szkoła

Gdyby dane mi było prowadzić szkołę…
Gdybym może postawiła ją od fundamentów i wraz z budowlańcami układała cegły..
O tak, widzę tak jej budowę. Towarzyszyć jej od podstaw.
Gdyby dane mi było wymyślić szkołę XXI wieku…
Dostosować ją do potrzeb dzisiejszych dzieci, ich pragnień i ich problemów…
Gdybym nie była uwiązana odgórnymi zasadami, umowami i kodeksem…
Gdybym mogła…
Zaczynalibyśmy dzień medytacją. 
Uspokojeniem myśli i ciała. Ktoś by skorzystał, inny dospał. I też dobrze.
Drugą lekcją byłaby historia. Aby ten wypoczęty umysł był otwarty na słuchanie.
Nie, nikt nie musiałby uczyć się niczego na pamięć i zaliczać.
Byłaby to lekcja słuchania. Oczywiście zadawania pytań także.
Nauczyciela szukałabym długo. I zostawiłabym tego, o którym uczniowie między sobą mówiliby – dziś nie idę na wagary, dziś jest historia.
Opowiadałby tak, że czekaliby na kolejną lekcję historii jak na kolejny odcinek najlepszego serialu.
W mojej szkole nie byłoby prac domowych ani kartkówek sprawdzających umiejętności.
Umiejętności każdy ma inne i nie ma szablonu, który byłby sprawiedliwy.
To uczy tylko rywalizacji albo wpędza w kompleksy bądź odwrotnie, w zuchwalstwo.
Jednakże każdego dnia wpisywałabym do dziennika dobre uczynki.
I byłabym w tym konsekwentna i wymagająca.
To inny rodzaj odrabiania lekcji. 
Przy dobrych uczynkach nie potrzeba żadnego z talentów, a serca i czasu.
Można by było starej sąsiadce przekopać ogródek, Mamie zrobić kolacje, gdy wraca z pracy.
Mądrzy tego świata mawiają, że najlepszym lekarstwem na depresje jest zaangażowanie się w pomoc. Że przyklęknięcie przy cierpieniu lub potrzebie drugiego człowieka wyciąga z otchłani. 
Te prace domowe pomogłyby w empatii, samopoczuciu, zwolnienia organizmu z psychotropów.
W mojej szkole nie byłoby Pań od sprzątania. Wszyscy uczniowie po zakończonych lekcjach sami sprzątaliby swoją klasę. A do przestrzeni wspólnych byłyby wyznaczone dyżury.
Ja i reszta nauczycieli sprzątalibyśmy każdego dnia wraz z Nimi.
Moglibyśmy do tego włączać muzykę i robić to tanecznym krokiem.
Gdyby dane mi byłoby mieć swoją szkołę, organizowałabym regularne i częste dyskoteki.
Obecność byłaby obowiązkowa. To w formie zajęć lekcyjnych.
Ja tańczyłabym na środku w najgłupszy możliwy sposób, aby dodać nieśmiałym odwagi.
Pokazać, że ten ruch ma dać nam uwolnienie, nie splendor i podziw.
W mojej szkole byłaby wolność ubioru i wyglądu.
Na nowo włożyłabym kolczyki we wszystkie miejsca, w których je miałam.
W brwi, brodę, język..
Zafarbowałabym ponownie włosy na zielono i założyła cylinder, w którym chodziłam w liceum.
I wciąż każdego dnia byłabym w szkole pierwsza i wychodziła ostatnia.
Przy najmniejszych uczniach klękałabym na kolano, aby mówiąc do mnie mieli moje oczy na wysokości swoich. Aby wiedzieli, że są ze mną równi. Nie mniejsi.
Robiłabym to i wszystko inne aby pokazać Im, że nie wygląd zewnętrzny określa naszą duszę, serce, postępowanie, światopogląd i czyn…
W mojej szkole dziewczyny mogłyby mieć brzuchy na wierzchu albo potargane, wyciągnięte swetry do kolan. Oczy pomalowane na czarno lub brokatowo.
W każdy piątek uczniowie chodziliby do potrzebujących we wsi, czy też w mieście.
Do tych, którym potrzeba ściany czy płot pomalować. 
Umyć groby na cmentarzu, na które nikt już nie przychodzi.
Za szkołą, którą dane by mi było prowadzić, byłby ogród. Duży.
W nim uprawy. Uczniów uprawy. Marchew, rzodkiew, pomidory w szklarni i truskawki na wczesne lato. Cały rząd przy płocie borówek i malin.
I zanim poszliby zbierać plony, zwieźliby w ziemię nawóz od rolnika spod gospodarskich zwierząt.
Doglądali i zbijali podpórki pod pnącza fasolki.
W mojej szkole byłaby lekcja czytania. Każdy przynosiłby dowolną swoją książkę, bądź brał z biblioteki.
Do tego klasa z wygodnymi kanapami, fotelami, materacami.
Najpiękniejszą z sal byłaby sala psychologa, aby myśl o trudnej rozmowie była piękną myślą.
W mojej szkole nie byłoby podręczników.
Biologii uczylibyśmy się w ogródku i zagrodzie ze zwierzętami.
To tam czyszcząc kopyta uczyliby się budowy zwierząt.
To tam odbierając poród owcy uczyliby się rozmnażania.
A kosząc im siano, ich sposobu odżywiania.
Każdy z uczniów mojej szkoły wybierałby lekcje odpowiadającą swojej pasji i na nie przychodził najczęściej.
Mógłby je zmieniać, aby zobaczyć co kocha naprawdę.
Informatyka z programowaniem, labolatoria, film, taniec, instrumenty…
Stworzyłabym lekcję, na której uczylibyśmy się mądrze korzystać z internetu.
Odsiewać ziarno od plew. Nie wierzyć we wszystko co znajdziemy i przeczytamy.
Jak szukać właściwie, mądrze. Jak weryfikować znaleziska. Uczylibyśmy odcinać się od medialnego szumu.
Dla najmłodszych zatrudniłabym najmilszą kobietę z okolicy, aby mogli chodzić do niej na kolana i przytulać się, gdy tylko zatęsknią za bliskością i ciepłem. Albo aby zwyczajnie ukoić chwilowy smutek, gdyż poczucie bezpieczeństwa moich uczniów byłoby najważniejszym ze szkolnych przykazań.
Tylko przy pełnym poczuciu bezpieczeństwa mamy przestrzeń na rozwinięcie skrzydeł.
Każdego dnia byłyby lekcje gotowania. Przy długim stole każda klasa przygotowałaby swój posiłek. 
Każdego dnia byłaby lekcja majsterkowania. Co kto lubi. Jedni naprawialiby zegarki, a inni rzeźbili w drewnie.
Na lekcjach angielskiego oglądalibyśmy bajki i filmy po angielsku. Wyznaczali dzień, w którym na korytarzach komunikowaliby się po angielsku. Postawiłabym na komunikacje, osłuchanie, oswojenie. Dla chętnych byłyby lekcje gramatyki. Ale tylko dla chętnych.
Jeśli Ktoś przyszedłby przeziębiony, byłby dla niego pokój, w którym mógłby się wychorować i odpocząć jeśli jego mama musi być w pracy.
Syrop malinowy, miód, cytryna i imbir. Ciepły kocyk.
Głównymi tematami lekcji byłoby między innymi to, co dla nas jest ważne i dlaczego. Spokój jako największe szczęście. Odpuszczanie sobie i innym. Praca nad myśleniem i nastawieniem do otaczającego świata. Samoświadomość.
Dla tych, którzy chcieliby być naukowcami, uczyć się przedmiotów ścisłych, drążyć naukę i zatapiać się w książkach ze szczegółami związanymi z budową ludzkiego ciała i trudnych wzorów matematycznych, miałabym taką klasę…
Równie piękną, prowadzoną przez profesora o tęgim umyśle nauki.
Widzę go w wyobraźni jak sunie po korytarzu w białym fartuchu fizyka, przekrzywionych okularach od wybuchu prowadzonego właśnie doświadczenia. Lekko okopcone, sterczące włosy. Idzie i krzyczy – udało się, udało!!! A za nim jego zgraja naszych uczniów – naukowców.
Gdyby dane mi było prowadzić szkołę, budowy ludzkiego ciała, uczylibyśmy się poprzez pomaganie wiejskiej staruszce, gdy Jej ręce nie potrafią już utrzymać wiadra z ziarnem dla kur, a wzory matematyczne ćwiczylibyśmy na podstawie wyliczeń przy zakupie drewna na szkolną altanę oraz nową szopkę dla kóz. I życia przy jej zbijaniu.
Wszystko czego uczyliby się moi uczniowie, byłoby wynikiem potrzeb zwykłego bytowania.
Lekcje musiałyby być poranne, popołudniowe i wieczorne.
Jakoś podzielone, wymierzone. 
Wieczorem musielibyśmy nakarmić zwierzęta i zamknąć im w obórkach drzwi.
Upalnego dnia podlać ogródki dopiero, gdy będzie zachodzić słońce.
Tego upalnego dnia, zanim zamknęlibyśmy wielkim kluczem drzwi szkoły, poszlibyśmy do sali i zrobili koktajl. Z zebranych owoców, mleka i miodu ze swojego ula.
A potem rozeszli się o zmierzchu do domów. 
Ci mogliby jutro pospać dłużej, gdyż inna zmiana przyjdzie o świcie otworzyć kurą kurnik i wydoić kozy i krowy.
A potem polecą do szatni po swoje wodery, bo pierwsza lekcja to łowienie ryb.
Tam nauczą się o rzęsie w stawie. Poznają skrzek, kijanki i żabę.
Gdy wrócą opatroszą swój połów i będzie w całej szkole pachniało rybą.
Klasa obok będzie szła za mną korytarzem i jęczała, że Oni dziś mieli ziemniaki i jajka sadzone od naszych kur. A tam tak rybą pachnie…
Powiem Im, że przecież Oni łowią w piątek, więc w piątek będzie pachniało u nich.
Ale Oni chcą już dziś!
I uśmiechnę się sama do siebie z tych problemów, które będą bez względu na rodzaj prowadzonej szkoły…
– A szczypiorek urwaliście do tego jajka i ziemniaków? On już tam w ogródku zakwitł – tak Im dopowiem znikając za szkolnym, korytarzowym zakrętem…

woda

Życie to morze. Cały Ocean. Przypływy i odpływy.
Nieustanne, nieprzemijające.
Nawet w swojej sile wciąż miarowe.
Czasami może tylko mniej lub bardziej rozszalałe.
Przypływy i odpływy.
Jeśli tylko to zrozumiemy i zaakceptujemy, susze będą mniej przerażające, i wodą nie zdołamy się zachłysnąć.
Jeśli tylko to pojmiemy, nauczymy się właściwie cieszyć z przypływów i radzić sobie z odpływami.
Będziemy wówczas przygotowani z zasadzonymi nasionami, gdy nadejdzie woda i użyźni glebę. Gdy odejdzie, będziemy mieli zebrane plony na czas suszy.
Tylko ten, który łudzi się, że woda w korycie stoi niezmiennie, nie zdąży nawodnić swoich nasion.
Tylko ten, który myśli, że susza trwa wiecznie, nie dożyje deszczu.
Dlaczego wciąż pragniemy zatrzymać bieg swojego losu, gdy wszystko sprzyja?
Panicznie wręcz odpychamy myśl o możliwej suszy…
Gdybyśmy choć odrobinę swojej energii poświęcili przygotowaniu na tę chwilę, zamiast na wyparciu i lęku, susza nie byłaby aż tak zatrważająca.
Mielibyśmy w spiżarce zapas wody pitnej i pożywienia.
Dlaczego nie wymagamy od mórz i oceanów aby zostawiły swój odwieczny rytm wody?
Wiemy, że tak już jest, nie damy rady sami wobec potęgi oceanu.
Dlaczego zatem próbujemy mocować się nieustannie z potęgą losu?
Czyż nasz los nie jest u swych źródeł właśnie naturą? Naturą, która bez względu na możliwości człowieka i jego rozwój, zawsze będzie od nas silniejsza.
Jeśli zrozumiemy, pojmiemy i przestaniemy walczyć z dającym i zabierającym nam losem, zyskamy więcej spokoju, szczęścia, siły i wolności.
Uwolnimy się od rozpaczy nad życiem, które nie biegnie wobec wybranego scenariusza.
Jeśli z tego co nadejdzie dobre, będziemy potrafili czerpać siłę i energię, w pełnym zrozumieniu tego, co właśnie się nam darzy, będziemy potrafili tą siłą i energią wyżywić siebie w gorszym czasie. A co za tym idzie, kiedy nakarmimy siebie, będziemy mieli siłę nakarmić bliskich.
Wszystko w naszym życiu przemija. Zastępowane jest kolejną, inną ścieżką.
Kiedy idziesz przez tę pełną miękkiego podłoża, prostą, z akuratnym słońcem, które nie spala skóry aż nadto, ale wspaniale ogrzewa, wystaw stopy na słońce, wymocz je w łagodnym strumieniu, niech nabiorą siły na strome ścieżki pełne kamieni.
Bo te ścieżki urwiste nadejdą jak fale w oceanie.
Jednakże jeśli tylko zaakceptujesz fakt, że taka droga też nadejdzie, Twoje stopy przejdą ją łagodniej. Nie będą z rezygnacją przystawać co chwilę.
A potem i ta ścieżka przeminie. I na nowo rozsznurujesz mocno związane buty, gdy wyłoni się ciepłe źródło rzeki.
Tylko akceptacja życia jak fale, pozwoli żyć bez lęku i trwogi o jutro.
Przywiązanie rodzi strach. Strach o stratę.
Jeśli unikniemy przywiązania do dobrego losu jaki jest nam chwilowo dany, pozbędziemy się tego strachu, który zabiera nam możliwość czerpania siły z chwili która trwa.
Kiedy zrozumiemy nieuchronność przed zmiennym losem, zatrą się grube kreski oddzielające dotychczas dni złe od dobrych dni.
Wszystko przeminie.
Raz będzie Ci za siebie wstyd, innym razem będziesz z siebie dumna.
A potem znowu uczynisz głupstwo.
Raz będziesz wracać do domu na nogach, innym razem zjawi się niespodziewana podwózka.
By na nowo spadł łańcuch z zębatki wysłużonego roweru.
Raz będzie cicho, a potem gwarno.
Potem znowu cicho, dopóki nie nadejdzie zgiełk.
Będzie tak, że nie będzie się o co martwić, a potem martwić się będzie trzeba o wszystko.
Będzie kilka z rzędu nieciekawych książek, a po nich kilkanaście zjawiskowych tomów.
Ciężka choroba i śmierć. A przecież dookoła inne życie.
Zamknięte wciąż drzwi, a potem Ktoś nagle je otworzy.
Później zatrzaśnie znienacka. Żeby na starość można było wyciągnąć je z zawiasów.
Dania wykwintne, a potem całkiem bez smaku.
Aż Ktoś przyjdzie z pieprzem. A sól znajdziesz sam.
Kilka przeciwdeszczowych kurtek, a potem jedna i z dziurą.
Ktoś tę dziurę szczelnie zaceruje i załata.
Dopóki tej kurtki nieopatrznie nie zgubisz.
Wszystko przemija.
I czas spokojny i czas burzliwy.
I czas burzliwy i czas spokojny.

Wszystko co nas spotyka, każdy z losów, jest losem naszych myśli. Naszej świadomości.
Nie istnieje strach czy lęk poza granicami naszego umysłu.
Droga przez życie naznaczona jest naszym do niej podejściem.
Czy trudnym jest zasadzenie nasion? Czy trudnym zebranie plonów?
Sam czyn nigdy nie jest zbyt ciężki. Natomiast przerażająco ciężka jest myśl o nim.
Kiedy przychodzi do wielkiej przemowy, przed wielką publicznością..
Czy samo wyjście na scenę i wypowiadanie słów jest trudne?
Nie. Nietrudne nawet byłoby przewrócenie się na scenie lub przemilczenie wystąpienia.
Natomiast nie do zniesienia staje się myśl o nim.
O tym jak wypadniesz, co pomyślą inni, że można było zrobić to lepiej.
Wystarczy porzucić myśli, a czyn staje się banalny.
Bez względu na jego wykonanie.
Często porzucając właśnie te myśli, zyskujemy dodatkową siłę na dobre i właściwe jego wykonanie.
Najcięższe co możemy w życiu nieść, to myśli.
Porzucając zatem strach o odmieniającej się doli i przerodzenie go w akceptację nadchodzącej i odchodzącej wody, przestajemy nieść ciężar nadchodzącego losu.
Bo los po prostu jest. Zmienny.
Nie mamy na to wpływu jak na fale oceanu.
Jesteśmy częścią wszechświata.
Jednak bezzmienne mogą pozostać nasze myśli.
Niech będą dobre i spokojne, wtedy wielorakie koleje życia staną się znośne.
A to już bardzo dużo.



wolność wyboru.

Pod wątpliwość daję szczęście, które jest osiągane dzięki możliwościom wyboru.
Żyjemy w czasach, w których mnogość tego, co wybrać możemy staje się naszym więzieniem wiecznego niezadowolenia. Może zadowolenia powierzchownego bądź wmawianego, ale niekoniecznie tego dogłębnego, prawdziwego, szczęścia w czystej postaci, bez rozważania alternatyw..
Agnieszka Osiecka mówiła, że nigdy nie zaznaje pełnego szczęścia z tego, co aktualnie robi, bo zawsze myśli, że gdzieś indziej dzieje się coś znacznie ciekawszego.
Słyszałam ostatnio piękne porównanie tego, o czym rozmyślam.
Brzmiało tak – kiedyś wchodziliśmy do sklepu po spodnie. Były trzy pary. Jedna dużo za duża, druga dużo za mała, a trzecia jeszcze bardziej za duża. Braliśmy tę, która była najmniej niewymiarowa. Cieszyliśmy się, że jakakolwiek para była na stanie.
Dziś wchodzimy do sklepu. Par jest 40. Pasują na nas wszystkie. I spośród wszystkich jakie pasują, wybieramy w końcu jedne. Idąc do domu, a potem jeszcze kilka dni, rozważamy w głowie inne pary, które mogliśmy wziąć i może pasowałyby lepiej niż te, które pasują teraz.
Wybór, który mamy w kwestiach zakupowych, mieszkaniowych, wakacyjnych, spędzania wolnego czasu jest tak olbrzymi, że jakiegokolwiek nie dokonamy to i tak będzie towarzyszyć nam myśl, że mogliśmy wybrać lepiej. Czasami ta myśl będzie wielka, innym razem zagości w naszej głowie tylko na chwilę. Jednakże tych wyborów każdego dnia dokonujemy w tych czasach tak wiele, że nazbiera się ogrom rozdzierających myśli pośród spraw nieistotnych i błahych.
Świat stał się bliski. Czas wolny stał się szerszy. Ścieżki życia liczniejsze. Wachlarz kolorów barwniejszy. A trud dużej ilości zarabianych pieniędzy na to, aby móc pozwolić sobie na możliwość tych wyborów, zabiera nam tak dużo czasu, że muszą one być trafne.
Czytałam wczoraj nagłówek „…kiedy położę dzieci spać, włączam netflix i nie mam siły na nic innego.”
Nie czytałam tego artykułu, więc nie odnośmy się do jego treści, a do samego nagłówka i mojej na jego temat interpretacji.
Czyż to nie jest wspaniałe, że kiedy uśpisz dzieci możesz położyć się padnięta na kanapę i oglądać płatną platformę telewizyjną?
I pozwolić sobie na „na nic innego nie mam siły”.
Bo kiedy dzieci są małe to tak jest. Jesteśmy bezsilni fizycznie i psychicznie. To trudny czas. Pozwólmy sobie na to.
Mamy możliwość odpoczynku, podczas gdy ongiś, kiedy szły spać zabieraliśmy się za gotowanie pieluch i tłuczenie ziemniaków dla świń w oborze.
Dziś stajemy się tacy roszczeniowi wobec życia i danego nam czasu.
Nie dość, że mamy go więcej, to chcemy wycisnąć go do cna, zamiast cieszyć się z samego faktu jego istnienia. Oceniamy siebie przez pryzmat widocznych czynów zamiast wewnętrznego spokoju.
Wydaje nam się wciąż, że jesteśmy nieudacznikami, bo mamy tak ogromną ilość wyborów, a ich nie dokonujemy. Że nie chodzimy na jogę kiedy dzieci zasną, że nie mamy siły nawet na domową medytację, że nie upieczemy swojskiego chleba ani nie dokonamy żadnych innych fantastycznych możliwości wyboru, jakie proponuje świat i jakie głosi ludzkość.
Wszystko w życiu ma swój czas. Pamiętaj, że mnogość wyboru i korzystanie z tego często zabierze Ci najważniejsze co możesz wybrać – Twoje prawdziwe pragnienia.
Dziś lot samolotem na Majorkę, Gran Canarię, Cypr, Kretę i wiele innych miejsc jest w podobnej cenie. Ceny za hotele, apartamenty również zbliżone.
I teraz powstaje pytanie – gdzie ja mogę lecieć? Gdzie będzie piękniej, gdzie będzie lepsza pogoda? Gdzie mogę postawić swą nogę, aby tego kroku nie żałować?
Bo jeśli hotel i plaża nie spełni mych oczekiwań, to pojawi się ta myśl o błędnym wyborze.
Może jednak Sardynia byłaby piękniejsza? Takie ładne zdjęcia stamtąd Kowalscy mięli.
No i tych pieniędzy trochę szkoda, na zarobienie których poświęciliśmy tyle czasu, spokoju i zdrowia.
Ten przykład to tylko zilustrowanie problemu. Każdy z nas będzie go miał w zupełnie innej strefie swojego życia.
Będą to wybory względem pracy, partnerów, ubrań, mebli, zajęć dodatkowych, samochodów…
Wybory względem obiadu w restauracji. A już najgorzej , gdy zamówiliśmy coś, co wygląda i smakuje najgorzej ze wszystkich doniesionych do Twojego stolika.
Te wybory będą towarzyszyć nam całe życie. Mniejsze lub większe.
Na początek będziemy chcieli dokonać wyboru najlepszego dla siebie, potem dla swoich dzieci. Bo każdy nasz dobry wybór, jeśli nie jest dobry dla naszych pociech, przestaje być dobry i dla nas. Takie rodzicielskie serce.
Przychodzi jednak w życiu taki czas, w którym uświadamiasz sobie, jak wiele z Twoich wyborów nie jest Twoich. Wydaje Ci się, że są. Ale nie, to wybory świata w jakim tkwisz.
Wybory postawionych poprzeczek, wymagań społeczności, wybujałych ambicji, natury zwycięzcy, wyścigu szczurów, pokazów możliwości…
Przychodzi taki czas, w którym wiesz jaki wybór jest najlepszy dla Ciebie.
Kiedy już przemierzysz liczne drogi, kiedy poczujesz smak wielu potraw, kiedy dostrzeżesz mnogość barw…
Wtedy wiesz, że ten wybór jest właściwy i żaden inny z proponowanych nie wart nawet przystanięcia tam Twoich myśli i analiz.
W tym roku kończę czterdzieści lat. Wiek nigdy nie miał dla mnie znaczenia.
Nie martwią mnie zmarszczki ani starzejąca się skóra. Wręcz przeciwnie.
Pomyślałam sobie, że ten rok potraktuję jako uwolnienie się od tego, co zabiera mi czas i spokój.
W moim życiu od zawsze dzieje się bardzo dużo. Myślę, że tyle, ile często dzieje się w życiu kilku albo kilkunastu nawet osób.
To, co widać w sieci to zaledwie niewielka garstka informacji o mnie, mojej rodzinie i naszym życiu. Naszym czasie i tym, co się w nim dzieje.
Czuję też że zatęskniłam za sobą. Za czasem z sobą. Za ciszą i możliwością przyjrzenia się temu, co daje mi owy spokój.
Moja natura wciąż mnie gdzieś gna. Ale teraz chcę popatrzeć dłużej na słońce przeciskające się pomiędzy moimi placami, gdy wyciągam rękę w kierunku okna.
Zapytałam moje dzieci, gdzie chciałyby jechać na wakacje. Jak chciałyby je spędzić?
Zadały mi pytanie czy muszą jechać na wakacje? Czy nie mogą zostać po prostu w domu i biegać całe dnie po polach i swojej bazie z paczką znajomych?
Czuję, że oni pomimo młodego wieku również chcą uwolnić się od świata pełnego wyborów.
Może czują, że proste życie może dać tyle dobrego..
A może te wybory wcale nie są takie trudne, czy pełne żałowania, gdy zaczynamy żyć dla siebie…
Jakiś czas temu przestałam zaglądać w media społecznościowe.
Robię to teraz sporadycznie i krótko. Zwyczajnie już zapominam, że są.
To zabiera tyle czasu. Czasu, w którym można tyle doświadczyć, poczuć. Czasu, w którym można odnaleźć spokój.
Dzięki braku oglądania tych wszystkich obrazów, tyle mniej w moim życiu rzeczy, które wydaje mi się, że muszę kupić, zobaczyć, zdobyć, odkryć, posiąść na własność.
Mam więcej czasu przyglądać się swoim rzeczywistym potrzebom i pragnieniom.
Kiedy przyglądamy się ludziom dookoła, bardziej niż samemu sobie, zupełnie niezauważalnie spełniamy pragnienia tłumu zamiast swoich indywidualnych.
Nam, ludziom, pomimo mijających lat i wieków wciąż wydaje się, że jesteśmy tak istotni dla świata. Tak ważni. My i nasze życie. Nie. Zupełnie jesteśmy temu światu niepotrzebni. Ani my, ani nasze wybory. I ta myśl powinna zmniejszyć nasze ego. A mniejsze ego pozwolić egzystować spokojniej.
Próbujemy z całych sił żyć tak, aby nadać jakąś istotną wartość temu życiu.
To dobrze. Bo też jaki sens ma po prostu przetrwanie?
Tylko trzeba znaleźć swój świat zadowolenia i spokoju. Wolny od wiecznych wyborów zmieniających się czasów i próby dostosowania się. Próby bycia istotnym zamiast wolnym.
Nie lubię marnować danego mi czasu, ale coraz mocniej uświadamiam sobie, że ten czas jest mój i może stać się wolny od wiecznych wyborów. Mogę wybrać siebie.
Żaden inny wybór, oprócz tego z głębi moich prawdziwych potrzeb nie da mi spokoju.
W zaznanym spokoju dokonanie wyboru jest już zazwyczaj oczywiste i zawsze trafne.
Jakiś czas temu mój mąż powiedział mi, że mocno się głowi nad moimi urodzinami.
Ta ogromna paleta wyboru… Ach…
Wiem, że gdybym zechciała w dzień swoich czterdziestych urodzin rano być w Meksyku, w południe na Majami a wieczorem na zimnych Lofotach, mój mąż spełniłby moje życzenie.
Ale ja niczego z tego nie pragnę. Żadnych z tych dalekich krain.
Duża impreza? Nie. Imprez w naszym domu – i to licznych – jest naprawdę sporo.
Niespodzianka? Nie. Ja już wszystkie najpiękniejsze niespodzianki od swojego losu dostałam.
Prezenty? Nie. Ja wszystko mam. Albo o wiele więcej.
Powiedziałam Mu, że w dzień swoich urodzin chcę w swojej rodzinnej wsi na ziemi, którą dostałam od rodziców – ognisko. Ja. On i dzieci. Moi rodzice i moja siostra z rodziną.
Kiełbaski nad tym ogniskiem. I chleb pieczony na patyku. Ta kiełbasa z musztardą miodową.
I konkurencje może. W workach. Od południa. A przy zachodzie słońca będziemy siedzieć na leżakach i patrzeć jak chowa się ono za horyzont. A potem na nogach wrócimy do domu.
I będziemy jak zwykle bardzo dużo się śmiać. Najwięcej pewnie z żartów Babci.
I pomimo ogromnej ilości wyborów jakich mogłabym tego dnia dokonać, pomimo możliwości jakie są mi dane, ja już wiem, mając czterdzieści lat, że nigdzie indziej większego szczęścia dla mnie nie będzie.