są tacy śmiałkowie, którzy twierdzą, że moje macierzyństwo może być radosne, bo mam w życiu z górki..
i ja, muszę się z Nimi… zgodzić.
pomyśl sobie, że idziesz przez park. siadasz na jednej z zielonych, drewnianych ławeczek.
przez słomkę siorbiesz coca colę, sok pomarańczowy, wodę czy co tam wolisz..
nagle, z prawej dosiada się jakiś koleś. i ni z gruszki, ni z pietruszki opowiada o swojej robocie.
że ostatnio dołożyli im obowiązków, że płaca poniżej krytyki, szef to skończony idiota..
słuchasz i myślisz, że ma chłop przechlapane.
po jakimś czasie dosiada się Ktoś z lewej.
i ten sam temat…
że robota nawet całkiem w porządku. dołożyli obowiązków, ale to okres przedświąteczny wiec zrozumiałe. w styczniu znowu się rozluźni.
płaca mogłaby być większa, ale starcza na opłaty, czasami na jakieś wyjście czy na nowy ciuch. szef nawet spoko gość. nie błyszczy inteligencja, ale można urlop wziąć jak potrzeba i da przedpłatę, gdy braknie kasy do pierwszego..
słuchasz i myślisz, ze dobrze trafił, ma udane życie…
okazuję się, ze goście którzy dołączyli do Ciebie, na parkowej ławeczce pracują w tej samej firmie, na tym samym stanowisku i tych samych warunkach.
różni Ich tylko nastawienie do życia i świata.
mój mąż (konkubent gwoli ścisłości) wychodzi do firmy z samego rana. wraca późnym wieczorem. wchodząc do domu trzyma ramieniem telefon przy uchu i rozmawia.
na migi się z nami wita i idzie do biura. za każdym razem gdy kończy to dzwoni kolejny telefon.
razem z Tosiulką kąpiemy Beniaczka. daje Mu mleczko, usypiam i idę kąpać Tosię. kładę się z Nią i czytam Jej książki. zasypia.
gdy ja o 22ej siedzę w piżamie w kuchni lub szykuję butelki na noc dla synka, przychodzi mąż.
mogłabym narzekać, że On ciągle zarobiony, że nie mamy wspólnych wieczorów, ze bieg i bieg…
a ja wiem, że wszystkiego mieć nie można. może gdyby wracał o 16ej i siedział z dziećmi nad klockami to byłaby nerwowa atmosfera i kłótnie, że nie ma na zapłacenie za prąd.
że jeżeli chcemy mieć dom, jeżeli chcemy by mama była w domu z dziećmi, to Ktoś musi pracować za dwóch.
a On i tak stara się jak może. szuka czasu by choć raz w tygodniu iść z Tosiulka na basen i lody.
że o tej 22ej kiedy ja idę spać, On jeszcze bierze Benia by śpiącego troszkę potrzymać na rękach, popatrzeć na Niego.
i jestem szczęśliwa, że jest pracowity, zaradny. że niczego nam nie brakuje. i pomimo Jego zapracowania nie brakuje nam ogromu Jego miłości.
Tosiulka od urodzenia ma niezdiagnozowane uczulenie. niby wszystko wskazywało na skazę białkowa a każdy lekarz to wyklucza. gdy zaczyna się lato, my zaczynamy pielgrzymki po lekarzach. przez dwa lata wstawałam do Niej po kilkadziesiąt razy w nocy. potrafiłam całą noc wisieć nad łóżeczkiem i smyrać Ją opuszkami palców po twarzy, by mogła choć trochę się przespać, bo inaczej ciągle się drapała a żadne leki na to nie działały.
i choć rano padałam na twarz, a cały dzień przed nami, to cieszyłam się, że to tylko jakieś uczulenie. że nie jeździmy po szpitalach, nie siedzimy na oiomie i przede wszystkim, że Ja mamy, bo tyle ludzi marzy o dziecku.
od 3 lat w ciągu dnia podczas Jej drzemki, spałam tylko dwa razy. bo zawsze szkoda było mi czasu. zawsze było coś do zrobienia. obiad, sprzątanie.
i dobrze mi z tym. cieszę się, że mamy ciepły kąt, który mogę sprzątać, że mam z czego obiad zrobić. a wyśpię się na emeryturze.
zauważyłam, że ludzie, którzy mają chore dzieci cieszą się jakoś z życia i macierzyństwa wyjątkowo. jest taki blog o Franku. ile w tych ludziach radości z życia, z macierzyństwa.
moglibyśmy wszyscy się od Nich uczyć. cudowny chłopczyk, cudowni rodzice.
znam się z moim Adamem od 5 lat. od 4ech jesteśmy razem. i nigdy przez ten czas nie byliśmy razem na wakacjach. tak żeby leżeć na plaży. palcami w piasku przebierać.
czasami wyjedziemy gdzieś we dwoje na weekend. czasami bo zdarzyło się to 3 razy.
ciągle coś. jedna ciąża, budowa domu, druga ciąża.
i nie mam z tym problemu. jeszcze się może najeździmy. a wszystkiego mieć nie można.
nie brak mi tego. wystarczy rodzinny spacer w niedzielę by nabrać sił. bo idziemy razem. zdrowi. Tosia podskakuje.
a to wcale nie oznacza, że nie pragnę więcej, że do niczego nie dążę.. wyznaczam sobie nowe cele i osiągnięcia każdego dnia.
Ktoś może być zirytowany moim podejściem. znudzonym, nawet wkurzonym mocno.
no tak, rozumiem, bo świat nie jest tylko kolorowy i można pozwolić sobie na dni zwątpienia, dni niemocy i bezsilności. takie po prostu czasami są, czy chcemy tego czy nie.
można nawet płakać w poduszkę lub w głos do męża, że brak sił. w końcu macierzyństwo to najtrudniejsze zadanie do wykonania, a zarazem najpiękniejsze co może się nam zdarzyć.
i ja jestem tylko człowiekiem. i mam chwilę w których nie daję rady.
ważne by wieczorem po uśpieniu dzieci się wypłakać, ponarzekać przez telefon do przyjaciółki, siostry a potem otrząsnąć. zacząć kolejny dzień na nowo.
uświadomić sobie przed snem co mamy. bo kiedy mieć nie będziemy czasu nikt nie cofnie, nie dokupimy go na allegro..
myślę, że życie wielu z nas jest bardzo podobne, różni nas tylko, albo aż nastawienie do życia…
mam życie jak prawie większość ludzi w Europie (więcej tego, ale tamtego mniej) i kocham je do szaleństwa, bo jest najlepsze jakie mogłam dostać.
i kiedy każdy z Was tak zacznie dzień, nawet jak nie jest idealnie to zauważy, że idealne się nagle stanie… choć tak dalekie od doskonałego..
i ten skarpet! 🙂