leżę.

(To krótkie opowiadanie napisałam pierwszego marca tego roku.
Dwadzieścia dwa dni przed moim wypadkiem, w którym myślałam, że zostanę niewidomą mamą. Niesamowite jak podobne myśli towarzyszyły fikcji i prawdzie. Fikcji, którą napisałam miesiąc wcześniej.)

Kilka dni temu na samym środku okna narobił ptak. Przez te kilka dni zdążyłam policzyć ile centymetrów od brzegów znajduje się ta nieczystość. I czy faktycznie jest to sam środek.
Pomiarów dokonuję poprzez samo patrzenie. Codziennie rano widzę jak jej ubywa. Nie pada deszcz, przez co nie zniknęła pod strumieniem wody, a delikatnie, powoli twardnieje i kruszeje.
Mam policzone ile centymetrów od łóżka znajduje się szafka. Kiedy myją podłogi i kijem od szczotki z nałożoną na nią ścierką przesuną mebel, liczę od nowa.
Leżę. Od kilku lat leżę i patrzę. Oprócz tego posiadam jeszcze zdolność słuchu. Choć czasami myślę, że nie jest to zdolność a przekleństwo.To pragnienie odpowiedzi kiedy słyszę ich rozmowy.
Złość na to pragnienie i niemoc przechodzi gdy widzę ich w drzwiach mojej sali i wiem, że coś mi opowiedzą a ja usłyszę. Mogę być choć odrobinę obserwatorem ich życia. Na początku mówili wiele. Z biegiem lat mówią coraz mniej do mnie, a więcej między sobą czy w telefon. Nauka głosi, że chorzy, których odwiedza rodzina umierają znacznie dłużej. Zatem czasami marzę o tym aby przestali przychodzić. Może uschłabym, skruszała i zniknęła całkiem jak te ptasie na szybie fekalia.
Czas jaki mam na przemyślenia przeraża swoją wielkością, bo jest nim cały czas jaki posiadam poza snem. A pomimo tego wciąż nie potrafię zdecydować w którą ze stron wolałabym iść. Choć przecież nie potrafię ruszyć żadną częścią swojego ciała i ruszyć gdziekolwiek.  I jakakolwiek droga z wyborem jest zwyczajnie niemożliwa. Wręcz śmieszna. Może i bym sama zaczęła się z tych myśli śmiać… Ale i to zostało mi zabrane. Wyrwane. Nagle i bez żadnego uprzedzenia.
Bez ostatniej chwili na kilka słów pożegnania, złagodzenia swoich win, niedociągnięć. Zwyczajnie. Chlast.
Jak świst bata. Znienacka. I choć widzisz woźnice, który bierze ten wielki zamach ręką, nie możesz już nic zrobić. A jedynie przychodzą te dni w których żałość, że uderzenie nie było na tyle mocne aby zabić do końca. Bo jak już wiem – można zabić częściowo. I ten rodzaj śmierci jest zdecydowanie najgorszy.
Gdyby tamten wypadek zamienił mnie w pył, który zamknęli by w urnie, mogliby po jakimś czasie zacząć żyć. Bo każda rozpacz mija z czasem. Aż w końcu blednie na tyle, że kolejne lato pokrywa te bladość piękną opalenizną i zaczyna się to życie złocić na nowo.
Czasmi przemknie myśl, że nie ma Mamy na szkolnych przedstawieniach i przy patelni z naleśnikami.
Ale teraz też mnie tam nie ma. A jestem tu i patrzą jak gnije. Jak wiotczeje moje ciało, skręcają się kończyny, jak wykrzywia się twarz w nienaturalny, wręcz zapewne odrażający sposób.
Już nie jestem Ich Matką. Jestem obowiązkiem, litością, więzami krwi. Po tylu latach wciąż całują mnie w te okropną twarz człowieka warzywo. Jest mi ich szkoda i chcę im powiedzieć, że nie muszą tego robić.
Zrozumiem. Nie mam żalu. Do nikogo. Może tylko do śmierci. Że nie przyszła jak należy skoro już postanowiła przyjść. Nie lubię niedokończonych spraw. Za życia, w tym w którym byłam, nie w tym w którym mnie już nie ma, tyle umiałam za dnia połapać w ręce. I wszystko mieściły.
Matczyne dłonie i ramiona potrafią unieść wiele, a najczęściej wszystko.
Dziś, kiedy widzę jak pojawiają się w drzwiach, moje ramiona nie potrafią się nawet unieść w ich kierunku. Nie mają pojęcia, że o takim uniesieniu myślę. Pragnę go.
Jasny szlag! Już nawet nie myślę ile bym oddała, bo nic nie mam, aby móc ich jeszcze raz przytulić.
Nawet w złości, zaraz po kłótni o ubłocone buty, w których wstyd iść do szkoły, a domyć się nie da.
I ten uścisk w którym mówiłam „już dobrze, nie złoszczę się, idźcie do szkoły z dobrym humorem. Nie noście w sobie tej sprzeczki”. To był uścisk, który bolał mnie za życia w którym żyłam, najbardziej. Mówił – zawaliłaś, podnosisz niepotrzebnie głos, ratujesz się przed wyrzutami sumienia.
Jasny szlag! Nie mam co dać za to, aby wrócił ten najgorszy z możliwych Matczynych uścisków.
Miałam nadzieję, że z biegiem czasu to pragnienie minie. Minęło wiele pragnień. Zobojętniało. Sama czuję jak mój mózg staje się nie mój. Jakby ten rozum i sposób rozumowania malał. Kurczył się wraz z moim całym ciałem. Moim największym pragnieniem stało się utracić zmysły i rozum. Nie wiedzieć. Bo ileż można nie być? Jest tylko jedno pragnienie, które wciąż je przewyższa… Móc jeszcze raz podarować najgorszy z Matczynych uścisków.

Kiedy wchodzą i siadają na moim łóżku pierwsze co rzuca mi się w oczy, to ten wiecznie krzywo ułożony język w butach mojego młodszego syna. Gdybym mu codziennie ten język poprawiała pod sznurowadłami, wrócił by do naturalnych kształtów i przestał mu się podwijać. O ile wygodniej by mu było. Ileż tych codziennych spraw niedopatrzonych, nieprzypilnowanych? Ile tego co ich uwiera, a ile widzi tylko matka? Czy uwiera ich plastelina, której zapomnieli kupić na plastykę? Czy pożyczył od kolegi z ławki obok i nikt już o tym nie pamięta?
Mąż całuje mnie w czoło i siada na fotelu. Kiedy przychodzą w pojedynkę, swoje słowa kierują bezpośrednio do mnie. Kiedy przychodzą grupowo rozmowy toczą się między nimi. Zadają sobie pytania, odpowiadają, dyskutują. Tę formę odwiedzin lubię o wiele bardziej. I nie tylko dlatego, że mogę patrzeć na ich relacje i życie w którym kiedyś byłam, ale nie czuję tego ciężaru pragnienia odpowiedzi.
To tak jakbym stała przy zlewie, skupiała się na szorowaniu dna garnka, a oni toczyli przy stole te między sobą rozmowy. O wiele łatwiej mi pogodzić się z takim obrazem, niż z tym kiedy siedzisz sam na sam ze swoim dzieckiem i Ciebie tam nie ma. Ono do Ciebie mówi, patrzy na Ciebie. A Ciebie nie ma.
Najgorzej jest kiedy mój starszy syn siada tak blisko mnie i cicho, aby nie słyszały salowe, mówi o swoich rozterkach. Pewnie mówi o tych, z którymi nie pójdzie do taty. Wie, że ja nie zganię, nie odpowiem, ale też nikomu innemu nie zdradzę. Powierza te myśli swojej Mamie a jakby nikomu.
Czuje ten ciężar, który z siebie zrzuca mogąc to chociaż wypowiedzieć do tego nikogo. Chociaż na tyle mogę się przydać. Gdybym mogła odpowiadać i pouczać nigdy by z tym do mnie nie przyszedł. A może tylko mi się wydaje… Gdybym mogła wrócić do życia, czasami byłabym Mamą która tylko słucha. Wtedy Oni chcą więcej mówić. Ale pomimo tej nauki w moim niebycie, wygrywa natura Matki i ten ból kiedy znika za drzwiami z odpowiedzią, której udzielił sobie sam po samotnej rozmowie do mnie, a ta odpowiedź nie jest tą, której chciałaby dla dziecka Matka.
Zostaje z myślą, że oto mój syn zrobi coś na co nie mam wpływu, a co może być dla niego niebezpieczne.
Nawet jeśli wieczorem wpadnie mąż nie będę mogła mu tego przekazać, przegadać z nim, poprosić o rozmowę z synem. Zostaję sama w najgorszej z możliwych śmierci. Niedokończonych.
Jeszcze za życia widziałam program o torturach jakie stosowano w średniowieczu. Pamiętam, że byłam przerażona. Dziś marzyłabym o każdej z tych tortur. Bo śmierć następująca po tych męczarniach byłaby wybawieniem. Jak również powrót do domu z rozszarpanym ciałem zawsze byłby powrotem.
Gdy jakiś czas temu przetransportowano mnie do domu, był to transport ciała, ale nie czułam powrotu. Prawdziwy powrót to ten w którym naciskasz klamkę i od wejścia możesz złorzeczyć pod nosem, że kurtki rzucone na podłogę, piach wniesiony do przedpokoju. To jest powrót Matki do domu. Jedyny i prawdziwy.
Niestety nie jest mi dane aby mogli składować moje wyschnięte ciało w rodzinnym domu. Trudy utrzymywania mnie przy życiu, wymagają szpitalnych sal.

O piątej trzydzieści słychać delikatne uderzenia klamek o ścianę. Pomiędzy tymi uderzeniami dźwięk stukających chodaków. Nikt z nas nie wychodzi, bo wielu nie ma jak, ale też nikt o tej porze nie wchodzi.
Zastanawiam się czy nie jest to częścią kary jaką przyszło mi na tym świecie odbywać. Obudzić jak najwcześniej, aby jak najdłużej móc doświadczać swojej niedokończonej śmierci.
Przez ten czas zdążyłam przemknąć po każdej minucie mojego życia. Dzieciństwie, młodości, macierzyństwie. Szukam każdego dnia uczynków, za które przyszła kara. I po tych latach dociekań już wiem, że w poprzednim wcieleniu musiałam być okrutnym mordercą albo zwyczajnie nie jest to żadna kara, a jedynie pechowa kolej losu. Tylko, że ten pech wybitnie najgorszy z możliwych… Zaraz po tych myślach, (które pojawiają się co kilka dni, bo ileż można mieć różnorakich myśli, leżąc  od kilku lat przed tą samą ścianą) przychodzi to olśnienie, że tylko jeden pech mógłby być okrutniejszy. Ten gdyby na tym prześcieradle leżało moje dziecko.
Po tylu latach, widzę po nich, a może bardziej łudzę się, że żyją swoim życiem. Zaakceptowali fakt matki jako leżącego pora czy też pietruszki. Myślę czasami czy nadal brakuje im mojej obecności…
I kiedy przychodzą sami, z tymi swoimi monologami zaczynając zdanie od „Mamo, szkoda, że nie widziałaś…” albo „Mamuś, wyobraź sobie, że…” . Czuję te cholerną, koszmarną niemoc i żal.
Gdyby dane mi było odejść, o ile więcej mieliby czasu dla siebie. Nie musieliby przychodzić wciąż do tej okropnej, białej, smutnej sali z matką warzywem.
A przecież słowa które do mnie kierują, mogą kierować ze swoich domowych łóżek, zaraz przed snem, wznosząc wzrok do góry i mówiąc do Mamy w niebie.
A ja ateistka, łudzę się, że z tego nieba bym też widziała i usłyszeć mogła. Może jest tam po śmierci jakaś siła, którą można zmienić bieg wydarzeń, tu, na ziemi. Albo chociaż przyśnić się w nocy z dobrą radą.
Czasami próbuję użyć siły Matczynej miłości, kiedy wychodzą z mojej sali, a ja wzrokiem tak bardzo chcę poprawić im szalik czy kaptur. A one ani drgną. I wychodzą na ten mróz z odkrytą szyją czy kawałkiem ucha. A jeśli to ucho przewieje, to kto ten ból ukoi?
Tak chciało by się krzyknąć – Dzieci, kaptury na głowę!
Potem analizuję każdą w pamięci przeżytą z nimi zimę i myślę ile tych kapturów zaciągnęłam na wełniane  ich czapki, nie myśląc, że to wielki dar, a nie zaledwie naciągnięty kaptur.
Nie poprawiam więc im szalików, tylko przekręcam głowę w drugą stronę i patrzę na mróz jaki wymalował się na szybie. Od trzech dni po kilka godzin.

O szóstej salowa podłącza kroplówkę.
Najlepiej poznać można człowieka i przyjrzeć się jego charakterowi, gdy myśli, że jest sam.
W moim towarzystwie to uczucie oczywiste. Nie mówię, nie reaguję, a i myślą, że nie rozumiem.
Zatem można powiedzieć wszystko i zachować się w każdy możliwy z najgorszych sposobów bo nie doniosę do kierownika, nie złożę ciętej riposty, którą mogłabym zepsuć dzień.
Przed człowiekiem jak ja, nie ma się wyrzutów sumienia w związku ze swoim czasami nieludzkim zachowaniem. Przy mnie nie trzeba być człowiekiem, bo i ja człowiekiem już dla nich nie jestem.
Nachodzi mnie przemożna chęć powiedzenia dzieciom, aby zwłaszcza gdy nikt nie patrzy były dobrymi ludźmi, wtedy takie zachowanie wchodzi w krew i czy patrzą, czy nie, czyny są sprawiedliwe, empatyczne i zgodne z tym, aby móc nazywać nas gatunkiem zdolnym do myślenia.
Bo tylko ktoś pozbawiony myślenia, bo to nawet nie serca, może powiedzieć, tak jak dziś rano usłyszałam – smród tu taki od ciebie, zaraz się zrzygam. Domyśliłam się, że w końcowej fazie wolałaby się zrzygać niż mnie umyć.
Poza tym, cóż to za przyjemność myć uschniętego, powykrzywianego człowieka?
Czasami o tej szóstej rano przychodzi też salowa, która podłączała kroplówkę i otworzywszy jej przepływ patrzy na te powoli sączące się krople, dopóki ktoś inny nie wstawi głowy przez drzwi i jej nie ponagli. Siada na skraju mojego łóżka, w ręku trzyma rurkę dopływającą do mojego wenflonu i mówi. Czasami żali się na teściową, innym razem na trudy związane z finansowym łapaniem końca z końcem. Ale najczęściej zostawia mi jedno, dwa zdania. „Dziś środa Mamusia, przychodzą rano, przed lekcjami, pewnie nie możesz się doczekać. Co też dzisiaj opowiedzą?” A potem łapała za grzebień i przeczesywała mi włosy dodając „Musisz fajnie wyglądać”. Gdybym była tu na chwilę, przy wyjściu podarowałabym jej największą bombonierkę i kawę jakie znalazłabym w sklepach. Choć czasami wyobrażam sobie, że kupuję jej cały sklep.
Mój wciąż przystojny mąż, kiedy przychodzi pomóc w mojej kąpieli wybiera tę właśnie salową, choć wtedy i ta nieodporna na zapachy chętna jest do pomocy.
Cieszy mnie ten jego wybór, bo gdy uschnę całkiem i skruszeję, prawdopodobnie wybierze na kolejną towarzyszkę życia tę, która jest dobra też wtedy, gdy nikt nie patrzy.
Albo gdy patrzeć będą tylko moje dzieci… Może przytuli je nie tylko wtedy gdy wzrok innych spoczywać na niej będzie, a przytuli dla siebie, dla dziecka mego i dla mnie, bo wiedzieć będzie, zdolność myślenia będzie mieć szeroką na tyle, że o tym wszystkim, a nie tylko o sobie rozważać będzie.
Niech już wtedy przy kolacji usiądą, zaczną nowe, beze mnie życie.
Czasami, kiedy przychodzi i siedzi w tym w rogu fotelu, patrzę na niego i ciśnie mi się na usta, ale one ani drgną… żeby już odszedł ode mnie. Już życie nowe sobie szykował.
Ileż by ta moja śmierć całkowita, a nie jedynie połowiczna rozwiązała. Choć przecież każdy inaczej o śmierci mej pomyśli… Wyzwolić siebie i ich od niemocy.
Były czasy w których próbowali porozumiewać się moimi powiekami. Niestety nie zawsze udawało mi się mrugać gdy tego oczekiwali. Nie sprostałam zadaniu, albo moje ciało nie dało rady, zatem leżę. Bez kontaktu i ich wiedzy o mojej świadomości.

Dziś, kiedy wychodzili z mojej sali w pośpiechu, aby zdążyć na lekcje, nie krzyknęłam – Hej, a co masz w śniadaniówce? Nie będziesz głodny?
Z  myślą o tym co wsadziłabym Im do pudełek na lunch mogąc wstać o świcie, przed nimi, zapatrzyłam się w okno…
I zamiast spojrzeć w Ich plecaki, spoglądałam na deszcz, który rozmywał ptasie gówno, a krople spływały ciurkiem po szybie…
Oni w tym czasie zapewne  jedli swoje kanapki, których nie dane mi było posmarować masłem…

pasja i marzenia.

Pojawiają się w mojej głowie pewne zdania, przemyślenia, które zapisuję jednym skrótem w notatkach.
Zapominam. A później przychodzi taki dzień jak dziś, gdzie siadam do pisania i odszukuję zapisane słowa.
Zarówno te o pasji jak i te o marzeniach są na tyle krótkie, że nie wystarczą na posta, a na tyle dla mnie istotne, że szkoda byłoby je w tych notatkach na pastwę losu zostawić. 
Zatem połączę je w jedno. Bo czyż pasja nie prowadzi do spełniania marzeń, a spełnianie marzeń nie jest naszą pasją?

Dosyć wnikliwie przyglądam się ludziom i światu. Z jednej strony to bardzo przyjemna rzecz, a z drugiej wielka udręka. Bo spostrzeżenia bywają różne. Czasami cieszą, a innym razem powodują długotrwały frasunek.
I choć nie mam bezpośredniego wpływu na żywot innych ludzi, ich wybory, to zadaję sobie pytania czemu wybrali taką drogę? Oczywistym jest, że odpowiedź jest najczęściej jedna – bo chcieli. A mnie nic do tego.
Ale tu pojawiają się kolejne. Czy wybory te są dokonywane z lenistwa? Z braku wyobrażenia o innym życiu? O innych możliwościach jakie to życie niesie? I niekoniecznie mam potrzebę pracy nad tymi ludzkimi żywotami, bo to Ich żywoty, lecz ciekawi mnie ludzkie myślenie. Ludzkie pragnienia albo ich brak. Samoświadomość, potrzeby, bierność.
Może abyśmy się dobrze zrozumieli, nie potępiam bezruchu i pasywności, a jedynie ciekawi mnie ta droga.
Nie włączam w to również stanów depresyjnych, czy chwilowych apatii. Czasami taka osowiałość i marazm są potrzebne na regenerację ciała jak i duszy. 
Interesuje mnie permanentne życie w bierności, bo niezależnie od naszych majątków, zdrowia, czasu, prawda jest jedna – pasja jest dla wszystkich.
Te moje  „przypatrywania się” doprowadziły mnie do pewnych wniosków i refleksji…
Widziałam ludzi chorych. Na wózkach, bez kończyn. Z ułomnościami ciała i zaburzeniami rozwoju. Ileż w nich było życia i chęci do pokonywania przeszkód dzięki pasji. Ileż determinacji, a potem eksplozji radości.
Ileż w tych ludziach było życia! Choć tyle „narzędzi” do życia im zabrano.
Widziałam ludzi bez czasu. Wolnego czasu. Ileż było w nich werwy, ileż zapału do obowiązków, aby czas ten wykraść. Uszczknąć choć chwilę, by móc pędzić ku pasji.
Widziałam ludzi bez pieniędzy. Bez dóbr, które zapewniają spokojne życie. Ale ileż w tych ludziach było bogactwa.
Ileż wystawało Im z kieszeni waluty, która zdawała się mieć najwyższą wartość… Kiedy zbliżyło się oko, można było wyczytać nazwę tych banknotów – pasja.
Kiedy byłam młodsza zdawało mi się, że do pięknego życia potrzebne jest zdrowie, czas i pieniądze.
Z biegiem lat, gdy dane mi jest przyglądać się dłużej temu światu, wiem już, że do pięknego życia potrzebna jest tylko jedna rzecz. Potrzebna jest tylko pasja. Ciekawość świata, ale i tego co obok.
To ona podnosi z kolan, to ona pozwala dostrzec dziś niedostrzegalne. Siła pasji daje czas, gdy czasu nie ma wcale.
Pragnienie pasji buduje mosty ze spróchniałego drewna, gdy inni wciąż czekają na świeżą ścinkę lasu.
Gdy nie masz nic, jeśli znajdziesz pasję, dostaniesz wszystko.
Bo można mieć wszystko, ale bez pasji, nie masz nic…
I znajdź swoją pasję. Niekoniecznie te odległą. Niekoniecznie modną.
Odnajdź się pomiędzy ulami, pomiędzy wekami, pomiędzy włóczką i szydełkiem.
Pomiędzy książkami, farbami, flamenco. Pomiędzy rowerem, motylami i kosmosem.
Odnajdź się tam, gdzie czujesz, że rwie Twoje serce. Nie pozwól aby Twoje życie utonęło w monotonii, stagnacji i nudzie. Jest tyle do odkrycia. 
Jedną z najpiękniejszych pasji jakie znam, jest pasja do życia. Bardzo tania. Pewnie ze wszystkich pasji najtańsza.
Nie trzeba ani pieniędzy, ani czasu, ani wybitnego zdrowia. Jedynie nas samych tam potrzeba. 

Druga notatka dotyczyła marzeń. I może tutaj posłużę się jedynie przykładem…
Od dawna marzy się nam z mężem dom na wyspie. Albo na ciepłym wybrzeżu.
Nie ma dnia abyśmy sobie nie przesyłali zdjęć z inspiracjami jakie odnajdujemy w czeluściach internetu.
Jako, że gust mamy identyczny, to mocno się tymi fotografiami obopólnie zachwycamy.
Czasami ja, ze swojego biura domowego coś Mu przesyłam, a On ze swojego biura domowego krzyczy – Aleee suuuuper!!
Wciąż szukamy miejsca. Tego idealnego. I przy każdym nowym pomyśle kiwamy głowami – o tak!
Ale potem znowu zbiór za i przeciw każe nam szukać innego miejsca.
Szukanie i zmienianie ich w wyobraźni jest tak wygodne. Tak łatwe. Nie trzeba pakować mebli.
Marzenia, którego się już nie marzy, nie trzeba sprzedawać jak domu, który nie spełnił oczekiwań.
W marzeniach widzę jak podjeżdżamy pod ten dom pierwszy raz.
Krętą drogą. Otwieram bramę a za nią ukazuje się chodnik z popękanej płyty. Przez szczeliny ogrodzenia wystają pęki różowych kwiatów z pnących się roślinności. Na rogu budynku, aż po sam dach rośnie bugenwilla.
Pomimo dostrzegalnego „zęba czasu” dom ma ogromny w sobie czar. I wszystko to, co na pierwszy rzut oka jest „do zrobienia” powoduje uczucie satysfakcji zamiast oczywistego zniechęcenia.
Widzę to czerwone, popołudniowe słońce, podczas którego maluje grubym pędzlem ściany.
Sadzę rośliny w wielkich, kamiennych donicach.
Na drewnianym stoliku, pokrytym ceratą w kratkę, którą ciągle podnosi delikatny wiatr, stoi dzbanek z lemoniadą.
Za domem, nad tarasem, pozostała po poprzednich właścicielach markiza w biało żółte pasy.
Wygląda jak ze starych, francuskich filmów. Choć od brzegów już się trochę pruję, zostawię jeszcze na rok, może dwa. Pasuje do leżaków. Kiedy już pomaluje to, co na dziś zaplanowałam, siadam pod tą markizą i patrzę w morze.
Na szczęście ten nasz kawałek ziemi schodzi w dół, a dzięki temu stare drzewa oliwne i pomarańczowe nie zasłaniają mi horyzontu. Sięgam po kapelusz i zanim zrobię kolację i przyjadą dzieci z Adasiem ze sklepu, idę na plażę… Schodzę naszym ogrodem w dół. W kamiennym ogrodzeniu popycham drewnianą furtkę. Zamykam na skobelek i wysłużonymi schodami schodzę ku morzu.
Kroczę niespiesznie i głęboko oddycham. Widok zachwyca mnie bezzmiennie.
Kiedy wracam, widzę Ich z daleka. Siedzą na pierwszym stopniu naszych plażowych schodów i jedzą arbuza.
Czerwony sok płynie im po brodach, a później kapie na brudne kolana.
Kiedy podchodzę bliżej, przekrzykują jeden przez drugiego, że kupili z Tatą na bazarze stare rowery.
Widzę pomiędzy tymi gałęziami oliwek jak Adaś ciągnie szlauch i szykuje się do czyszczenia nabytku.
Rano z nogami w górze, pędzę na jednym z rowerów w dół do piekarni po pieczywo.
Pęd powietrza podwiewa mi wysoko sukienkę. Pod nią mam ubrany strój kąpielowy. Zaraz po śniadaniu pójdziemy jak zwykle na plażę.

Natomiast…
Kiedy spełnimy już to marzenie, mój mąż przez pierwszy miesiąc będzie walczył z insektami, robactwem i gadami, które cisnąć się będą do domu. Znam Go. Choćby ich nie było, zrobi to profilaktycznie.
Kiedy już przebrniemy przez mnogość urzędowych spraw jakie będą obowiązywać w danym kraju.
I jeśli nie okaże się, że droga dojazdowa jednak nie była w cenie.
A w miejscu, gdzie będziemy kopać basen, pod ziemią znajdzie się największy kamień jaki wyspa ta widziała.
I każdy koparkowy spec odmówi nam tej roboty.
Ilość prac i wydatków na remont w rzeczywistości okaże się trzy razy większa niż mieliśmy to zaplanowane.
Uchwyt od moskitiery złamie się drugiego dnia, a trzeciego zacznie padać na kilka dni.
Zatem odłożymy malowanie na zewnątrz i weźmiemy się za pokoje. Dokupiona farba okaże się innym odcieniem, bo tamtego zabrakło. I jak to na wyspie, dowiozą za miesiąc.
Dzieci będą marudzić, że znowu idziemy na plażę…
Natarczywy sąsiad będzie codziennie przychodził na wódkę i zasypiał na naszym tarasowym krześle.
A kiedy zjadę na dół rowerem po pieczywo, okaże się, że zapomniałam portfela…

Także moi Drodzy, z marzeniami chodzi o to, że cieszyć się należy marząc, bo rzeczywistość potrafi zaskoczyć.
Docenić możliwość bycia w drodze do celu.
W sferze marzeń, wszystko może być tak bardzo „po naszemu”. Może mieć tak piękny kolor, zapach, smak.
Bo czy Ktoś w marzeniach kupił pustego w środku i nie wystarczająco słodkiego arbuza?
Zatem cieszcie się drogą do spełnienia może i bardziej niż samym spełnieniem…

W mojej wyobraźni, gdy zapominam portfela, Pani z małego sklepiku w środku wsi, z dzwonkiem przy drzwiach mówi – Julio, oddasz pieniądze jutro, w końcu tyś już tutejsza.
Kiedy cisnę tym rowerem pod górę, patrząc na spokojną dziś taflę morza, uświadamiam sobie ile w życiu dostaję dzięki mojej pasji do życia…













droga do edukacji.

Idźcie moje Kochane dzieci drogą edukacji.
Bez względu na to, jak będą o niej mówić. To od Was zależy co na tej drodze napotkacie.
Jeśli Ktoś w szkolnych murach da Wam mapę tej nauki, pamiętajcie jak wieloma drogami można dojść do wytyczonego na niej celu.
Kroczcie jak podpowiada Wam serce. Jak podpowiadają pragnienia i pasje. Wypatrujcie swoich ścieżek.
Skręcajcie, gdy poczujecie taką potrzebę. Ale i wracajcie na zgubione trakty.
Jeśli wszyscy będą szli na zachód, nie czujcie zbyt dużych obaw przed upatrzoną drogą na wschód…
Przede wszystkim idźcie przez szkolne korytarze. Wnikliwie. To tam nauczycie się najwięcej.
Możecie być zaspani, możecie być rozbiegani, ale idźcie nimi uważnie.
Zerknijcie na wskazówki szkolnych gazetek ściennych. Ktoś się nad nimi napracował. Nie mogą być bez znaczenia.
Ale w tej podróży wnikliwie obserwujcie przede wszystkim ludzi. Ta nauka będzie najważniejszą jaką przyjdzie Wam w życiu przyswoić. Na której opierać się będzie dalsza wędrówka.
Bo choćbyście mieli jakimś trafem najlepszą z map, jeśli będziecie kroczyć nią sami, nigdzie nie dojdziecie.
Przyjrzyjcie się życiu szkolnego korytarza. Temu jak tętni, ale też i temu pod ścianą. Ten korytarz jest jak największe miasto, jakie przyjdzie Wam odwiedzić. Będzie krył w sobie radość jak i wielkie milczące tragedie.
W tej radości swojej i innych bierzcie czyny udział. Dodaje ona energii, pozwala odnaleźć istotę i meritum, przywraca wiarę w sens tej wędrówki.
Jednakże nigdy nie omijajcie napotkanych smutków. Przy nich przyklęknijcie. Z uwagą jak z lupą w dłoni, przyjrzyjcie się troskliwie. Podnieście za rękę tego, który w tej wędrówce przystanął. Idźcie wspólnie. Jakiś czas, może dłużej albo krótką chwilę. Pomóżcie zagubionemu odnaleźć się na tym korytarzu jak w wielkim mieście. Czasami wystarczy razem przejść przez pasy, aby mógł uzmysłowić sobie gdzie jest i jak wyglądać ma jego dalsza droga.
Może to ten jeden wspólny zakręt przy sali gimnastycznej odmieni jego spojrzenie na coś, co dotychczas było utrapieniem.
Pamiętajcie. Szkolnym korytarzem nie kroczymy sami. Chyba, że to czas na przystanek z książką w ręku. Zrozumiałe. Nawet i wskazane. Ale wciąż pamiętajcie, że to Wasza droga przez edukację. Wy wybieracie, co w niej będzie najważniejsze.
Jeśli ważne będzie wszystko, nic nie będzie mogło być nadzwyczajnie ważne. A to, co stanie się nadzwyczaj ważne nazywa się pasja. A to pasja poprowadzi Was przez życie, gdy zgubicie mapę, lub gdy znudzą Wam się wskazane ścieżki.
Pasja sprawi, że wszystko inne mniej będzie męczyć. Pasja zadziwiająco skróci drogi, wydłuży możliwości..
Pamiętajcie, korytarz jest najważniejszą z dróg edukacji. Jest jak Road 66. Wiele oferuje, ale od Was zależy, co w niej dostrzeżecie. Z czego skorzystacie. Przy czym zahamujecie. Ile dacie z siebie i co dostaniecie. Jak możliwość tej podróży Was rozwinie i jak wpłynie na dalsze życie…
Idźcie moje Kochane dzieci na Matematykę. To podobno królowa nauk. Nauczcie się liczyć i pozwólcie liczyć na siebie innym.
Idźcie moje Kochane dzieci na Język Polski. Nauczcie się pisać i czytać. Abyście mogli przeprosić listownie, jeśli braknie odwagi na wypowiedzenie głośnych słów. Abyście mogli czytać o świecie i nie czuć się źle, jeśli świat cały nie zostanie Wam dany.
Idźcie moje Kochane dzieci na Przyrodę. Nie musicie zapamiętać nazw żadnych ze zwierząt, ale nigdy nie zapomnijcie, że każde z nich zasługuje na naszą największą troskę.
Idźcie moje Kochane dzieci na Historię. Nie musicie znać dokładnych dat powstań i walk, ale nigdy nie zapomnijcie, że nienawiść i skrajności w poglądach prowadzą do wojny.
Idźcie na Szachy. Abyście wiedzieli, że gdy Ktoś będzie miał Was w szachu, możecie ustawić pionki jeszcze raz.
Idźcie na Informatykę. Abyście wybierając swoją drogę, mogli ze zrozumieniem przyglądać się postępowi świata. Albo sami ten świat zmieniać.
Idźcie moje Kochane dzieci na Chemię. Abyście zawsze znali zależności zmieszania. Czy prowadzą do wybuchu, czy zaledwie do dymu… I pamiętajcie, że najlepszą z mikstur jest połączenie rozumu z sercem.
Idźcie na Plastykę. Możecie nigdy nie posiąść talentu cieniowania i kreskowania, ale zróbcie wszystko, by podszkolić się w szkicowaniu swojej rzeczywistości.
Idźcie na Język Angielski. Ile uda się Wam powiedzieć poprawnie, to jak mówią – Wasze. Ale przede wszystkim spróbujcie się osłuchać. Zdolność słuchania niejednokrotnie cenniejsza niż zdolność mówienia. A ten, kto słucha z uwagą, z czasem wiele ma do powiedzenia.
Idźcie moje Kochane dzieci na Muzykę. Nauczcie się tam, że pięciolinia jest dla każdego taka sama, ale nuty możemy nakreślić sami. Grajcie swoją melodię. Jednakże pamiętajcie, że Orkiestra brzmi zjawiskowo.
Idźcie na Wychowanie Fizyczne. Zdzierajcie na boisku kolana. Skaczcie na odległość upadając zbyt wcześnie w piach ale nigdy nie chowajcie w nim głowy, gdy przyjdzie w życiu zmierzyć się z tym co niełatwe.
I oprócz ćwiczeń fizycznych pamiętajcie ćwiczyć zmysły dobrych wyborów aby bawić się zamiast rywalizować.

Zerknijcie na plan lekcji. I spakujcie przed snem tornister.
Możecie zapomnieć zeszytu, ołówka, piórnika. Możecie zapomnieć o klasówce. Możecie przynieść uwagę, minusa i jedynkę.
Ale nigdy nie zapomnijcie spakować szacunku, empatii, dobroci i humoru.
Trzymam kciuki abyście zdali ten najważniejszy egzamin. Egzamin z życia.