiała przyjść w tej koszulce mokrej!
To była najlepsza szkoła do jakiej mogłam trafić. Byliśmy jedną, wielką rodziną.
Ktoś potrafił zasnąć na stole do ping-ponga, to Go kocem przykryli.
Dzwonek mieliśmy taki na drewnianej rączce i dyżurny nim machał.
W środku szkoły takie patio i basen, jak teraz na modnych zdjęciach z Maroko. Nogi moczyliśmy w ciepły czerwiec.
Pani Dyrektor, naszej małej kurce, mogliśmy wypłakać się w ramionach.
A każdy z nauczycieli to była legenda. Oni przychodząc tam do pracy, musieli czuć, że nie chcą żyć w normalnym świecie edukacji. Że chcą iść tą inną, artystyczną drogą. Z nami – bandą charyzmatycznych, często trudnych osobowości.
I Pan od Kultury Słowa, który każdą lekcję kończył – Ale pamiętajcie, że i tak najważniejsze są pieniądze. I to jak za nim biegniemy kiedy kroczy z dziennikiem pod pachą do pokoju nauczycielskiego, aby obalić tę Jego mądrość. Śmiał się pod nosem.
Mieliśmy Historię Sztuki i Psychologię Twórczości. Technikę Obsługi Światła i Dźwięku.
Ale to czym zakończę owy wpis, jak i to, co miało być kwintesencją tej opowieści to moje świadectwo…
Wszędzie było mnie pełno. W internacie byłam przewodniczącą. Współpracowaliśmy z teatrem STU. Poznawałam Kraków i okolice na spacerach, jak i rokotekach w słynnej Drukarni.
Byłam zainteresowana wszystkim. Zatem na naukę czasu zostawało mało.
Grałam na gitarze, recytowałam, pisałam, tańczyłam. Najczęściej się wygłupiałam i randkowałam.
W ocenach przekrój od dwa do cztery. Piątki tylko z artystycznych przedmiotów. Generalnie na trójach. Może trójach minus.
I słuchajcie… Kiedyś, w tym dorosłym życiu się mnie to świadectwo maturalne straciło.
No tyle przeprowadzek miałam. Przepadło.
A takie świadectwo dobrze mieć. Do pracy czy w ogóle na pamiątkę.
Zadzwoniłam do mojego kochanego liceum i poprosiłam o duplikat.
Przy najbliższej podróży do Krakowa pojechałam po odbiór.
Zapłaciłam, podziękowałam, schowałam w plecak. Z nostalgią wielką i wzruszeniem pozaglądałam do klas.
Siedzę sobie z Madzią (przyjaciółką z owego liceum, którą mam do dziś), pijemy kawkę, czekamy na mój pociąg, kiedy Madzia mówi – pokaż to świadectwo. Przypomnijmy sobie.
Wyciągam, patrzę, a tu z Matury – pięć, pięć, sześć, pięć.
Patrzę na oceny końcowe z czwartej klasy, a tam pięć, pięć, sześć, sześć, pięć.
Rany boskie! Madzia! – krzyczę.
Pokaż to! – odkrzykuje ze śmiechem Ona, bo wiedziała, że szóstek to ja tylu nie miałam.
Patrzymy na dane z pierwszej strony. Zgadza się. Julia i Rozumek. I data urodzenia i miejsce urodzenia. No wszystko moje. Tylko te oceny jakby obce z lekka.
Jako, że Madzia była z tych co uczyli się bardzo dobrze, to pamiętała oceny tych wybitnych.
– Jula, to są oceny Kaśki!
– Madzia, tak! Ja mam nazwisko na R, Ona na S, Im się zjechała jedna linijka przy przepisywaniu ocen.
Także moi Drodzy, kiedy przyjdzie do rozliczenia z ocen przez własne dzieci, pokażę Im to świadectwo i powiem – O! Tak się Mamusia uczyła! Bierzcie przykład.
Moja siostra twierdzi, że jestem spod szczęśliwej gwiazdy.
I kiedy tak analizuję, że inni musieli cztery lata nocami zakuwać, a ja po prostu tylko poprosiłam o duplikat świadectwa i … geniusz, to coś w tych gwiazdach być musi…
Choć czy to gwiazdy faktycznie, czy głupi optymizm sprzyja i chęci do życia… to już nie wiem…

Ale jednego jestem pewna… że jestem już jak ta stara Babcia, co to opowiada wnukom wciąż te same historie…
A nawet jeśli je wszystkie już Wam opowiadałam, to przytaknijcie mi proszę tak głową z politowaniem ale i z troską i sercem – mówiąc – Tak Babciu, tak… i pogłaszczcie po dłoni…
a może mnie się jeszcze co innego przypomni wówczas…
W końcu tak dobrze zdana matura zobowiązuje do bystrego umysłu…