szczęście…?

Kiedy byłam dzieckiem i bawiłam się ścinkami drewna w warsztacie stolarskim mojego Taty, powiedział do mnie znad maszyny – Jeśli jedna dziesiąta życia jest szczęśliwa to znaczy, że życie się udało. 
I pomimo tego, że wtedy tego zbytnio nie analizowałam, pomimo biegnących lat, w których do tych słów nie wracałam, to ewidentnie miały one wielkie w moim życiu znaczenie.
Może zarówno te słowa jak i zachowanie mojej Mamy, która brała życie za rogi i z nim szła, bez względu na to jakie aktualnie było. Było czyli oznaczało istnienie i zadowolenie z owego istnienia.

Dziś wszyscy chcielibyśmy być permanentnie szczęśliwi. Odczuwać niegasnące zadowolenie. Kiedy gaśnie, osiągamy pełnie zgryzoty poprzez wyrzuty sumienia – jak to? Przecież mam tak wiele, a nie odczuwam szczęścia? Co ze mną jest nie tak? Gdzie szukać pomocy?
Aktualne czasy zaszczepiły w nas potrzebę ciągłej aktywności.
Nawet wolny czas nie może być wolny. Musi być wypełniony dobrym serialem, książką, modnym sportem, szybkim wypadem w góry lub nad jezioro.
Wszystko musi być wykorzystane do granic możliwości. Interesujące, rozwijające, pełne inspiracji, poznawania, odczuwania. To za dużo. Nie ma tam miejsca na to, aby dusza dogoniła ciało, jak pisze Tokarczuk.
Ten napięty grafik wolnego czasu powoduje, że nasza głowa nie ma tam przestrzeni do owego odpoczynku. Jest zajęta, to fakt, ale czy bardziej doświadczona? Czy to nabyte doświadczenie pozwala nam osiągnąć to, czego pragniemy najbardziej – spokoju głowy i myśli? Dlaczego nie szukamy ukojenia dla umysłu, a dobrze znamy drogę do ułudy szczęścia.

Anna Andrzejewska w swoim wykładzie o programowaniu mózgu mówi, że człowiek nie powstał do odczuwania szczęścia. Człowiek miał zaprogramowane – przetrwać.
Odczuwać lęk/zagrożenie, bo owe uczucia chronią nas przed śmiercią.
I ten strach jest całkowicie dobrym uczuciem. Gdyby nie on już dawno byśmy wyginęli.
Dobrze, że martwimy się o naszych bliskich, o siebie. Nie próbujmy na siłę wyrzucić z siebie z tego uczucia. Potraktujmy je jako naszą zaletę. Gdyby nie ono już dawno wszystkie dzieci by się potopiły, wpadły pod tramwaj lub leżały poparzone w szpitalach.
Zaakceptujmy lęk.
Moje życie nauczyło mnie, że często akceptacja powoduje, że wyzbywamy się problemu.
Od dziecka borykam się z tikami nerwowymi. Kiedy się na nie złoszczę, kiedy mam ochotę przez nie płakać, kiedy jestem nimi wykończona i po raz tysięczny analizuje co jest ich przyczyną – nasilają się. Kiedy mówię sobie do nich – przyszłyście znowu, witamy. To zaczynamy dzień. Wtedy nie wiem kiedy – znikają. Nie znikają zawsze i nie znikają od razu. Ale im częściej to praktykuje, tym częściej i szybciej odchodzą.
Może zaakceptowanie tego, że szczęście nie jest stanem permanentnym spowoduje, iż będzie nas wypełniać częściej. 
Czyż miłość nie przychodzi do nas wtedy, gdy na nią nie wypatrujemy?
Linczując się za brak wewnętrznego szczęścia oddalamy je od siebie, zamiast przyciągać.

Jesteśmy w miejscu, w którym na wiele spraw mamy wpływ, jak nigdy wcześniej.
Przywykliśmy do tego, że zmiany są na wyciągnięcie ręki jeśli tylko się odważymy.
Nabieramy odwagi coraz częściej. W ten sam sposób pragniemy zmieniać swój mózg.
Mamy odwagę i chęci, a przede wszystkim pragnienie, aby znajdywać się w krainie wiecznego szczęścia.
Żal, zniechęcenie, apatia, złość, gorycz… jeśli się pojawią w głowie człowieka świadomego są najczęściej bojkotowane. Nie powinienem tak czuć. To złe. W ten sposób stają się jeszcze większe. A może należałoby zwyczajnie je zaakceptować. Mam prawo tak czuć.
Jeśli przejdziemy obok pewnych myśli spokojnie, z zezwoleniem na ich istnienie, to odejdą niezauważalnie i bez uszczerbku w naszym mózgu oraz pamięci.
Mózg zapamiętuje. Im częściej będziemy myśleć negatywnie, tym łatwiej będzie mu to przychodzić. Nie roztrząsać, ale zaakceptować i iść dalej.
Jeśli będziesz miał zawieszone kartki z słówkami angielskiego, a obok z niemieckiego, i podchodzić będziesz częściej do tych z angielskim, to którego języka nauczysz się szybciej?
To nasza głowa. Jeśli będziesz częściej myśleć o ludziach źle, o sobie źle, i źle o tym, co się zdarzyło lub ma zdarzyć, to mózg będzie tworzył te myśli z większą łatwością. Z czasem odruchowo. Jeśli będziesz myślał dobrze i pozytywnie, głowa przyswoi te zachowania jako bardziej oczywiste. To one właśnie zaczną przychodzić z łatwością. 
No, ale nie nauczymy się niemieckiego, chodząc na lekcje angielskiego.
Mawiają, że jeśli o czymś nie myślisz, to nie istnieje. Gdyby pochylić się z właściwą wagą i właściwą miarą nad tym stwierdzeniem, śmiało można odkryć, że większość problemów i nieistniejących prawd mieści się tylko w naszej głowie.
Wystarczy je wyrzucić, aby poczuć wolność. Lecz czy pustosząc swój mózg z przemyśleń, nie tworzymy życia zaledwie poprawnego i powierzchownego?
Czy gdyby moja głowa nie pękała od analiz i roztrząsań egzystencjonalnych, to stukałabym w tę klawiaturę? Akceptacja tego, co nas dręczy, aby dzięki temu powstało coś, co nas cieszy. Nie byłoby tej radości bez tej udręki. I czy nie jest to filarem każdego pozytywnego odczucia? Macierzyństwa, związków, relacji…?
Prawdziwe szczęście jest nierozerwalnie połączone z negatywnymi emocjami.
Czy denerwują nas bardziej nieznajomi na ulicy czy Ci, których kochamy nad życie i się o nich martwimy? Lub Ci, z którymi chcemy spędzać czas, mieć intensywną relację, a przez to interakcja jest gęstsza i zażyła? 
Każdy z nas musi odnaleźć miejsce, w którym chcę być. Poziom świadomości, w którym chce trwać. I istotnym jest fakt, że jeśli chcesz wyrażać swoje poglądy, a nie jak mówi Hawkins, trzymać je tylko po to, aby dzięki nim żyć według swojego planu, to bądź gotów zaakceptować swój ogromny bagaż emocjonalny.

Wciąż chcielibyśmy dojść do miejsca, w którym nasza głowa będzie czuła się fajnie, fantastycznie i fenomenalnie. Nie chcemy zaakceptować zwyczajnie, nie mówiąc już o zatrwożeniu, spięciu, niepokoju i podminowaniu.
„Ja bym powiedział, że szczęście to prowadzenie bogatego i pełnego znaczenia życia, w którym odczuwamy cały wachlarz emocji.” – jeśli miałabym swoje życie ocenić według stwierdzenia Russa Harrisa to moje życie jest nieopisanym szczęściem.
Moje życie jest pełne ciekawych ludzi, rodziny pełnej pasji i impresji, codzienności pełnej zdarzeń zwyczajnych i niezwyczajnych, mądrych i nieskończenie głupich. Pełne mojego zaangażowania wobec tego, aby życie nie było biernym letargiem. Moje życie jest pełne pytań i szukania odpowiedzi. Pełne rozmów dogłębnych i tych, które bawią, irytują, złoszczą.
Pełne moich uniesień i frustracji. Pełne błagania siebie o naukę milczenia. Linczowanie się za brak milczenia, aby potem krzyczeć do siebie, że należy w końcu polubić swój brak milczenia i dać życiu pełną na to zgodę i akceptację. Bo są Ci co milczą i Ci co mówią. I jak mawia mój mąż, każda wada i każda zaleta ma swoje blaski i cienie.
Bo potem milczący mogą wysłać do zadań specjalnych mnie.

Czy szczęściem nie jest właśnie ten zbiór blasków i cieni?
Czy nie należy zamiast wciąż pragnąć szczęścia, nauczyć się cieszyć z jego braku?
Może szczęście to właśnie akceptacja smutku, żalu i złości?
Może szczęście to pozwolenie na odczuwanie, że życie aktualnie jest do dupy.
Może szczęście to zostawienie na boku wysokiej poprzeczki ciągłego zadowolenia.
Albo zrozumienie i polubienie faktu, że jeśli jedna dziesiąta życia jest szczęśliwa to życie się udało…?
Może się okazać, że zapełnisz jedną drugą swojego życia szczęściem, ale druga połowa będzie tak ciężka, że przygniecie pierwszą…
A gdyby tak tę jedną dziewiątą zaakceptować…?
Może ta decyzja okazać się szczęśliwą.

książki prezenty / książki sentencje



Ja mam ogromną słabość do książek, które skromnie są obdarzone w ilość słów, ale za to hojnie w ich jakość.
I nie dlatego, że nie lubię czytać. O nie. Wręcz przeciwnie.
Życie i moja miłość do literatury pokazała mi ogromną ilość wydań, które czasami w dwóch słowach mówią więcej niż trzy przeczytane wcześniej tomy.
Te książki to moje talizmany, skarby, wielka radość i pasja.
Opiszę Wam dziś kilka z nich, które moim zdaniem nadają się na prezenty, które pamięta się i ceni całe życie. Które obdarowanemu towarzyszą w codzienności.


1.”Dwoje ludzi” to najpiękniejsza książka o miłości. Iwona Chmielewska jest mistrzynią nie tylko ilustracji /grafiki ale myśli i idących za tym mądrości.
To kwintesencja wspólnego życia pełnego trudności i radzenia sobie z codziennością we dwoje. Wzruszająca i pokrzepiająca. Że nikomu jest łatwo, ale warto.
To książka, którą wspaniale dać na prezent ślubny. Na rocznicę ślubu.
Na urodziny, na wprowadziny. Można dać Ją parze wspólnie, ale można też przyjaciółce, cioci… Dosyć uniwersalna. Swojemu / Swojej wybrance. Rodzicom.

2.”Życie” to moja najcudowniejsza pozycja. W tamtym roku kupiłam i dałam Ją wszystkim moim najbliższym. To książka, którą mam w domu w kilku egzemplarzach i daję ją z każdej okazji. Ilustorwała ją moja ukochana Lisa Aisato. Ona też jest autorką treści. I podobnie jak u Iwony Chmielewskiej – talent plastyczny idzie równo z talentem słowa.
Kiedy ją kupiłam, przeczytałam nam ją wspólnie. Usypiając z Adasiem dzieci.
Pamiętam, że popłakałam się kilka razy.
A pamiętajmy, że na jednej stronie jest jedno zdanie. To zdanie w połączeniu z dedykowaną temu ilustracją są takim podsumowaniem życia, myśli, uczuć, wspomnień, że nie uda się Wam tej łzy nie uronić. Dla mnie jest to arcydzieło, które powinno być w każdym domu.
Niezwykle piękna i mądra.
Dla Kogo na prezent? Dla każdego na każdą okazję. Dla dziecka, Dziadka, rodziców, kolegi z pracy, znajomych, pani z urzędu… Dla wszystkich.

3.”Weź ze sobą”. Niewyobrażalna we mnie radość, że tę książeczkę mam w swoim dorobku. To mój ukochany rodzaj prezentu. Książka – sentencja. Taka do której można sięgnąć na szybko. Którą czyta się w 10 dziesięć minut i stawia na nogi, daje do myślenia, wzrusza, raduje… Taka książka była moim marzeniem. Spełnione.
Dla Kogo? Dla każdego z każdej okazji.
Na początku jest specjalne miejsce na wpisanie imiennej dedykacji.

4.”Miłość” jest pięknie ilustrowana i w piękny, jakby wierszowy sposób napisana.
Na każdej ze stron inna, mała historyjka miłosna.
Czasami pełna radości, innym razem zasmucająca.
To książka dla tej jedynej, dla pary, dla Kogoś bliskiego.
Mówi o miłości dwojga ludzi, ale pięknie wzbogacić nią półkę swojej przyjaciółki, sąsiadki, kuzynki…

5.”może”. Jest książką z wydawnictwa Levyz, które zajmuje się tylko książkami – sentencjami. Warto zerknąć. Ta jest pięknie wydana. Ekskluzywnie. Mówiąca o tym jak jesteśmy ważni i ile w nas możliwości. Dla tych, którzy nie wierzą w swoją siłę, którzy umniejszają swojemu istnieniu. Ilustrowana i napisana jakby do dziecka, jednakże kierowana do każdego.

6.”Zagubiona dusza”. Z ogromnym i wielki szacunkiem traktuję twórczość Olgi Tokarczuk.
Jej mądrość, Jej talent, Jej indywidualność, Jej osiągnięcia. Jednakże jeszcze nie przyszedł w moim życiu czas na Jej literaturę, choć mam wszystkie pozycje. Czekają.
Natomiast ta, właśnie ta „zagubiona dusza” jest Jej książką – sentencją.
Przepiękne, niezwykle klimatyczne i oryginalne ilustracje, pomiędzy którymi tekstu są trzy strony. Ale te trzy strony przeczytawszy raz, pamięta się całe życie i wraca do tej myśli, do tego zrozumienia świata.
Jest to najpiękniej ujęta w opowieść mądrość „zwolnienia”.
Tego, że świat pędzi znacznie szybciej niż rozwija się i dostosowuje nasz mózg i nasza dusza.
To książka prezent dla ludzi kochających sztukę, dla nietuzinkowych osobowości. Dla tych co potrafią docenić szczegóły. Dla tych, którzy podążają inną drogą niż większość.
Cudownie wydana.

7.”a ja czekam…” ta książka to moja najważniejsza pozycja w całej mojej bibliotece.
A biblioteka jest naprawdę duża. Mój mąż ostatnio stwierdził, że muszę przestać kupować książki bo strop może nie wytrzymać już tego ciężaru.
Nie wiem ile, może 15 lat temu znalazłam ją na półce w empiku. Siedziałam tam i sobie płakałam pod nosem. Była jedna. Taka wciśnięta w kąt. Już podniszczona.
Jeden z pierwszych moich blogowych wpisów był właśnie o niej.
Najpiękniejszy opis życia człowieka. W kilku zdaniach zawarte jest dzieciństwo, młodość, miłość, macierzyństwo, choroby,. troski, radości, starość, samotność.
Książka – biblia życia. Dla każdego na każdą okazję. Najwspanialsza.

8.”Chłopiec, kret, lis i koń”. Bajecznie wydana. Pięknie zilustrowana i tak samo napisana.
Połączenie wszystkiego co gwarantuje miejsce na ludzkich półkach przez dziesiątki lat.
Napisałabym setki, ale czas tak szybko się teraz zmienia, że nigdy nie wiadomo czy za lat 50 Ktokolwiek będzie potrzebował papierową książkę.
To mądrość „Kubusia Puchatka” i „Małego Księcia” w jednym.
Mam pierwszą wersję wydania, tę bardziej szkicową i tę bardziej bajkową. Stwierdzam z całym przekonaniem, że ta pierwsza, podstawowa podoba mi się o niebo lepiej.
To taka właśnie książka, którą można śmiało postawić obok Małego Księcia.
Również pozycja dla każdego, na każdą okazję. Dla dziecka i dla dorosłego.

Teraz czas na książki – sentencje typowo dla dzieci.
Choć „Pamiętnik Blumki” jest dla mnie pozycją konieczną dla każdego, kto kocha książki, Korczaka, życiowe wskazówki wychowawcze i magiczne zdania.

1.”Kiedyś”. Swoją pierwszą wersję, po angielsku dostałam od mojej czytelniczki. To były początki mojego blogowania. Mam ją do dziś i do dziś cieszy to wspomnienie tak samo.
Niezwykle radosna, lekka w ilustracjach. To książka od Mamy dla Córki. I to w każdym wieku.
Można kupić na roczek i można kupić na osiemnastkę.

2.”Uczucia” to krótkie historie opowiedziane oczami dziecka. Każda z nich jest opowieścią, która prowadzi do rozpoznania danego uczucia. To dziecięca mądrość, nad którą również dorosły powinien się pochylić.
Cudowna do wspólnego czytania. Bardzo ciekawie wydana.
Na każdą okazję. Urodziny, komunię, dzień dziecka. Przedział wiekowy – przedszkole, podstawówka. Choć jak pisałam, i dla dorosłego dużo przyjemności z czytania.

3.”Młodość”. CUDO! Dla każdej nastolatki i nastolatka.
Ilustracje Lisy Aisato i tak doskonałe teksty Linn Skaber. Skandynawki udowadniają, że potrafią w dziecięcą literaturę na najwyższym poziomie emocjonalnym. W swojej prostocie przekazu i wagi problemu lub uczucia trafione w dziesiątkę.
Jestem w tej pozycji doszczętnie zakochana. Leży mi na biurku i co jakiś czas otwieram na losowej stronie i sobie czytam rozpływając się jak przy sierpniowym słońcu.
Pozycja konieczna. W swojej oryginalności, cieple i pięknie stała się najlepszą pozycją na młodość.

4.”Mama” to pozycja zarówno dla dziecka jak i dziecka dla Mamy. To książka opisująca wzruszającym wierszem trudy i radości z macierzyństwa. Ilustracje pełne czułości.
To książka, która ukazuje nam, że każda nasza rozpacz wychowawcza warta jest zachodu.
To książka, która mówi o tym, że nie ma większej i piękniejszej miłości niż miłość Matki do dziecka.

5.”Pamiętnik Blumki” dostała moja Tosia na roczek od mojej siostry.
I jest książką, która nie opuściła mojego serca nawet na moment. Towarzyszy moim codziennym myślom, odpowiada na pytania, które zadaje sobie sama, podnosi na nogi kiedy szukam siły w tym jakże zagadkowym świecie dzieci.
Korczak jak nikt inny pokazuje nam wartość świata dziecka. I nasze ułomne do tego podejście, które w rzeczywistości jest tak proste. Nikt od tamtej pory nie mówił tak pięknie o dzieciach. Książka – skarb. Na zawsze na najważniejszym miejscu. Na półce i w sercu.

6.”Mały chłopiec” to dokładnie to samo co pozycja „Kiedyś” jednak od Taty dla syna.

7.”Miłość” jest po prostu urocza. W swoich rysunkach, w swoich porównaniach.
I jak żadna inna opisuje miłość Mamy do dziecka. Tak naprawdę dla najmłodszych. Od dwóch lat. Ale i dla nastolatka będzie niezwykle roztkliwiająca.

telefon z Mikołajem

Przed świętami chciałam Wam zostawić na blogu pierwszy rozdział książki „grudzień”, ale…

Jedną z najprzyjemniejszych czynności przy pisaniu „sierpnia” były telefony do rodziców.
Dzwoniłam o różnych porach i pytałam, dociekałam, jak się żyło w tych Ich czasach. 
Co było, a czego jeszcze nie. Co robili, co Ich cieszyło.
Tatę zastawałam często w warsztacie. Siadał wtedy na swoim fotelu, wyciągał fajkę. Słyszałam krzesiwo z zapalniczki i zaciągnięcie się dymem. Czasami dało się usłyszeć żar tytoniu.
Zaczynał swoim – Wiesz Julisiu….
Czasami zastawałam Go na tarasie. Wtedy ptaki tak głośno świergoliły, że wychwytywałam Jego słowa pomiędzy tymi trelami.
Mamę zawsze łapałam w biegu. A to była z sąsiadkami na spacerze z kijami, a to rowerem pędziła do fryzjera, koleżanki, na zakupy…
Zamiatała mostek, zaprawiała ogórki.
Żaden z Jej pędów nie przeszkadzał w tym, aby odpowiedzieć na każde nurtujące mnie pytanie. 

Kiedy usiadłam do pisania książki „grudzień”, popatrzyłam na mapę wsi, w której dzieje się zimowa magia. Zaczęłam wyobrażać sobie, co się w tych domach, pod tą strzechą, moim bohaterom może zdarzyć…
I oczywiście jedną z pierwszych myśli był telefon do rodziców…
Pierwszych pięć rozdziałów nie miało dla mnie zagadek bądź niewiadomych, jednak szósty grudnia mnie na chwilę zatrzymał…
Jak wyglądał Mikołaj w małej, głębokiej wsi? Czy był czerwonym brodaczem w czapce z pomponem czy biskupem? Skąd mieli stroje? Szyli czy kupowali gotowe w mieście?
Jak wyglądały prezenty? Co było w środku i jaki był obyczaj obdarowywania? W szkole? W domu? Nawet jeśli wielu szczegółów nie umieszczam w swojej książce, tak muszę mieć nakreślony całkowity obraz w swojej wyobraźni… On pomaga mi czuć się pewnie, pomaga płynąć swobodnie po słowach…

Benio był na zajęciach z piłki, Tosia leżała na moim sypialnianym łóżku i wymieniała korespondencję z koleżankami, kiedy ja poskładawszy pranie i włożeniu go do szafek, usiadłam przy swoim biurku i pomyślałam, że napiszę choć dwa zdania do książki, bo przedświąteczny pęd mnie skutecznie od tego oderwał.
Usiadłam i zanim otwarłam laptop, wykręciłam numer do Mamy.

Przed świętami chciałam Wam zostawić na blogu pierwszy rozdział książki „grudzień” wraz z ilustracjami, ale… zadzwoniłam do Mamy zapytać o dzień Świętego Mikołaja pod koniec lat siedemdziesiątych…
Niestety żadnej z opowiedzianych przez Mamę historii nie mogę wpleść w swoją opowieść, bo jak słusznie zauważyła Tosia, jeśli przeczyta ją Mama dziecku, które jeszcze wierzy w Mikołaja, pozna prawdę, a przecież żadne dziecko nie chce poznawać jej zbyt wcześnie…
I my tej tajemnicy zdradzić nie możemy. Nie nasza to jest rola.
Bo jak się okazało, kiedy zadzwoniłam do Mamy na głośnomówiącym, moja Tosia odłożyła swój telefon i obie słuchałyśmy opowieści Babci z wielką uwagą i niegasnącą ciekawością.
I znalazły się te Jej wspomnienia w najwłaściwszym momencie… W czasie grudniowego wpisu, który powinien mieć w sobie magię. Zwyczajną, prostą, wynikającą z codzienności magię.

Kiedy zaspokoiła już moją ciekawość i wnikliwość odnośnie czasu, w którym dzieje się moja fabuła, powiedziała…
– A opowiem Ci jeszcze, jak to się zdarzyło, gdy Justynka była mała. Zanosiło się wtedy prezenty do Klubu. Tak się to wtedy nazywało. Potem Mikołaj szedł przez wieś i roznosił te podpisane przez Mamy prezenty. Kupiłam coś dla Justynki, Moniki i Ewelinki. Oni wieczorem przyjechali do nas, do Babci Adeli i czekaliśmy wspólnie na tego Mikołaja.
Ale przyszła już godzina dziewiętnasta, dwudziesta, potem dwudziesta pierwsza a Mikołaja nie ma… Zaczęliśmy się martwić, dzieci śpiące. Ciocia Ela też miała przyszykowane trzy prezenciki, więc wujek Maciek się szybko przebrał i wchodzi z tymi prezentami.
– Ale jak to Mamuś się szybko przebrał? Przecież w tamtych czasach nie było stroju Mikołaja tak jak teraz prawie w każdym domu!
– To się córeczko robiło, z czego się miało. Czapka czerwona zawsze jakaś się znalazła. Brodę i zarost z waty, kożuch się dawało na drugą stronę i był Mikołaj. Nie taki piękny jak dzisiaj są, ale Mikołaja przypominał. Wchodzi ten wujek Maciek, a wiesz… On umiał tak fajnie zagadać, udawać, wygłupiać się… i rozdaje dziewczynkom te prezenty. A tu na to, wchodzi drugi Mikołaj. Jakie to było zdziwienie. Ładnie się przywitali, poklepali po plecach. Pośmiali się, jak to Mikołaje, grubym barytonem. Drugi też prezenty rozdał i powiedział, że musi już lecieć, bo dużo dzieci jeszcze czeka. A wujek Maciek się jeszcze z dziewczynkami bawił… koniem jeździł. Wytłumaczyliśmy Im, że czasami więcej jest tych Mikołajów, bo dzieci dużo i się wyrobić nie mogą. Ileż to było radości, że akurat u Nich się ci Mikołajowie spotkali i podwójne prezenty dali.

Siedzę na krześle przy swoim biurku, pod oknami dachowymi. Tosiulka leży na łóżku.
I słuchamy…

– A to opowiem Ci jeszcze historię ze swojego dzieciństwa. 
Losowaliśmy się w klasie. Taka mała byłam. I Babcia mi przyszykowała taką dużą paczkę. Bo zawsze duże robiła. Nawet jak właściwy prezent mały to dawała orzechy, jabłka suszone i to się tak dużo wydawało. A potem w klasie każdy swój prezent dostał. I ta moja, którą ja dostałam, była taka malutka. Wszyscy swoje otwierają, a ja siedzę i płaczę przed tą zapakowaną paczką. Podeszła do mnie nasza Nauczycielka i mówi – A czemu Ty Elu płaczesz?
A ja Jej na to, że każdy ma taką dużą paczkę, a ta moja taka malutka. I tak się zanoszę tym płaczem. I wcale jej nie otwieram, tylko siedzę, a łzy kapią jak grochy.
Usiadła ta moja Pani naprzeciwko i mówi, że nie zawsze to, co duże musi być ładne, że czasami małe rzeczy też są wartościowe. I tak powolutku ze mną pociąga tę wstążeczkę, odpakowuje ten papier. A tam w środku… Jula?!  Ja to pamiętam do dziś! Taki piękny notesik, kolorowe kredeczki, wspaniałe, szkolne rzeczy. Ale takie… no takich wtedy nie było.
Przyszłam do domu i opowiadam Mamie to zdarzenie. Tak wiesz, po dziecięcemu. Babcia Adela zobaczyła ten prezent i mówi – Wiesz, ta Pani chyba tak Ci mówiła, bo Ona wiedziała co jest w środku, bo to Ona Cię chyba wylosowała. Nikt tu ze wsi takiego prezentu by nie zrobił.
Wiesz, kiedyś Nauczyciel to było dla dziecka bóstwo, a mnie tak było przykro przed Nią, że to od Niej ten prezent, a ja tak bardzo płakałam…

Nie wiem, czy te historie tylko mnie tak rozczulają, bo widzę tych dwóch Mikołajów w kuchni Babci Adeli. W tym drewniany domku. Wujka Maćka w kożuchu na lewą stronę.
Nie wiem czy te historie tylko mnie tak rozczulają, bo wyobrażam sobie tę moją Mamę jako malutką Elę w szkolnej ławeczce, co siedzi i chlipie.
Ale kiedy kończyłyśmy rozmowę, Tosiulka wstała z łóżka, podeszła do telefonu, który leżał na biurku i powiedziała – Ale super Babciu te historie były…
Zatem może nie tylko mnie to wzrusza… 

Cokolwiek znajdę w tym roku pod choinką, za rok i za lat dziesięć… Cokolwiek pod nią znalazłam wcześniej, nic nie było tak pięknym prezentem, jak ta możliwość wybrania numeru do swoich rodziców, lub odebrania od nich telefonu. 

Chce Wam życzyć na te święta, abyście zawsze mieli do Kogo zadzwonić…
I aby ten telefon i opowieść po drugiej stronie były najpiękniejszym z możliwych prezentów.
Aby żadna materialna zdobycz nie przysłoniła wartości istnienia…