Mikołaju…

Drogi Święty Mikołaju, z dalekiej, mroźnej Północy…
Jeśli lubisz mnie choć trochę… Tak, tak. Dobrze czytasz. Jeśli lubisz mnie choć trochę, bo na grzeczność moją trudno będzie liczyć. Wole handlować z Tobą w ten sposób i wyciągnąć tylko te karty. Choć przecież wiem, że asa nie mam w rękawie.
Ale może cokolwiek ugram. I ze swym worem mnie nie miniesz.
Bo zła nie byłam. Ale czy o to chodzi? Aby nie być tylko złym?
Bo mnie się zawsze wydaje, że rozchodzi się o jedno tylko – aby być lepszym.
Dla świata i dla siebie. Rozwijać intelekt, poprawiać tam gdzie gryzie.
Nie przyzwalać sobie na pochwałę przez brak złych czynów, a pochwałę stosować tylko czyniąc wiele, czy więcej dobrego.
Choć wiesz, u nas mawiają, że nikomu nie szkodzić to też dużo.
Ja bym powiedziała, że to nie tyle dużo, co podstawa.
Ile widzę i ile mogę, to robię. To pomogę. To załatwię. To zajadę. Zaangażuję się. Lubię się zaangażować. Czuję wtedy, że życie mam. Nie byle jakie.
Nie, proszę, nie dawaj mi zdolności większego widzenia. Już teraz rozsadza mi głowę.
Choć wydawałoby się, że prawe już przymykam…
Zatem Drogi Święty Mikołaju, zostawię Ci przy kominku pierniczka i kilka łyczków mleka. Marchew dla renifera.
Zanim wdrapię się na górę i odpłynę w sen głęboki, usiądę tu na moment i w ostatniej chwili powiem Ci co chcę…
Nie, nie bój się. Zdążysz zapakować wszystko co Ci napiszę. Jeśli mnie lubisz. Choć odrobinę. Lecz może bez zbyt dużej sympatii też się uda…
Bo wiesz… ja mam wszystko. Ja mam więcej niźli wszyscy Mikołajowie zdołaliby w swoich worach unieść. Rozumiesz? Tyle się mi dostało.
Chciałabym poprosić Cię o coś dla tych, których mijam, gdy przez życie idę…
Przynieś mi spokoju. Dam tym co na drodze się złoszczą. W kolejkach i przy reklamacji.
Spakuj w taki piękny, świąteczny acz stonowany papier.
Dołączę kartkę i napiszę – wiem, że o ten spokój trudno. Wiem. Nie urwałam się z choinki.
Ale jeśli tylko spróbujemy, do tego co autem nam wyjechał, do tego co telefon na infolini odebrał, uśmiechnąć się zamiast złościć, to poczujemy wartość tego podarunku.
Uwolniona złość rozlewa w ciele taki atrament, który brudzi nam komórki, żyły, organy…
I choć nam wydaje się, że już owa ciecz przepłynęła, gdy sączymy na kanapie wino, ona krąży jeszcze długo. Latami krąży. A i całe życie potrafi zatruć. I wino nie pomoże. Nie wypłuka.
Wyjechał nam autem? Ano wyjechał. Chciał czy nie chciał. Co złość zmieni?
Uśmiechnij się do niego. Czasami widzę za kierownicą tych co pyskują niemo w te szyby. Co rękami machają. Widzę te przekleństwa przerysowane. Ileż ja się do nich uśmiecham.
Bo tak bardzo mi ich szkoda. Tacy są w tej złości tragikomiczni. A przecież nie chcą tacy być.
Nie złość się też za wczasu. Poczekaj. Przyjrzyj się sprawie. Pochyl.
Ach! Wiem. Wtedy ma się ochotę powiedzieć – pieprzę pochylanie!
I bach! Atrament w ciało. Leci. Powoli wpływa do każdej kończyny. Serca. W dupę też potrafi wejść. Żadna z chorób nie wykończy bardziej. To największa zaraza. Złość.
O dziwo, zaraźliwa. Twoja złość może uruchomić lawinę kolejnych.
Nie potrzebne Ci maseczki i szczepionki. Ani amantandyna. Nie pomogą.
Lecz jest w tej chorobie coś niezwykłego. Że sami sobie możemy być lekarstwem.
Jest jeszcze więcej. Możemy być lekarstwem dla innych.
Zatrzymywać na sobie falę złości. Znacie to uczucie latania? Znacie?
Gdy Ktoś złością swą w Ciebie uderza, a Ty z tym spokojem pięknie do Niego mówisz. Miło i delikatnie. Ze zrozumieniem na Niego patrzysz, nie z pogardą.
Znacie to uczucie, gdy widzicie jak z Jego stalówki upada ta kropla na podłogę? A On ściera to chusteczką i odchodzi? A Jego ciała nie zalewa gęsty atrament?
Czy Wy znacie to uczucie? Jak wielkie potrafią być skrzydła człowieka, który wyhamował złość innego człowieka?
Jeśli Ktoś chciałby w życiu wzbić się do nieba, niech zacznie od tych ćwiczeń.

Dobra! Wiem, że nie masz czasu. No to pakuj dalej proszę.
Teraz weź ten najbardziej jaskrawy z papierów.
Muszą to dostrzec. Nie może przejść niezauważone.
Chęci. Całe jedne sanie mi tego zapakuj proszę.
A ja już piszę do tego bilecik. Postaram się krótko.
Chcę obdarować Cię chęcią. Nie do pracy, czy do gotowania, skoro gotować akurat nie lubisz. Chcę obdarować Cię chęcią do poszukiwania swoich pragnień. Chęcią odnajdywania swoich pasji. Abyś nigdy poprzez zniechęcenie nie szedł łatwą, wydeptaną przez wszystkich drogą. Idź swoją. Nie patrz na świat i jego wobec Ciebie wymogi. Nie, nie musisz być jak wszyscy, bo umierasz nijaki. Bądź według własnych pragnień i umieraj wyjątkowy.
Zacznij chcieć żyć odpowiedzialnie, dobrze, ale po swojemu.
Nie musisz iść gdzie wszyscy idą. Bo nikt nie obiecał, że droga tłumu nie prowadzi ku przepaści. Znajdź chęci do myślenia.


Wiesz, mam tak dużo próśb do Ciebie. Dobrze, dobrze! Już.
Bierz jeszcze proszę wiarę.
Szybko zanim renifery ruszą.
A ja skrobię.
Zacznijcie żyć z wiarą. I nie mówię o wyznaniu. Żadnym z nich.
Zacznijcie wierzyć w siebie, w ludzi, w dobro.
Przy porażkach podnoście się do góry wierząc, że wszystko ma swój cel.
Że bez dna nigdy nie wzbijesz się w górę. No bo gdzie nogami się oprzesz?
Musicie uwierzyć, że Im lepszy dla ludzi będziesz i dla tego co Cię otacza, tym piękniejsze życie przyjdzie Ci wieść. Że bez wiary w dobro przyjdzie Ci tylko zgnuśnieć.
I nie, nie… Nie tylko dla ludzi, którzy są mili dla Ciebie. Dla tych złych także. Te uczynki liczone są podwójnie.
Ile masz punktów?

Co? Oszalałeś Czerwony! Jak ostatnią rzecz tylko mogę?
I co ja mam wybrać?
Wrzucaj szybko! Zdrowie, pokorę, radość, ciekawość świata, empatię, wybaczenie.
Nie! Nie mów mi, że chce zbyt wiele. Kiedy chce się dla innych, to nigdy nie jest zbyt wiele.
I jeszcze proszę upchnij rozmowę.
Chce dać ludziom więcej rozmów.
Bo rozmowy mogą wszystko zbudować na nowo. Rozmowy mogą dać więcej niż wszystkie dary, które dziś pakowaliśmy.
(Tak wiem Mikołaju. Pewnie sapiesz pod nosem – Ja, tyś pakowała! Tyś!)
Rozmowy mogą wznieść nas w górę. Mogą pomóc odnaleźć właściwą drogę.
Mogą dać kolorowy notatnik zamiast szarego, pustego brulionu.
Ale mogą też tak wiele w człowieku niszczyć. Bo rozmowy są jak słowa. Różne.
Dlatego Mikołaju daj mi proszę dużo tych rozmów, abym mogła rozdać tym ,którzy rozmawiać nie potrafią. Którzy złych słów używają, którzy zbyt wiele ukrywają, którzy omijają wyjaśnień, którzy wolą się oddalić zamiast rozmówić…

Nie mogę więcej. No przecież widzę. Nie przepchasz tych worów przez komin.
Zostaw mi przed drzwiami.
Pójdę z nimi i tak w świat.
A wiesz, może zróbmy to inaczej… Masz tam tyle elfów i wróżek.
Niech te wszystkie dary w magiczny popiół zamienią, Kogo zobaczę, że potrzebuje, to niewidzialnym gestem po głowie go posypię.
Wiesz, czasami lepiej jak człowiek nic nie dostanie i sam na swoje bogactwo zapracuje.
Wtedy go nie traci. A że sypnę popiołem trochę. Nikt nie zauważy.
O to Cię zatem proszę.
Bo ja w swoim worku wszystko mam.
Mam nawet…. Ciiii…. Nachyl się proszę. Powiem Ci do ucha.
Mam nawet wiarę w Ciebie. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej.
Nikt mi tego z wora nie wyciągnie. Bede się mocno szarpać jeśli spróbuje.
Co ja gadam?! Głupstwa plote. Podziele się z Nim z wielką chęcią.
Podzielić się z Kimś wiarą w Mikołaja. To jest coś. Fajnego.
Wieczorem, po robocie, wpadnij do nas na kolację (albo na kielicha).
Otrę Ci pot z czoła. Nogi wyłożę na kanapie. Buty ciężkie zzuje Ci ze stóp.
Worek na dworze wytrzepię, reniferom siana naniesiemy.
I nic mi nie przynoś, wiara w Twoje istnienie jest dla mnie wszystkim.
Dzięki temu, jestem posiadaczką wszystkiego o czym zamarzę.



prezentownik na grudzień

Moi Drodzy, wejście w grudzień zobowiązuje i akcent świąteczny musi być.
Zgromadziło mi się tu ostatnio trochę piękności, które sfotografowałam Wam do polecajki prezentowej. Zarówno na Mikołaja jak i na święta Bożego Narodzenia.
Wiadomym jest również, że przewagę mają książki… 🙂
(Te słowa, które są podkreślone, są linkami kierującymi do przedmiotów.)
Od książek dla dorosłych zacznijmy.
„Powrót” Sparksa (nie podaje linka, każdy znajdzie, gdzie akurat lubi kupować) to dla mnie książka – wspomnienie.
Zawsze czytam papier. Nie e-booki czy audiobooki. Ale czas w szpitalu, po wypadku zmusił mnie do słuchania. Mój maż, który absolutnie nie siedzi w mojej tematyce książkowej ściągnął mi właśnie te pozycję. A ja sobie po nocy słuchałam na szpitalnym łóżku.
Mam z nią tak dobre wspomnienia. Dlatego ta pozycja papierowa, a do tego tak wydana, musiała się pojawić na mojej półce. To Sparks w czystym Jego wydaniu.
„Cuda Codzienności” Paszyńskiej są przede mną. Ja Paszyńską bardzo lubię i płynę po Jej książkach, zatem w ciemno polecam. I choć nie jest to świąteczny romans, to okładka świąteczna. Dla miłośników książek – super!.
„Jedzenie i inne namiętności” Mai Sobczak to intymna książka kucharska. Jakże ona jest opatrzona słowem… Coś wspaniałego. Dla tych, którzy kochają gotować i karmić się nie tylko potrawą ale także literaturą i obrazem. Polecam Wam z całego serca profil instagramowy Mai – qmamkasze.

A dla dzieci…
„Jak Winston uratował święta” – każdy grudzień i kalendarz adwentowy połączony jest dla nas z książką podzieloną na rozdziały. Ukochaną jest „Prezent dla Cebulki” – jakże ja te książkę kocham!!! W tym roku czytamy Winstona. A co fantastycznego ma ta pozycja? Że po każdym rozdziale jest zadanie adwentowe. Super pomysł. Coś plastycznego do zrobienia. Fajnie, porządnie wydana.
„Ulica Siedmiu Mikołajów” to świąteczna opowieść pełna ciepła i magii, którą otulają przepiękne ilustracje. Mamy jedną półkę poświęconą tylko na grudniowe książki i nie wyobrażam sobie aby jej tam zabrakło. Przywędrowała do nas z przepięknej księgarni ze Szczecina. Miejsca w którym możecie spotkać i moje książki stacjonarnie.
Polecam profil na instagramie „Kamienica w lesie.” A książkę można zakupić tutaj.
To księgarnia, która wybiera wyjątkowe książki. Możecie mieć pewność, że wszystko co tam znajdziecie będzie magiczne. To miejsce najpiękniejszych literackich wydań.
„Wielka Panda i Mały Smok” to można powiedzieć „siostra/brat” zjawiskowej książki „Chłopiec, kret, lis i koń”, która skradła serca wszystkich. Jest tak samo wydana i oparta na tej samej formie. Jej czerwona oprawa powoduje, że idealnie komponuje się ze świątecznym klimatem i prezentami. A sprezentować Komuś obie te pozycje – no ja bym była takim prezentem zachwycona. Moje klimaty oczekiwań.
„TRU” to przepięknie zilustrowana przez naszą zdolną Emilię Dziubak historia zajączka, który boryka się w swoim życiu z problemami realnego świata. Z podziałem świata na rasę, majętność, miejsce zamieszkania, podziały szkolne ale i też wiele pięknych doznań młodego człowieka – zajączka. Fantastyczny pomysł na opowieść. No a ilustracje? Nie trzeba zachwalać.
„Lukrecja” to książka Anne Goscinny, córki Rene – autora Mikołajka.
Książka napisana w podobnym stylu, lecz tym razem główną bohaterką jest dziewczyna.
I choć dzieci często nieudolnie chcą powielić sukces rodziców, tak Anne się to udało.
Cudna pozycja książkowa.

Biżuteria.
Oplotka. Ja, która nigdy nie pamięta o zakładaniu biżuterii… Ja, która jak coś założy to chodzi w tym latami… Ja, odnalazłam ideał biżuterii. 4 w 1. Na szyję, na stopę, na nadgarstek i jako opaska na włosy. Bierzesz jedną rzecz na wakacje i masz wszystko. Przepięknie wykonane.
Już od dawna sobie je oglądałam i nie mogłam zdecydować się na kolor…
Dla mnie – mistrzostwo świata.
„Layette” ANIMALKINGDOM to kolekcja inspirowana miłością rodzicielską.
Na głównym wisiorku można wybrać grawer niedźwiedzicy przytulającej małe lub konstelacje gwiazd. Ilość gwiazdek obok to nasze dzieci. Ja mam dwie gwiazdki.
Myślę, że to cudny prezent od męża dla żony. Do wyboru złoty lub srebrny.
Wykonany z wielką dokładnością i precyzją.

Kalendarz na 2022 to mój ukochany Mysi Ogonek, któremu ilustracje robi Kasia Goraj Stróżyńska. (ilustratorka książki „liść”)
U mnie w kuchni od kilku lat, co rok gości na ścianie.
I co rok wycinam sobie te ilustracje i zostawiam. Można nimi ozdobić ściany, dołożyć do prezentu itp…

Świeca MOA AUTUMN to zapach na pół wsi. Teraz czekam na edycję limitowaną WINTER MOOD.

Moi Drodzy, wszystko to czego nie wymieniłam, a widzicie na zdjęcia to moje ukochane miejsce do zakupów przed świętami – BOKADO.
Bo tam znajduję wszystko to, co dołączam do prezentów.
Świece, kule do kąpieli, (marka bomb cosmetics – jak to pachnie!! a cena tak przystępna.) kartki świąteczne (w tym roku rewelacyjne!), pudełeczka/puszki, torebeczki, bileciki prezentowe, zawieszki choinkowe z Mailega
Kalendarze adwentowe z herbatami. Już w tamtym roku miałam te przyjemność. Każdy wieczór, po całym dniu parzyłam sobie herbatkę – niespodziankę. Jakiż to był smak świąt.
I tak pięknie wykonane. Adwentowa ozdoba kuchni. Nie tylko dzieci mają radość.
A dla maluszków idealnym prezentem będzie zestaw dla „wróżki zębuszki”.
Ta myszka z plecakiem na ząb, ale i puszeczka na ząbek pod poduszkę.
Maileg to wybitne dzieło zabawkowe jak na XXI wiek. To przepiękny powrót do natury, szlachetnej estetyki, ponadczasowe piękno.
Jeśli czegoś nie opisałam – pytajcie.
W ogóle Bokado ma taki dział „święta”. Zobaczcie te kubki, talerzyki świąteczne. Te dzienniki (jak one są wydane!), piernikowe czekolady do picia w puszce, ozdoby!
No ja bym kupiła wszystko. Link do tego działu zostawiam TUTAJ.

Ach! Miś. To miś, którego mój syn dostał od córki naszych przyjaciół.
Wspaniałej zastępczej Mamy moich dzieci, która pomaga nam jako Nania.
Raz jak Benio pojechał, to wrócił po tygodniu. Tak Im tam dobrze.
Zatem nasza Kochana Lola robi tak piękne misie. Wiem, że je gdzieś wystawiła.
Piszcie z zamówieniami do Jej Mamy Madzi – TUTAJ.






prześlizgnąć się…

Za każdym razem, od wielu lat, kiedy opowiadam to komuś, zapala mi się w głowie lampka – muszę o tym napisać na blogu…
Ale potem gonitwa życia, a przede wszystkim moich myśli, gubi ten zamysł w przestworzach absurdu mojego umysłu.
Zanim dobrnę do tego konkretnego wspomnienia, przejdę spokojnym krokiem, z lekką nostalgią po kilku wcześniejszych…
A każde z nich, dotyczyć będzie licealnych lat i farta godnego najlepszych amerykańskich produkcji…
Zacznijmy od samego początku.
(Jeśli już gdzieś, przez te dziesięć lat pisania, opowiadałam Wam te historie, to wybaczcie mnie proszę… W końcu pamięć już nie ta, a i na stare lata człowiek sentymentalny się staje i większe ma pragnienie tych podróży przez młodzieńcze lata…)
Jak dziś potrafię sięgnąć wspomnieniami do egzaminów licealnych.
Matematykę średnio pamiętam, bo i wtenczas gdy ją pisałam trudno było mi ją pojąć, więc i wspomnienia nie miały się z czego uformować.
Za to pamiętam test na inteligencję. Rozwiązałam swoją grupę i grupie B zdążyłam zrobić zadania.
W teście o kulturze Krakowa zerkałam na tych, co z miasta owego pochodzili.
Bo w mojej małej wsi to my kultury zbyt dużo nie liznęli. Pojęcie kultury pojawiało się jedynie wówczas jak kto po sobie umiał na przystanku posprzątać po skubaniu słonecznika, albo „dzień dobry” głową do starszego skinął.
Ale na tym teście nie o to pojęcie chodziło…
Jak się potem okazało, na teście nie chodziło o to, ale w prawdziwym życiu już tylko o to się rozchodziło.
Rozmowę klasyfikacyjną na scenie teatralnej pamiętam chyba najwyraźniej.
Miałam granatowy garnitur, żółtą koszulę i czerwony krawat. Jakoś na bakier te marynarkę zapiętą przez omyłkę.
Siadam na środku sali teatralnej. Reflektory prosto w twarz. Słyszę głosy komisji z widowni, ale Ich nie widzę.
– Czy ogląda Pani operetkę? – pada pierwsze pytanie.
– Nie. Jak jest w telewizji to przełanczam kanał. – odpowiadam prosto z mostu i rozglądam się po bokach.
– A mówi się przełanczam czy przełączam? – dopytują wciąż tym samym spokojnym, miłym tonem.
– Nie wiem. Zmieniam kanał. – odpowiadam zniecierpliwiona będąc ciekawa kolejnych pytań.
– Dobrze. Dziękujemy.
– Już? To wszystko? – wstaje zdziwiona.
– Tak. Poprosimy następną osobę.
Wychodzę i myślę – Szlag by to trafił! Niezdane! Każdego męczą po piętnaście minut, a mi dwa pytania zadali. A do tego takie beznadziejne. Przecież cóż one mogły wnieść.
Kilka dni później okazało się, że dostałam (ja i Marlena) największą ilość punktów.
Dziś już wiem doskonale, że światło się włącza a kanał przełącza, ale o wiele lepiej zapamiętałam naukę, aby nie dać się strachowi niewiedzy. I choć wtedy zrobiłam to odruchowo, tak dziś przypominam sobie czasami ten egzamin, aby nie czuć lęku przed śmiałym przyznaniem się do luki, jaka potrafi powstać w mojej głowie.
Okazuje się, że czasami odwaga i śmiałość więcej potrafi wskórać niźli wiedza, którą tak czy siak, z wiekiem i doświadczeniem, nabierzemy jeśli tylko będziemy ciekawi świata.
Pamiętam też pewną historię z historią. Nauczyciel mnie nie lubił. Nie przepadał za mną.
Aż do czasu, gdy na wycieczce w Korbielowie zabrakło stołów do obiadu.
Zostałam ja, On i jeden, ostatni stół. Usiedliśmy razem. Jemy w milczeniu i nagle ja, aby przerwać tę ciszę mówię – Pan lubi militaria, a my mamy Dniepra. Z koszem z boku.
Rozmowa nie miała końca. O antykach, o pasjach.
To było w pierwszej klasie. Pamiętam, że do czwartej byłam już Jego ulubienicą.
Wystarczył ten pech i brak miejsca przy stole.
Zastanawiam się tylko teraz czemu Natasza z Kamilą nie zajęły mi miejsca.
Chyba Im zadzwonię to przypomnieć 😉
Najpiękniejsze z moich wspomnień (z tamtych licealnych lat), choć jest ich niezliczona ilość, jest nasza szkolna Wigilia.
Całe cztery lata otrzymywałam z języka polskiego dwa z plusem. Plus był chyba na zachętę.
Dzień przed ową Wigilią szkolną, która odbywała się zawsze na scenie teatralnej, ukazał się w gazetce szkolnej mój felieton. Tak, tej miernej uczennicy.
Jako, że szkoła nasza była malutka, to każdy zdążył każdemu złożyć życzenia.
Podchodzę do nauczyciela od Historii Teatru (mogliście znać Go z TVP Kultura), a On mówi – Tobie Julia nie będę składał życzeń. Nie muszę. Ty poradzisz sobie w życiu dzięki pisaniu.
Ten jeden wers słów tkwi w mojej głowie do dziś, i tak dźwięczy, że nadaje rytm mojemu zaangażowaniu, mojej sile, mojemu zaufaniu do losu…
Pamiętam też jak kiedyś płakałam Mu na biurku, że chcę mieć na koniec piątkę.
A On uparcie, że mam czwórkę i mam już stąd zmiatać. A ja wiecie, jak za szkolnych czasów… Wije się tam po tym biurku i błagam.
W końcu bezsilny już mówi – Dobra, ale pierwszego września przychodzisz w koszulce z napisem „Kocham Historię Teatru”.
Mam tę koszulkę do dziś. Z tyłu widnieje napis „i Pana Profesora też.”
Pamiętam jak później, (bo ja dużo gadałam na lekcjach) upominał mnie słowami – jak nie przestaniesz gadać, to będziesz musiała przyjść w tej koszulce mokrej!
To była najlepsza szkoła do jakiej mogłam trafić. Byliśmy jedną, wielką rodziną.
Ktoś potrafił zasnąć na stole do ping-ponga, to Go kocem przykryli.
Dzwonek mieliśmy taki na drewnianej rączce i dyżurny nim machał.
W środku szkoły takie patio i basen, jak teraz na modnych zdjęciach z Maroko. Nogi moczyliśmy w ciepły czerwiec.
Pani Dyrektor, naszej małej kurce, mogliśmy wypłakać się w ramionach.
A każdy z nauczycieli to była legenda. Oni przychodząc tam do pracy, musieli czuć, że nie chcą żyć w normalnym świecie edukacji. Że chcą iść tą inną, artystyczną drogą. Z nami – bandą charyzmatycznych, często trudnych osobowości.
I Pan od Kultury Słowa, który każdą lekcję kończył – Ale pamiętajcie, że i tak najważniejsze są pieniądze. I to jak za nim biegniemy kiedy kroczy z dziennikiem pod pachą do pokoju nauczycielskiego, aby obalić tę Jego mądrość. Śmiał się pod nosem.
Mieliśmy Historię Sztuki i Psychologię Twórczości. Technikę Obsługi Światła i Dźwięku.
Ale to czym zakończę owy wpis, jak i to, co miało być kwintesencją tej opowieści to moje świadectwo…
Wszędzie było mnie pełno. W internacie byłam przewodniczącą. Współpracowaliśmy z teatrem STU. Poznawałam Kraków i okolice na spacerach, jak i rokotekach w słynnej Drukarni.
Byłam zainteresowana wszystkim. Zatem na naukę czasu zostawało mało.
Grałam na gitarze, recytowałam, pisałam, tańczyłam. Najczęściej się wygłupiałam i randkowałam.
W ocenach przekrój od dwa do cztery. Piątki tylko z artystycznych przedmiotów. Generalnie na trójach. Może trójach minus.
I słuchajcie… Kiedyś, w tym dorosłym życiu się mnie to świadectwo maturalne straciło.
No tyle przeprowadzek miałam. Przepadło.
A takie świadectwo dobrze mieć. Do pracy czy w ogóle na pamiątkę.
Zadzwoniłam do mojego kochanego liceum i poprosiłam o duplikat.
Przy najbliższej podróży do Krakowa pojechałam po odbiór.
Zapłaciłam, podziękowałam, schowałam w plecak. Z nostalgią wielką i wzruszeniem pozaglądałam do klas.
Siedzę sobie z Madzią (przyjaciółką z owego liceum, którą mam do dziś), pijemy kawkę, czekamy na mój pociąg, kiedy Madzia mówi – pokaż to świadectwo. Przypomnijmy sobie.
Wyciągam, patrzę, a tu z Matury – pięć, pięć, sześć, pięć.
Patrzę na oceny końcowe z czwartej klasy, a tam pięć, pięć, sześć, sześć, pięć.
Rany boskie! Madzia! – krzyczę.
Pokaż to! – odkrzykuje ze śmiechem Ona, bo wiedziała, że szóstek to ja tylu nie miałam.
Patrzymy na dane z pierwszej strony. Zgadza się. Julia i Rozumek. I data urodzenia i miejsce urodzenia. No wszystko moje. Tylko te oceny jakby obce z lekka.
Jako, że Madzia była z tych co uczyli się bardzo dobrze, to pamiętała oceny tych wybitnych.
– Jula, to są oceny Kaśki!
– Madzia, tak! Ja mam nazwisko na R, Ona na S, Im się zjechała jedna linijka przy przepisywaniu ocen.
Także moi Drodzy, kiedy przyjdzie do rozliczenia z ocen przez własne dzieci, pokażę Im to świadectwo i powiem – O! Tak się Mamusia uczyła! Bierzcie przykład.
Moja siostra twierdzi, że jestem spod szczęśliwej gwiazdy.
I kiedy tak analizuję, że inni musieli cztery lata nocami zakuwać, a ja po prostu tylko poprosiłam o duplikat świadectwa i … geniusz, to coś w tych gwiazdach być musi…
Choć czy to gwiazdy faktycznie, czy głupi optymizm sprzyja i chęci do życia… to już nie wiem…

Ale jednego jestem pewna… że jestem już jak ta stara Babcia, co to opowiada wnukom wciąż te same historie…
A nawet jeśli je wszystkie już Wam opowiadałam, to przytaknijcie mi proszę tak głową z politowaniem ale i z troską i sercem – mówiąc – Tak Babciu, tak… i pogłaszczcie po dłoni…
a może mnie się jeszcze co innego przypomni wówczas…
W końcu tak dobrze zdana matura zobowiązuje do bystrego umysłu…