baśniowe życie.

Ludzie zwykli mawiać – takie rzeczy to tylko w bajkach.
Nie wiem czy moja rodzinna wieś była ową bajką, ale na pewno mój dom, w moich oczach, nią pozostał. Czy wtedy był? Nie. W owym czasie wszystko wydawało mi się naturalne. 
Nie miałam pojęcia, że żywopłot okalający dom był granicą przestrzeni, w której mnogość rzeczy zwykłych w dorosłym życiu przeistoczy się w baśniową krainę.
Dopiero po latach, zdobytym doświadczeniu i zrozumieniu, jaka siła drzemie w zwyczajności, dobroci, chęci i dzieleniu, zrozumiałam, że dane mi było dorastać w nierealnej dla innych codzienności.
Że codzienne dobro, zaangażowanie i życzliwość sprawiają, że dzieje się to, co możliwe tylko w bajkach…
W dorosłym życiu, wciąż, na każdym rogu, spotykają mnie te klechdy życiowe.
Odwiedziliśmy ostatnio naszych przyjaciół. Na popołudniową kawkę i ciasto. Ach… i na pyszną zupę z imbirem.
W aurze przytulności ich domu, takie opowieści same cisną się na język.
A Oni są tymi, którzy też żyją w baśniowych realiach.
Zaczęłam od tego, że moja siostra nauczycielka, która od nastoletnich lat jest bardzo związana z Obozem Koncentracyjnym w Oświęcimiu, odnalazła informację o organizowanych tam darmowych lekcjach dla dzieci w wieku 12-13 lat. Wiedziała, że nie może tego pozostawić bez echa i musi tam zabrać swoich podopiecznych. Ale droga na tyle daleka, że trzeba było zorganizować miejsce noclegowe. Przy obecnych cenach opału i szybującej inflacji, zdawała sobie sprawę, że jeśli ogłosi dwudniową wycieczkę kosztującą 250 zł, to mało kto będzie sobie mógł na nią pozwolić. A przecież nie można części wspólnoty szkolnej zostawić na ten czas w placówce. Trzeba zabrać wszystkich! 
Usiadła zatem do klawiatury i napisała wiele maili z zapytaniem o obniżenie kwoty noclegu dla Jej szkolnych dzieci. Niektórzy zmienili kwotę noclegu nieznacznie. Niektórzy pisali, że chętnie, ale wszystko poszło w górę ( czynsz, opał) i nie mogą sobie pozwolić na zmniejszenie kosztów.   
Została jeszcze jedna instytucja. Ale odpowiedź z niej nie nadchodziła.
– Wiesz Jula, przecież takich maili dostają zapewne mnóstwo. Wrzucili do kosza. Chyba nie będę się, jak głupia przypominać – tak mówiła mi przez telefon.
Ale odważyła się zadzwonić. 
Pani z sekretariatu znalazła maila w spamie. Zaczyna czytać i pyta czy to ten. Tak, to był ten.
– To proszę dać mi piętnaście minut, wydrukuję go, zaniosę do dyrektorki i odpowiem Pani jaka jest decyzja.
Oddzwania i oznajmia zapłakanym głosem:
– Wie Pani, ja przeczytałam tego maila. Tak się wzruszyłam. Zaniosłam do dyrekcji. Tam przeczytałyśmy wszystkim na głos i tak się popłakałyśmy. I stwierdziłyśmy, że Wasze dzieci nie będą płacić za pobyt u nas. Chcielibyśmy także zaoferować Wam kolację w dzień przyjazdu i śniadanko w dzień odjazdu. Gdzie tam będziecie sobie kłopot robić, sami szykować, po sklepach biegać… My to dla Was zorganizujemy.
– Nie! Nie, ja nie śmiałam prosić o tak wiele. Ja marzyłam tylko o zniżce.
(Ja znam moją siostrę i wiem, że Ona by w tajemnicy niektórym dzieciom dopłaciła do tej wycieczki ,ze swojej nauczycielskiej, marnej pensji.)
– Nie proszę Panią. Ustaliłyśmy, że dzieci przyjeżdżają za darmo. Nocleg i wyżywienie będą miały. A panie opiekunki będą płacić połowę oficjalnej stawki ( u mojej siostry w szkole nauczyciele na wycieczkach organizowanych przez moją siostrę zawsze płacą za siebie, aby nie podnosić kosztów wyjazdu dziecka).
– Dla Pań będzie wspólny pokoik. I jeden dla kierowcy.
– Proszę Panią, wynajęcie busa kosztowałoby bardzo dużo, bo dzieci garstka. Przyjedziemy do Oświęcimia autobusami i pociągami.
-Są jeszcze nauczyciele, którym chce się ze swoimi dziećmi jeździć komunikacją publiczną?!
Kiedy moja siostra odłożyła słuchawkę rozpłakała się tak, jak przed chwilą Panie w Oświęcimiu. Kiedy z tą wiadomością poszła do Dyrektorki, popłakały sobie obie. Były to łzy szczęścia. Szczęścia, które udało się osiągnąć dzięki dobrym ludziom i wygrać kawałek losu dla swoich podopiecznych. I tak oto koszty wycieczki ograniczyły się praktycznie do cen biletów przejazdu.
Moja siostra czasami mówi, że jest zmęczona. Bardzo często to praca po nocach i w weekendy. Tego nikt nie widzi. Takie maile nie piszą się same. Dekoracje z wielkich, nowoczesnych szkół i państwowych teatrów  nie dorastają do pięt temu, co tworzy tam w weekendy moja siostra.
Mówię Jej, że karma wraca zupełnie gdzieś indziej, w zupełnie innym miejscu…
Jak na przykład w tym, że Jej córka jest w pracy w Niemczech. Daleko od domu. Pierwsza poważna praca. Tęsknota, spotęgowana obcobrzmiącym językiem. W dzień jej urodzin, kiedy wybiła północ Jej szefowa przyszła do Niej z tortem, prezentem i resztą pracowników śpiewając niemieckie „sto lat”. Wiedziała. Pamiętała, choć wcale nie musiała. A poczucie, że dziecku na obczyźnie jest dobrze, jest dla matki największym szczęściem.  

Zaraz po tym kiedy skończyłam historię o mającej się odbyć wycieczce do Oświęcimia, Ola u której zatapialiśmy się właśnie w przepyszne tiramisu, zaczęła swoją…

– Wiesz Juluś, zapisałam się do Rady Dzielnicy. To Ci już mówiłam, nie?
Och jak tam jest śmiesznie. Jak tam jest uroczo. Jestem chyba najmłodsza.
Na początku patrzyli na mnie dziwnie, ale teraz czuję dużą akceptację.
Powiedzieli nawet, że czują we mnie następczynię w zarządzie.
Bo wiesz, u nas na dzielnicy jest pięknie, ale ja chcę, żeby było jeszcze piękniej.
Różne zgłaszaliśmy potrzeby. Była potrzeba stu długopisów z logiem. Pan Staszek zanotował. Ja się zgłosiłam do odnowienia tablicy ogłoszeń. 
I nagle wstaje starsza Pani, że chciała poprosić o ławeczkę. Bo jej dwie sąsiadki, takie staruszki, spacerują codziennie wzdłuż ulicy, i dobrze by było, gdyby mogły sobie podczas tego spaceru przysiąść. Taka sąsiedzka prośba. Od starszej już Pani dla staruszek.
Tak. Możemy zrobić ławeczkę – orzekł zarząd. Przyjęte. Nawet pojawiła się debata, czy mają być dwie czy jedna.
Jednak stanęło na jednej, bo przy dwóch mogłoby się tam schodzić już menelstwo.
Pan Staszek zanotował ławeczkę dla dwóch spacerujących staruszek.

Adaś wychodząc z ketozy, przegryzł ostatni kawałek serniczka, co to go przywiozłam do Oli i Jasia i rzekł, że też chce coś opowiedzieć.
Jako, że odrestaurowuje te zabytkowe nasze auta, to zamawia części w Stanach. 
Czasami są to sklepy internetowe, czasami jakieś giełdy, aukcje, a czasami zwykła umowa „na gębę” na forach miłośników motoryzacji.
Zrobił ostatnio zakupy na ową umowę słowną. Przelał pieniądze. Niemałą kwotę. A owa paczka nigdy nie dotarła. Ślad za sprzedającym zaginął.
Adaś sprawę na forum amerykańskim opisał i przeszedł do obowiązków życia codziennego.
Kilka dni później dostał wiadomość prywatną od Jeffa. Jeff to obcy człowiek. Czasami wymieniali się fotografiami z postępów prac przy samochodach. Kilka wymienionych translatorem zdań
Przysłał zdjęcia jak pakuje części, które nigdy do Adasia nie dotarły, a które z chłopakami w Stanach pozbierali i wysyłają paczkę do Polski. Jeff wysyła też zdjęcie z córką. Stoją przed domem. Mam wrażenie, że to kadr z lat 80- tych. Jeff ma długie blond włosy i choć nie widać – piękne serce.

Takich historii tamtego wieczoru przytoczyliśmy jeszcze wiele. 
Każdy z nas może żyć w takiej bajce. Może przyglądać się takiej bajce.
Takiej bajki wypatrywać. Taką bajkę tworzyć.
Chyba, że woli horrory…
Bo to już od nas zależy, po jakie bilety w kinowej kolejce czekamy…

herbata

Moje pierwsze wspomnienie jakie wiąże się z herbatą, to ta w termosie, w szkolnym plecaku. Pamiętam zalany nią tornister i moją starszą siostrę w drzwiach klasy, która przyszła mi pomóc uporać się nie tyle z problemem, co ze smutkiem.
Kolejne herbaciane myśli to te, gdy w garnuszku żeliwnym stoi na grzejniku.
Ja w łóżku rodziców, z gorączką i kaszlem. Tato co chwila zagląda z warsztatu, aby zobaczyć jak się czuje. Mama dolewała do niej sok z malin.
Tę o smaku owoców leśnych kojarzę z czasami licealnymi. Zimowymi wieczorami parzyłyśmy ją z dziewczynami z pokoju w internacie. Najczęściej wtedy, gdy któraś miała złamane serce.
Sam rytuał zaparzania też był ważny. A najbardziej długość gotowania wody w czajniku.
To w pracy, w której było tak zimno, że idąc na przerwę lało się cały dzbanek, ażeby jak najdłużej grzać o niego ręce podczas gotowania. Nie pamiętam owego smaku. Natomiast dobrze pamiętam jej temperaturę.
Dobrze pamiętam smak tej z cytryną. Robionej z Kamilą. Miałyśmy wtedy przy tej herbacie siebie i to była moc ponad wszelkie ówczesne problemy.
Z wielkim wzruszeniem wspominam tą przyniesioną mi przez Adama do stołu na jednej z pierwszych randek. Miała smak dobrej intuicji i aromat nadziei. Nad nią unosiła się para poczucia bezpieczeństwa.
Kiedy wczoraj, gdy bolał mnie żołądek i zapytał – Puszku, a może zrobie Ci herbaty? – miała smak pewności i doskonały aromat niedoskonałości. Nad nią unosiła się para bezgranicznej siły jaką tworzymy we dwoje.
Kawa jest wielką przyjemnością.
Ale to herbata jest troską i miłością.


Wielka zatem była dla mnie to przyjemność móc smakować i delektować się naparami z teapigs.
Wybrałam jesienno – zimowe smaki i moje ukochane klasyki.
Tworzone z całych liści, owoców i ziół. W 100% naturalne.
W swojej różnorodnej gamie mają takie oryginały jak czekoladowe herbaty.
W całości są produktem eko. Torebki, które zalewamy wodą produkowane są ze skrobi roślinnej. Jest pierwszą herbacianą marką, która otrzymała certyfikat świadczący o braku plastiku.
To taki smak, który tworzy wspomnienia.
Mam dla Was kod rabatowy : juliarozumek
Kod daje 15% na całą ofertę herbat TEAPIGS w dniach 18.10 -2.11
Działa na stronie coffeedesk – TUTAJ.

Ja z całego serca polecam Wam lemon i imbir, jabłko i cynamon, miód i rooibos. Oczywiście ja kocham moje klasyki takie jak mango, lychee.
Ach, i niektóre z tych herbat można stosować do zimnej wody. Czyli wrzucamy do bidona z wodą. Ale to na zajęcia w siłowni. Teraz idzie jesień i cudownie jest trzymać gorący kubek w dłoniach… To tyle szczęścia…

z rzeczy możliwych…

Czasami jeżdżę na spotkania z młodzieżą.
Wchodzę na jedną lekcję, a zostaję trzy.
Ale zanim tam dojadę to nie śpię dwie, trzy noce…
Moja Mama wtedy pyta – a czym Ty się dziecko stresujesz?
Stresuje się bardzo, bo… wejść i powiedzieć cokolwiek jest prosto. Wejść i nagadać wiele nic nieznaczących opowieści, nie jest wielkim trudem.
Mówić i patrzeć jak sięgają po telefony pod ławką, jak patrzą w okno, a potem przymykają oczy ze znużenia.. Jak zaczynają szeptać między sobą o rzeczach zupełnie niezwiązanych ze spotkaniem… z naszym spotkaniem. Nie chcę takich spotkań. 
Więc ja nie śpię… Nie śpię, bo zawsze mi się marzy porwać Ich na tyle, aby choć jedna osoba pomyślała – tak, przecież to wszystko co się w moim życiu wydarzy, leży w moich rękach.
W głowie mojej i w tychże moich rękach.
Już dawno życie nauczyło mnie, że wielkie rzeczy, to nic innego jak zbiór tych małych, zwykle nawet trudno dostrzegalnych.
Kilka dni temu usłyszałam przy moim blacie kuchennym piękne zdanie od młodego mężczyzny..
„Rzeczy niemożliwe składają się z dziesiątek, setek rzeczy możliwych. Drobnych.
Zacząć robić coś możliwego jest o wiele łatwiej. I kiedy przystąpisz z łatwością do tych tysiąca rzeczy możliwych, zupełnie niepostrzeżenie stworzysz rzeczy niemożliwe…”
Nigdy nie udało mi się stworzyć rzeczy wielkich. Jednakże tych drobnych trochę nazbierałam.. Bo to z nich tworzy się moje i moich dzieci życie..
Opowiadam Im to, często są tego świadkami…
A dziś zapiszę, aby gdy mnie już nie będzie, wiedziały, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jest tylko brak naszej wiary i naszych chęci.
Bo fajne życie nie przychodzi samo, to my musimy mu wyjść naprzeciw…
Zawsze kiedy podjeżdżam z wózkiem zakupowym w sklepie do kasy, patrzę na ludzi dołączających do kolejki, aby Im krzyknąć, żeby przeszli przede mną jeśli widzę, że mają kilka rzeczy. 
Ostatnio trzymam w ręku trzy produkty. Na dworcu PKP czeka na mnie moja chrześnica, dzieci czekają pod szkołą, obiad w piekarniku się zaraz przypali, a kolejka długa..
Pytam zatem z oddali czy jest możliwość otwarcia kolejnej kasy, bo tak strasznie mi się spieszy…. W tym momencie, całe siedem głów z kolejki się wychyla (ósma była dosyć pijana i każdy ruch sprawiał problem) i chórem mówią – My Panią przepuścimy.
Każdy jeden. Bez wyjątku. Tego co ledwo stał, przesunęła Pani czekająca za nim, mówiąc – przesuń się Pan, tu się kobiecie spieszy. A On pokornie się przesunął. 
Odchodząc od tej kasy miałam wrażenie, że nie przepuścili mnie tylko w kolejce, ale przykleili mi niepostrzeżenie parę wielkich, dorodnych, mocnych skrzydeł…
Przez resztę dnia leciałam w obłokach wdzięczności i wiary w to, że jeśli dajemy coś ze szczerego serca, a nie obowiązku, potrzeb czy wyrachowania, to wszystko do nas wraca. Z nie tyle podwójną siłą, co zwielokrotnianą siedmiokrotnie. Siedmiokrotnie i jakby pół, bo na niepełnej świadomości i pod presją tłumu.
Ale nie chciałam o tym. Chciałam o codziennych, drobnych sprawach, które wydawały się być niemożliwe do spełnienia…
To tylko drobnostki. Jednak jeśli poddamy się w drobnostkach, oddajemy swoje życie beznadziei istnienia, zamiast brać lejce w swoje ręce i krzyczeć – wio!
Nie uznaję w swoim życiu zdania – nie da się. Wszystko się da! Jeśli się nie da, to znaczy, że po prostu się nie chce.
To coś, co najbardziej chciałabym przekazać swoim dzieciom – nie ma rzeczy niemożliwych.
Nawet jeśli są, to składają się z dziesiątek możliwych. 

Zajeżdżam z moją Teściową do szpitala. Na badanie. Teściowa chodzi o kuli, jest mocno schorowana. Droga od auta do drzwi szpitala jest dla Niej dużym wyzwaniem.
Dlatego wjeżdżam wszędzie, tam gdzie wjechać się nie da. Otwieram szlabany, których otworzyć się nie da. Wraz z żarcikami ze Strażą Miejską.
Jesteśmy. Siedzimy na poczekalni.
Trochę posiedzimy, więc mam w plecaku prowiant i książkę.
Przychodzi nasza kolej. Poważna Pani pielęgniarka wychodzi z listą i woła.
Patrzy na kulę mojej Teściowej i mówi, że aby wykonać to badanie, to musimy mieć wózek inwalidzki, bo inaczej Ona nie będzie miała jak tej mojej Mamy mi „wydać”.
Będzie po narkozie, więc o kuli iść nie może.
Mówię, że zaraz wózek załatwię.
Uśmiecha się do mnie lekko ironicznie i oznajmia, że wózka to ja w tym szpitalu na pewno nie załatwię, bo one są tylko dla pacjentów na oddziałach i jeszcze nigdy nikomu ich nie wypożyczyli. Wózek trzeba mieć swój. Mówi, po czym wchodzi z powrotem do rejestracji, żeby wpisać Teściową na inny termin. Na termin, gdy będziemy mieć wózek.
– Nie, nie Proszę Panią. – wchodzę Jej w zdanie – Pani moją Mamę teraz bierze na badanie, tak jak jest zlecone, a ja za pół godziny będę z wózkiem.
– Pani jest niepoważna. Wózka Pani nie załatwi, a co ja zrobię z pacjentką? Skąd Pani go weźmie? Wózków w szpitalu nie ma i nie będzie. Nie zdziała Pani cudów.
– Proszę się nie martwić. Do pół godziny będę z wózkiem. Nie będziemy czekać znowu pół roku na badanie.
Ludzie w poczekalni patrzyli na nas, jak w kreskówkach na zawodników meczu tenisa ziemnego. Prawa lewa, prawa lewa.
Kiedy moja Teściowa wchodzi z Nią do sali zabiegowej, odwraca się ostatni raz z przymrużonymi powiekami i ponownie patrzy na mnie ze wzrokiem mówiącym – ha, ha, naiwna. 
Kiedy puściły klamkę po drugiej stronie, założyłam na ramię plecak, torbę mojej Teściowej i puściłam się biegiem. Przez zakręty tego wielkiego szpitala szłam jak Kubica w najlepszej formie. Winda góra – dół. Dół – góra. Prawie bok.
Pytam w rejestracji ogólnej, na izbie przyjęć, Pań sprzątających i lekarzy w chodakach.
W końcu zapala mnie się lampka i biegnę do ratowników medycznych z karetek.
Pytam Ich o wózek i oczywiście ładnie się uśmiecham , opowiadam, gadam i żartuję.
Jeden z nich gasi papierosa, rozgląda się na boki i mówi – chodź.
Idziemy zaułkami, aż trafiamy do kamerlika, w którym stoją poskładane wózki.
Jest Twój – mówi i przytrzymuje mi drzwi.
Rozkładam go, wrzucam na niego plecak, torbę Teściowej i tymi samymi zakrętami pędzę ku miejscu rozpoczęcia przygody.
Nie muszę dodawać, że znając już rozkład szpitala na wylot, jadę już bardziej jak Małysz, że w locie.. Do tego pod nosem dodaję efekty dźwiękowe na zakrętach, jakoby pisk opon, co rozbawia Panią na oddziale sercowym..
Wpadam pod właściwe nam drzwi. Stawiam wózek koło siebie, siadam, wyciągam pudełko z tartą marchewką i brzoskwinią. Zanurzam widelec i patrzę na zegarek. 12 minut.
Kiedy Pani pielęgniarka – niedowiarka wychyla głowę, pokazuję Jej kiwnięciem głowy na wózek pod ścianą. Uśmiecha się do mnie i nie mówi nic. Nie musi. 
Osiemnaście minut przed czasem. 
Moja Teściowa zasługuje na to, aby czynić dla Niej rzeczy niemożliwe. 
W końcu od dwunastu lat znosi mój niemożliwie trudny charakter…

Wracałyśmy z Tosią z Warszawy. Stoimy na peronie pełnym ludzi.
Późny wieczór. Ciemno.
Pociąg przed chwilą dobił do toru, a tłum zaczyna napierać na drzwi.
W tym zamieszaniu widzę młodą dziewczynę . Zbiega ze schodów obwieszona torbą i torebką, a w dłoni dźwiga ciężką walizkę. Oczy ma rozbiegane.
Wbijam więc swoje oczy w Jej, aby zobaczyła, że widzę i czekam na pytania.
Zdyszana mówi, że rozładował Jej się telefon i czy mam powerbanka?
Mówię, że nie mam, bo ładowałyśmy z córką telefony i jest rozładowany.
Ale wkładam rękę do torby i wyciągam, modląc się, aby jeszcze raz zaskoczył.
Zaskakuje. Podpinamy.
Kolejka do wejścia się zmniejsza a Ona mówi, że nie zdążyła kupić biletu. 
Chciała przez telefon, ale się rozładował.
Przysłuchujący się temu konduktor mówi, że już nie kupi. Choćby się naładował, bo możliwość zakupu biletu znika pięć minut przed odjazdem pociągu.
Jej oczy robią się jeszcze większe. Bo za chwilę noc, kolejny pociąg za kilka godzin..
A konduktor dodaje informację o wysokości kary za brak biletu…
Dziewczyna stoi i gotowa jest oddać mi tę ładowarkę z myślą powrotu na dworzec.
– Nie ma takiej opcji! – mówię – Wsiadaj do tego pociągu. Wymyślimy coś.
– Ale co?
– Nie wiem jeszcze. – odpowiadam popychając ją lekko do wejścia, a w głowie myślę, że kiedy nie ma co wymyślić, to trzeba liczyć na życzliwość ludzką i ja w tej chwili zaczynam na nią liczyć. – Dawaj, dawaj. Wsiadaj. Nie przejmuj się. 
Widzę jak niepewnie wchodzi do wagonu. 
Siada obok nas, a ja włączam swój telefon, żeby zakupić bilet z kolejnej stacji, bo może tam jeszcze nie zamknęli sprzedaży – i jest to cicha podpowiedź konduktora.
Od tego momentu nie liczę na ludzką życzliwość, ale już w nią wierzę.
Niestety nie udaje się zakupić.
Pan Konduktor opiera się o rząd foteli przed nami i zaczyna opowiadać o kwotach karnych w pendolino za przejazd bez biletu… Naszej podróżniczce na gapę serce dudni tak mocno, że widzę to przez Jej sweter..
Ale ja już słucham tego z uśmiechem, bo mam dwadzieścia lat więcej od Niej i wiem…
Widzę Jego oczy i ten uśmiech, który mówi – Mogę wszystko, ale po co…
– Studiuje Pani? – pyta On.
– Tak.
– To poproszę legitymację.
I wtedy z tej walizki i dwóch toreb zostaje wyrzucone wszystko w poszukiwaniu legitymacji.
Nie ma. 
Co za zakręcone dziewczę – myślę sobie.
Ale urok ma wielki. Taka owieczka.
– Nie ma… – komentuje Pan biletowy – mhm… A Pani bilet pokaże – mówi do mnie.
Wyciągam swój nie wiedząc w jakim celu.. Może się rozmyślił w swej dobroci, myśli, że my razem i chce nas wspólnie ukarać… (Gdyby Ona dostała karę, jestem gotowa ponieść ją na pół, bo to ja Ją do tego pociągu wepchnęłam.)
Podaję wydrukowany bilet.
– A tak. Rodzinny widzę Pani ma. – podnosi głowę i patrzy czy przytakuję.
– Tak, tak. Rodzinny.
– A czy czasami to dziewczę nie jest Pani córką? – tym razem pokazuje na naszą zamotaną studentkę, która wciska z powrotem swoje rzeczy do toreb.
– Oczywiście! Przecież, że to moja druga córka! Właśnie odebrałyśmy Ją z Tosią z Warszawy! – mówię z ekscytacją – ledwo co zdążyła na pociąg.
– No dobrze. To dołączam Ją do biletu rodzinnego.
Później Pan Konduktor wraca do nas jeszcze kilka razy. Między innymi po to, aby pytać Tosię czy nie jest Jej za zimno? Bo jeśli jest, to zwiększy ogrzewanie w całym pociągu. – W końcu to Panienki urodziny – dodaje -więc to Panienka może mieć życzenia jakie chce.
Mojej „drugiej Córce” zostawiłam na pożegnanie swojego pojemnego powerbanka, aby już nie miała tyle niepotrzebnych, stresujących przygód…
W końcu Mama musi myśleć o wszystkim…
Na dworcu, przed północą, czekał na nas Adaś. W aucie spał Benio w piżamie.
W domu czekał urodzinowy bukiet balonów od sąsiadów.
Kiedy poszłam dać Tosi buziaka przed snem, szepnęła – fajnie Mamo, że pomogłaś tej dziewczynie…
– Nie tylko ja Kochanie miałam w tym swój udział. To ten Konduktor z wielki sercem, zrozumieniem, empatią i bystrością myślenia. Zbieg okoliczności i pokora tej Dziewczyny.
To nigdy nie jest jednostka. Może być zapalnik, ale w całości, to czasami cała armia. 
Chcę Córeczko, aby ta historia pokazała Ci jedną ważną rzecz…
Nie ma rzeczy niemożliwych. Najwyżej składają się one z dziesiątek tych możliwych…
Zacznij robić pierwszą, a reszta potoczy się sama…
Tak zbudujesz świat pełen pięknych, niemożliwych rzeczy do spełnienia…