the next one…

Moi Drodzy, 

znalazłam chwilkę (czyli 4 godziny 🙂 ) żeby pokazać Wam resztę prac z pierwszej dziesiątki.. Jeżeli Ktoś z Was napisze mi, lub pomyśli tak: „O to 7me miejsce to powinno być pierwsze, a 4te drugie” albo „6te zdecydowanie najlepsze”… albo w zupełnie innej konfiguracji… za każdym razem powiem Wam głośne, przytakujące Tak!

Dlatego było tak cięzko, bo każda z tych osób powinna być w pierwszej trójce…

Ale gdybym tylko o tym wiedziała… to inaczej bym poukładała nagrody…

Było tak wiele czynników ważnych… Zdjęcia, słowo, pomysł…

Uwierzcie mi… Nie było łatwo, i jakkolwiek byłoby poukładane to idealnie nigdy nie będzie… 🙁

4 Olga Kromuszczyńska z „Kasztanowo”

5 Magdalena J. ze wzruszającym „Miś Rysio i prosta historia”

6 Julitta M Kowalska „Piłka”

7 Ewa Jongerden-Pielak z „Lalka Fanette”

8 Karolina Jędrzejczyk „Skrawek materiału i jego historia”

9 Aneta Miśkowiec „Pies”

10 Arleta Moszczyńska „Rodzeństwo”

Miejsce IV

„Kasztanowo”

 

    W domu mamy ich pewnie z pięć kilogramów, kolejne tyle w koszyku wózka i chęć na
     kolejne migoczące sztuki. Ulubione zabawki mojej córki spadają z nieba. Przynajmniej z jej
    perspektywy.
    A pamiętam. Kiedy liście jeszcze w większości zieleniły się na drzewach, ale pierwsze
    rdzawo-rude i złociste zaczynały szurać pod nogami, wtedy mój tata nostalgicznie spoglądał
    przez okno i zarządzał: – Idziemy na kasztany!
    I choć w pobliskim parku kasztanowców było sporo, co roku wybieraliśmy to samo miejsce,
    odrobinę na uboczu, przed internatem, który dziś zmienił się w błyszczącą siedzibę jednej
    ze szkół wyższych. Za murem, za bramą stały dwa kasztanowce i morze kasztanów do
    wyzbierania. Błyszczące i zmatowiałe, w łupinkach i bez, kasztany podwójne i trojaczki
    wyskakujące z jednej kolczastej kryjówki, te maleńkie niczym ziarnko fasoli i te całkiem
    spore, jak pokaźna śliwka węgierka. Zbieraliśmy je do koszyka, upychaliśmy po kieszeniach,
    gubiliśmy w drodze do domu.
    A gdy było nam mało, tata szukał pokaźnego kija i strącał niezdecydowane okazy. Te co już
    z ciekawością wyglądają poza łupinkę, łagodnie patrząc brązowym okiem. Nasz Bohater, Pan
    Kasztanów, Tata.
    Gwóźdź i młotek i masa zapałek, z których tata usuwał siarkę. Co roku ruszała produkcja
     kasztanowych ludków. Ludzików, koników, piesków, kotków, gąsienic i pociągów.
    I choć szybko matowiały, choć błyskawicznie pokrywał je kurz i gubiły gdzieś swój elegancki
    błysk – co roku powoływaliśmy je do życia, zupełnie zapominając o ich rychłym odejściu.
    Rok temu, moja córka Ewa z uwagą wpatrywała się w brązowe kulki. Cofała rączkę przed
    kolczastymi łupinkami, gładziła błyszczące kasztanowe lico, testowała, czy te jesienne
    skarby, nie są oby jadalne.
    Dziś siadamy na naszej ulubionej górce. W innym miejscu, w innym mieście. Wiatr wieje,
    liście szumią, a my czekamy. Pac, pac, pac! Lecą kasztany a ona biegnie: – Mamo, mamo!
    Mam! Trzy! – woła wyciągając rączki, które ledwo mieszczą pękate kasztany.
    Czasem szukam kija i ciskam nim do góry. Przez chwilę jestem Panią Kasztanów, lecz
    zdecydowanie lepiej ta sztuka wychodzi tacie Ewy. Więcej siły, lepsza precyzja. Ja wtedy
    zostaję specjalistką do spraw bezpieczeństwa i czuwam, żeby główna zbieraczka kasztanów
    zachowała odpowiednią odległość od drzewa.
    Zbieramy do kieszeni. Zbieramy do koszyczka. Do torebki. Do koszyka pod wózkiem.
    Schylamy się, podnosimy, pokazujemy sobie, liczymy. Kasztany spadają i nie dają nam
    wytchnienia. A w domu czeka młotek, gwóźdź, zapałki i cała masa postaci do stworzenia…

Miejsce V

„Miś Rysio i Jego historia”

na tropach codzienności minie twój każdy dzień…
niech uśmiech w nim zagości…
dzień nie powtórzy się…

W rolach głównych owej tytułowej, prostej historii wystąpią :
– Martynka – córeczka, szczęście nasze, wnusia dziadków, przyjaciółka misia. Zwana Tysią, Misią, Martysią, Martynkiem;
– miś Ryś – przyjaciel Tysi i czwarta zacna osobistość zamieszkująca nasze mieszkanie.

W kolejnych, ale nie mniej ważnych rolach, poznacie:
– dziadka – naszego tatę, mojego teścia, dziadzia Martysi, pomysłodawcę i prezentodawcę Ryśka;
– męża – tatę Martynki, miłość życia mojego;
– babcię Stasię – moją jedyną babcię, prababunię Misi;
– i mnie – mamę Martynki, żonę męża mego, synową teścia, wnuczkę babci Stasi – po prostu Magdę. Autorkę i totalną – oby nie fatalną – amatorkę przedstawionych tu fotografii i zapisków

Na wstępie przedstawiam dzisiejszego bohatera – Martynkowego Misia. Rysiu to miś, który zamieszkał u nas w Mikołajki zeszłego roku. Dlaczego on i skąd się wziął? Był efektem mikołajkowej i nieodpartej chęci obdarowania (mieszkającej w brzuszku) wnusi największą zabawką w naszym mieście. Misio Rysio, bo tak też go mimochodem ochrzciliśmy, przybył do nas u boku dziadka Martysi. Stając się tym samym pełnoprawnym członkiem rodziny, z którym w tle rozgrywa się nasza codzienność. Jednak historia z pozoru niepozornego, dużego pluszaka w naszym życiu napisana została dużymi literami. Ale opowiem ją Wam od początku…

Mięciutki kocyk, długowłosa lalka, lub przytulanka z przetartym noskiem… – kawałek dzieciństwa zaklęty w ukochanym przedmiocie. Do dziś pamiętam odrapanego, brązowego, małego misia i niebieską torebeczkę. Wciąż jednak pytam siebie zawzięcie: „Czy to pamięć? Czy tylko wyobraźnia płata mi figle ubarwiając nieokiełznane, odległe wspomnienia?”. Fakt faktem torebka uwieczniona została na fotografiach, ale misia uporczywie tam nie ma. I chociaż rodzice twierdzą, że takowy był, ja – nie wiedzieć czemu – szczerze w to powątpiewam. Przecież jakiś miś a „ten miś”, to całkiem spora różnica!
Prawdziwy sentyment do misiów, ujawnił się w moim doroślejszym od dzieciństwa etapie życia. Podążając tym tropem, rzecz jasna, niewielka kolekcja misiów musiała zamieszkać ze mną, by potem na czas moich podróży odejść ukradkiem w otchłań niepamięci. Lecz mimo tej nieuczciwej wobec nich rozłąki, dałam się w końcu ponieść intuicji, która szeptała mi ciągle do ucha: „To nie to, to nie to!”. Dzięki niej po wielu latach potrafiłam rzucić wszystko, wracając z dnia na dzień do swojego kraju. Mając przy sobie zupełnie niewiele. Odwagę, ciuchy, cichą nadzieję i parę groszy upchane w portfelu. I znów powrócił do moich łask niewielki pokoik z półką pełną misiów. I zaczynałam wszystko od nowa, bliżej niż dalej trzydziestki będąc.
Mieszkaliśmy tak wspólnie przez kilka tygodni, miśki i ja. Dopóki mnie życie nagle, znienacka, jak nie wywróci nogami do góry! Nie się, bo ileż razy wywracać się może i wcale nie dziwić już tym nikogo? A mnie! Tak bez pytania i tak na całego. Poznałam wtedy najwspanialszego mężczyznę na świecie: męża mojego, miłość moją… tę najprawdziwszą, od zawsze na zawsze. Po niedługim czasie zmieszaliśmy razem. I ja, jak dziewczynka, co z wstążką we włosach, stópką nieśmiało w miejscu przebierałam i o tych misiach, spytałam cichutko…czy dla nich jakiś kącik się nie znajdzie? Ale on się tylko uśmiechnął i głową kiwając zaprzeczył stanowczo. „One i tak kiedyś zamieszkają z nami ” – ucięłam wtedy krótko, te moje zawsze ostatnie zdanie…

 

W zeszłym roku kupiliśmy mieszkanie. Właściwie można powiedzieć, że były one dwa. Jedno to te, które kupiliśmy, a drugim mieszkaniem stało się moje ciało. W szóstym miesiącu ciąży, kiedy zabierałam swe rzeczy z rodzinnego domu, babcia Stasia, zawołała do nas, że chyba w pośpiechu o czymś zapomnieliśmy. Na jasnym od promieni słonecznych blacie leżała sterta upranych, pachnących misiów. Wiedziała jak ja ich bardzo chcę, bo babcie zawsze wiedzą najlepiej. Zaśmiała się tylko dyskretnie do mnie i tak przekornie męża mojego pyta czy nie wziąłby ich dla córeczki? „Teraz to co innego. Chętnie je przygarniemy” – odpowiedział jej z uśmiechem. W ten oto sposób moje, stały się nasze. Nasze na zawsze i mimo wszystko. 

Mijały dni. Każdy z nas zadamawiał się w nowej przestrzeni – i miśki i my. Szybko przyszła jesień i nieuchronnie zbliżał się moment, kiedy te stópki córci maluśkie po wielkim świecie kroczyć już miały. Termin: drugi grudzień. I chociaż wcześniej czas gnał jak koło garncarskie rozkręcone ciężką ręką przeznaczenia, to nagle zwolnił i bezlitośnie zaczął się wlec. Dni stawały się przeraźliwie długie, noce wręcz niekończące się, a to co miało nadejść, jakby nadchodzić wcale nie chciało.

W końcu niecierpliwie doczekaliśmy się grudnia. I gdyby tylko nie ten piec gazowy, szumiący nam głośno nad głowami nocą, można by było pomyśleć, że to właściwie jest wczesna wiosna. Tak wtedy pięknie było i słonecznie. Tymczasem powoli mijały minuty i dzień mozolnie mijał za dniem. Mąż dzielnie chodził rankiem do pracy, a ja dzielnie witałam kolejne południe kubkiem kakao. Misia miała nas przywitać niezaprzeczalnie w pierwszym tygodniu grudnia. Jednak nic, absolutnie nic tego nie zapowiadało. Każdy dzień grudnia wydawał się być TYM. Ale minął pierwszy, drugi i trzeci, a potem czwarty i piąty…

 

Szóstego grudnia dziadek brzuszkowej jeszcze Martysi, nie mówiąc nic nikomu, poszedł do sklepu w poszukiwaniu największego misia w mieście. Gdy go odnalazł, wziął pod pachę i tak już razem udali się do nas. Siedzieliśmy wtedy wtuleni z mężem, śledząc życiowe perypetie któregoś z kolei bohaterów kina, kiedy niespodziewanie zadzwonił dzwonek. Za drzwiami stał futrzak, bialutki, pulchniasty, a za nim tato śmiejący się w głos. Ależ to radość była wielka! Ogromny misiek z kokardką czerwoną i tato. Jak dziś to pamiętam i czule uśmiecham się na to wspomnienie. Zasiedliśmy wtedy przy ciepłej herbacie z uwielbianymi przez nas łakociami. Tak rodzinnie wtedy było, tak ciepło, tak cudnie… Tak jak wcześniej człowiek uporczywie nie chciał, nie lubił, uciekał. A teraz nie mógł się nasycić tą każdą zmarszczką, każdym uściskiem, powtórzoną raz któryś historią, najczulszym spojrzeniem i tym rodzicielskim stoickim spokojem, że wszystko będzie dobrze, że dobrze jest.

Dni mijały, misiek siedział, brzuszek rósł. Aż pewnego dnia, z poślizgiem nie bagatela dwutygodniowym, na świat przyszła Martynka. Cud, skarb największy, serce moje. Zaczął się dla nas nowy, miłością i oddaniem pisany, najpiękniejszy rozdział życia. Gdzie nasza Tysia gra główną rolę, a obok on – misiu Rysiu, jej nieodłączny, puchaty przyjaciel.

 

 

Pewnie, że Rysiek, to miś jakich wielu, a jednak tak bardzo się od nich różni. Ilekroć mijamy go i zerkamy w jego stronę, ilekroć bawimy się razem z nim, tylekroć wspominamy tatę – dziadka Martynki. Już nawet nie mówimy o tym głośno, lecz oczy nasze uciekają ukradkiem, tam gdzieś daleko w chwilową zadumę. To on – miś, był dziadka pierwszym, ale i ostatnim prezentem dla wnusi. Niedługo po jej narodzinach tata niespodziewanie zmarł. I choć wiemy, że każdy z nas kiedyś odejdzie, choć niby to takie oczywiste, ba (!) naturalne rzec nawet można… To kiedy umiera nam ktoś tak bliski, serce boleśnie rozdziera się na pół. I przed tym nie ma ucieczki i nie będzie…
Tato, mój teść, dziadek… – wspaniała osoba, niezwykły człowiek. Bo jak powiedzieć inaczej o kimś, kto w ciągu dwóch lat potrafił stać się tym tatą prawdziwym? Takim, co ściska cię z całych sił, tak jakby nie widział od dawien dawna, choć raptem minęło kilka dni. Tak było zawsze. Za każdym razem. Gdy tylko zjawialiśmy się w odwiedziny, on już od progu wołał: „Madzia, Madzia!”.

Ach to życie. Radość i smutek, dzień i noc, tupot maleńkich stópek i drżąca dłoń chorego. Nabieram podejrzeń, że życie to cud jest mimo wszystko. Przepuszczam też, że jest tajemnicą, której i tak nikt nie rozgryzie. Właściwie dlaczego ktoś miałby to robić? Czyż nie jest po to by je przeżywać, tak najzwyczajniej i tak po prostu? I po swojemu marzyć, dumać, kroczyć zbierając swoje kamyczki wspomnień, by potem je zabrać gdzieś tam ze sobą…
Życie jest piękne, niezwykłe jest. Lecz każdy zmierza w tę samą stronę. I trzeba o tym mocno pamiętać by się nie spóźnić, zatańczyć, wzruszyć. By zdążyć na życie życiem jakim chcemy, nie tylko takim jakie jest dostępne. By zdążyć przytulić, wyszeptać „kocham” i ucałować tę zimną dłoń, której na zawsze już potem zabraknie. Tak często-uparcie gubimy się w codzienności, zapominając jak ważna jest dosłownie każda chwila. A kiedyś o tę najkrótszą możemy stoczyć największy bój.

Dla nas był to niezwykły czas, w którym namacalnie doświadczyliśmy jak życie zatacza kolo. W jednej chwili dotknęliśmy swymi dłońmi życia i śmierci. Przywitaliśmy córeczkę i pożegnaliśmy tatę. Wtedy zrozumiałam dosadnie, że: „Życie nie jest ani lepsze, ani gorsze od naszych marzeń, jest zupełnie inne” (1). W głowie pozostała pustka, którą tylko czas potrafi uleczyć. W pokoju miś, ale w sercu bezgraniczny ocean miłości. Tej najczystszej i pięknej miłości, bez gniewu, złości, pretensji, obwinień… Bo może nie mamy idealnych rodziców, lecz mamy to szczęście ich w ogóle mieć. 

Teraz nastał nasz czas. Mój i mojego męża czas. Teraz to my mamy możliwość aby pokazać dziecku świat. Te czasem nudne okruchy codzienności i tą często magiczną niecodzienność. Jesteśmy rodzicami i mamy szansę pozostawić w sercu córeczki ten bezgraniczny ocean miłości. To on będzie najpiękniejszym dowodem naszego istnienia, gdy kiedyś i nas już zabraknie.
„- A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? – spytał Krzyś ściskając Misiowi łapkę – Co wtedy?
 -Nic wielkiego – zapewnił go Puchatek – posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha to ten ktoś nigdy nie znika, tylko siedzi gdzieś i czeka na Ciebie.”(2)

Wierzę i czuję, że tak właśnie jest…♥

Historia owa jest bardzo prosta, jak: drut przysłowiowy, uśmiech dziecka, jak męża dotyk i na dzień dobry pocałunek krótki. Ale jest ona wyjątkowa.

Bo któż jak nie my sami nadajemy wartość rzeczywistości? Każdej drobnostce, osobie, emocji, chwili…

Bez nas byłyby one niczym, a i my bez nich puści, z nieznośnie głuchym echem ciszy w środku duszy.

To my nadajemy znaczenia ludziom, których kochamy…

rzeczom, które podziwiamy…

chwilom, które przeżywamy…

Dzięki temu nasze życie ma sens.

Dzięki temu warto żyć.

 

____________________________________________________________________

(1) William Shakespeare

(2) Alan Alexander Milne, „Kubuś Puchatek”

 

 Miejsce VI

„Piłka”

 

 

 
Wybralam pilke nozna. Tak.
Wsrod kolorowego plastiku, jaki zalewa nasz dom, szukalam czegos unikalnego i mimo, ze zabawek dziesiatki, nic tak naprawde ulubionego.
Sa przytulanki, ktore sa bezcenne… Jest jedna drewniana kaczka na kijku, o ktora ciagle bojki miedzy mlodszymi dziecmi, a starsze z taka czulosci mowia, ze ona od cioci jest…
Ale tak niewiele poza tym.
I nagle Wiktor kopnal do Adki pilke….
Wlasciwie to moglo byc tak, ze nie mialabym o czym tu teraz pisac…
Bo walczylam, zeby bylo jak ja chce. Zeby przekonac moje dzieci, ze wcale pilki noznej nie lubia.
Bo mama nie lubi, no to jak?
Zeby udowodnic im, ze taki zapal, jaki one maja, to zaden zapal i nie widze w nich ducha walki zespolowej.
Chcialam udowodnic mezowi, ze skoro dziewczynom wstawac sie na mecz nie chce, to im nie zalezy…
No, nie chcialo mi sie chodzic na te wszystkie mecze. Zawiazywac sznurowadel w korkach i pamietac, zeby i biala i niebieska koszulka byly zawsze czyste.
Ale to moj maz wygral te walke. Pasja taty moich dzieci jest pilka nozna. On pilke nozna kocha.
I moje dzieci pokochaly ja razem z nim.
Wieksza pewnosc siebie. Aktywny tryb zycia. Nowe przyjaznie. Poczucie przynaleznosci do grupy.
To tylko kilka, z wielu argumentow dla ktorych warto…
Maja. Trening raz w tygodniu.
Wiktor. Trening raz w tygodniu.
Zuzia. Trening dwa razy w tygodniu plus dwa mecze w tygodniu. Czasami trzy.
Ada. Trening raz w tygodniu, ale od przyszlego kwietnia:):):)
Teraz jeszcze obserwuje i bawi sie swoja pilka:) Albo zabiera pilke bratu a on sie wkurza;) Zebyscie widzieli jej mine wtedy;)
W USA to dziewczynki kroluja na boiskach. Jak jest boisko, to mozecie byc pewni, ze za chwile wylonia sie na nim sliczne dziewczynki z wlosami w kitke i w jednakowych, starannie dopasowanych strojach. I plecaki maja takie same. Pilki na treningach moga byc kolorowe 🙂
I mozecie byc pewni, ze na lini bocznej boiska, beda rodzice, dziadkowie, przyjaciele kibicujacy tym dziewczynkom. Na rozkladanych krzeslach siedzac, wykrzykuja imiona swoich dzieci.
I serce im zamiera przy kazdym faulu.
A radosc przy golu… cos cudownego.
A ja? Ja sie poddalam. Uspokoilam. Chodze na mecze. Moze i przegralam, ale tak przegrywac, to moglabym zawsze. Moja przegrana ma slodki smak.
Tez kupilam sobie wygodne, skladane krzeselko i rozkladam je na boisku z radoscia.
Zamienilam obcasy na conversy.
I juz nie zapadam sie w nich na trawie, idac i udajac przed sama soba, ze ja tu tylko tak przelotem jestem. Ze ja tu nie pasuje. Ze zdziwieniem obserwuje zaangazowanie moich dzieci ale jestem szczesliwa, ze juz teraz maja cos co moga nazwac PASJA… I to wszystkie, bez wyjatku.
I jestem z nich dumna.
I juz bede tylko wspierac. Obiecuje.
A pewnego dnia… kto wie, moze i ja powiem, ze kocham…

 

 

 

 

Miejsce VII
„Lalka Fanette”

 

 

Z dzieciństwa pamiętam jedno pytanie: „Gdzie ty, dziecko, pojedziesz?”. W ten sposób najbliższa rodzina podsumowywała moje wypowiadane na głos marzenia o podróżach. Pojadę tu, mówiłam, pojadę tam, a potem pojadę jeszcze tam. I wtedy zawsze padało to: „Gdzie ty dziecko pojedziesz?”. Moje plany podróżnicze w oczach rodziny były równie prawdopodobne jak wycieczka na Księżyc.

 

Nosiło mnie zawsze i wszędzie. Każdy weekend był okazją do tego, żeby spać u cioci w innym mieście albo żeby pojechać do rodziny na wieś, nawet tylko za miasto. Wszędzie, byle nie siedzieć w domu. Zdaje się, że rodzina, ta tylko trochę dalsza, ułatwiała mi to „noszenie się”.

Najbardziej zwariowaną podróż mojego wczesnego dzieciństwa zafundował mi mieszkający na Śląsku wujek. Miałam dziewięć lat, gdy wujek jako kierowca dostawczego „Żuka”, przemierzał Polskę wszerz i wzdłuż. Pewnego zimowego wieczoru zadzwonił niespodziewanie do naszych drzwi. A kilka godzin później, siedząc przy naprędce zastawionym stole, oznajmił, że teraz będzie się kierował na wschód i że na pewno zahaczy o Mazowsze. Osiemdziesiąt kilometrów od Warszawy leży mała wieś, w której kiedyś mieszkała moja babcia. I wujek w ten zimowy wieczór, siedząc przy stole na Dolnym Ślasku, stwierdził, że on to by mnie mógł do tej babci zabrać. I moi rodzice się zgodzili.

Blaszanym, nieogrzewanym „Żukiem” przemierzyłam pół skutej zimą Polski. To był początek lat dziewięćdziesiątych. Wtedy jeszcze mieliśmy w Polsce regularne zimy. Chociaż, gdy zatrzymaliśmy się na nocleg u mojej śląskiej rodziny, zaczęłam podejrzewać, że jednak z Polski już wyjechaliśmy. To z pewnością był mój pierwszy bezpośredni kontakt z językiem obcym.

 

Do wsi mojej babci na Mazowszu zawitaliśmy wieczorem i wujek wpadł na szatański pomysł. Kazał mi samej zapukać do drzwi, mówiąc, że zrobimy babci kawał.

Babcia z pewnością ucierpiała na zdrowiu, widząc mnie samą w tych drzwiach, późnym zimowym wieczorem. „A gdzie mama i tata?”- pytała. „Nie ma”- mówiłam zgodnie z instrukcją wujka ze Śląska. „Jak to nie ma? Sama jesteś?”. „Sama”.

 

Taką miałam rodzinę. Moją przynależność do niej podkreślałam w czasie każdej kolejnej podróży. Najbardziej szatański numer mój podróżniczy los sprezentował mi w Chinach.

Razem z przyjaciółką gościłam u moich znajomych, których własny los zesłał do Szanghaju.  Wypuszczając się z ich nowego chińskiego domu na zwiedzanie miasta, zazwyczaj miałyśmy przy sobie specjalną książeczkę z chińskimi znakami, taką, jaką bardzo często posługują się tam turyści. Pewnego dnia, wyruszyłyśmy do miasta, przeszłyśmy wszerz i wzdłuż sporą jego część, po czym odkryłyśmy, że nie mamy przy sobie ani specjalnej książeczki, ani adresu znajomych, ani numerów ich telefonów. 

Ale że miałyśmy już za sobą sporo kursów na trasie centrum Szanghaju-dom znajomych, znałyśmy drogę i postanowiłyśmy przekonać chińskiego taksówkarza, że pokażemy mu, gdzie ma jechać. Taksówkarz nie mówił po angielsku, my tym bardziej po chińsku. Z jego tonu wywnioskowałyśmy, że mamy wysiąść z taksówki, bo on nigdzie z nami nie pojedzie. Siedziałyśmy jednak twardo w taksówce, ręcznie tłumacząc mu, żeby jechał. W końcu skapitulował i ruszyliśmy. Na początku mówiłyśmy wyłącznie po angielsku, a potem stwierdziłyśmy, że taksówkarzowi i tak wszystko jedno i darłyśmy się po polsku: „W prawo! W lewo! Prosto!”, pokazując mu przy tym odpowiedni kierunek. Po kilku minutach chiński kierowca skręcają w prawo, sam do siebie mówił: „W praaaawo”. Po polsku. Takie miałam przygody.

 

 Moja córka Lily z pewnością nigdy nie usłyszy ode mnie „Gdzie ty, dziecko, pojedziesz?”. W końcu do Ameryki jej własna, rodzona matka zabrała ją jeszcze we własnym brzuchu. Albo ciągnęła ją ze sobą przez lądy i ponad oceanami.

W czasie ostatniej wyprawy Lily już całkiem świadomie mówiła, że jedzie do babci, do dziadka i do cioci. I nie oglądając się specjalnie na własną matkę, robiła szybkie „pa, pa”, szykując się na wyprawę autobusową z własną ciocią. Mam nadzieję, że Lily nigdy nie zatraci tej natychmiastowej gotowości do podróży. Nawet tej w nieznane.

Widząc lalkę Fanette, wiedziałam, że będzie idealnym kompanem dla Lily w czasie tych jej coraz większych wypraw. Lalka objawiła mi się na stronie internetowej i zadałam sobie sporo trudu, żeby znaleźć maleńki, ale cudowny sklepik z zabawkami na jednej z bocznych uliczek Amsterdamu. Moje pierwsze spotkanie z Fanette wiązało się ze sporym zaskoczeniem. Fanette przerosła moje oczekiwania. Dosłownie, bo spodziewałam się małej laleczki, a tu stała przede mną lala z prawdziwego zdarzenia. Oprzeć się buźce Fanette nie dałam jednak rady i w ten sposób Lily dorobiła się podróżniczego kompana.

Obie w równym stopniu wzbudzają zainteresowanie wszędzie tam, gdzie się pojawią. A gdyby ktoś przypadkiem nie zauważył Fannete, Lily na pewno o niej przypomni. Podczas ostatniej wyprawy autobusem w Polsce, Lily widząc grupę ludzi czekających na dworcu na autobus, podniosła lalkę do góry i powiedziała: „Moja Fannete!”.

 

 

Miejsce VIII

” Skrawek materiału i jego historia”

Jakie znaczenie w życiu naszym może mieć kawałek materiału?

Tym bardziej jakie znaczenie w życiu naszym może mieć zwyczajny worek na buty? Oj czasami bardzo
duże… Wiadomo że jest to rzecz, którą musi mieć każde dziecko, uczęszczające do przedszkola lub
szkoły. Niektóre dzieci w ogóle nie przywiązują do niego uwagi a inne przywiązują się do niego bardzo
i potrafią pamiętać całe życie.

Ja swój worek na buty mam w pamięci do dziś! Wiążą się z tym moje pierwsze wspomnienia jakie
posiadam! Tak jak każde dziecko miałam swój kawałek materiału, ze sznureczkiem… worek był
zwykły, bury i nie miał nic na co mogłam popatrzeć jadąc do przedszkola. Żadnego bohatera z moich
ulubionych bajek, żadnego kolorowego jabłuszka ani misia. Był bez życia, smutny, ponury tak jak
niektóre dni spędzone w przedszkolu. Ach jak ja bardzo nie chciałam tam chodzić! Kto wie może
gdyby specjalnie dla mnie ktoś uszył taki worek na buty… mógł by być szary ze zwykłym czarnym
sznurkiem! Ale żeby tam był ktoś na kogo ja mogę spojrzeć kto wiem, że czeka na mnie w szatni i
pilnuje moich bucików, może wtedy chętniej bym tam chodziła…

Jak większość dzieci szybko znajdywałam ciekawsze zastosowanie dla różnych przedmiotów.
Z kartonów po telewizorze robiłam pałace, z chust babcinych piękne suknie z kija na miotłę
czarodziejską różdżkę. Więc czemu worek na buty nie miał by znaleźć zastosowania? Mimo to, że nie
był ładny to coś wymyśliłam. Kiedy wracałam ze szkoły, kładąc stopę za stopą na krawężniku, bujając
workiem górę i w dół, wpadłam na pomysł zbierania do niego skarbów, przecież papucie można
wrzucić do tornistra. Zbierałam kasztany, orzechy, żołędzie a potem układałam z nich cuda na tarasie.
Tak… to był właśnie mój świat 😉 Oczami mojej wyobraźni widziałam na tym worku uśmiechające się
do mnie misie, ale one szybko znikały…

Teraz kiedy tatuś zawozi Nikolę do przedszkola, ona wie że tam czeka jej worek, dzielnie sama
przebiera buciki i wie, że kotek ich pilnuje 😉 Oczywiście worek zabieramy też na jesienne spacery by
nazbierać kasztanów…

 

 

 Miejsce IX

„Historia pewniej przyjaźni ……. Czyli jak powiększyło się nasze stado”

Choć spotkali się zaledwie 10 miesięcy temu to ich wspólna przygoda rozpoczęła się
dużo wcześniej …

To ON dotrzymywał nam towarzystwa we wszystkie bezsenne noce, ogrzewał w
jesienne poranki i przytulał się w chwilach zwątpienia,

Mmm, o kim mowa pieszczoch, maleństwo, misio zwany przez domowników
MAKSIEM, czyli 45 kg słodyczy i czystej niczym nieskalanej radości życia.

Choć do tej pory to Max był w naszym życiu numerem jeden, to nie miałam
wątpliwości, że przyjmie ON nowego członka z radością, albo bardziej z
zaciekawieniem.

Pomimo wszystko pamiętałam, że moje 45cio kilowe maleństwo to zwierze
i to zwierze stadne, więc wprowadzenie potomka do naszego stada musimy
odpowiednio rozegrać tak, aby Max nie czuł się pominięty w tych ważnych dla
rodziny chwilach

Suma sumarum nasz czworonóg bardziej była stęskniony za mną niż ciekawy tego
małego czegoś, które krzyczało przez całą noc …

Na znak protestu opuszczał nasza sypialnie i okupował kanapę w salonie…

… matko to chyba pierwsza raz, kiedy nie spał z nami w łóżku?!

Ale przyjaźń jak wszystko, co dobre i wartościowe, rodziło się i dojrzewało powoli,
najpierw ciekawskie zaglądanie, gdy karmiłam, obwąchiwanie.
Maks okazał się niezastąpiony w sygnalizowaniu, że pielucha jest do zmiany
Delikatne przystawianie nosa do policzków, a z czasem wylizywanie na całego.

To Max pierwszy się zrywał, gdy słychać było płacz, to on leżał pod łóżeczkiem, gdy
była burza – czy to można już było nazwać przyjaźnią???

BEZ WATPIENIA TAK- nasze stado stało się jednością

Przyjaźń to patrzenie w tym samym kierunku…

Wspólne posiłki

Przyjacielowi wybaczy się nawet „pożyczanie” ulubionej zabawki

Ale najważniejsze jest to, że można spać spokojnie, bo jest zawsze ktoś, kto czuwa i
gdyby tylko była taka możliwość ogrzałby swoim ciepłem

Czasem, kiedy ich obserwuje mam wrażenie, że w domu mam dwoje dzieci, bo przy
11 miesięcznym Kubie prawie 10 letni maks zaczął zachowywać się jak szczeniak.
Hahah emocjonalnie sa chyba na tym samym etapie.

Jestem przekonana, że ta cudowna przyjaźń zaowocuje w przyszłości tym, że Kuba
nauczy się empatii, stanie się wrażliwym chłopcem, a kiedyś w przyszłości po prostu
dobrym człowiekiem.

Powiecie ”marzycielka”… Być może…

Ale pamiętajcie, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku…

 

 

 Miejsce X
„Rodzeństwo”

 

 

 

Mogę powiedzieć o sobie, ze jestem najszczęśliwszą mamą na świecie.
Mam dwójkę cudownych skarbów. Takich o których zawsze marzyłam.
Kocham ich i jestem cala dla nich.
Uwielbiam Misie z serii „Me to you. Bo to jest symbol moich
dzieciaczków”. Kiedy zaszłam w ciąże kupiłam dwa misie. Jeden dla
Kornelki a drugi dla maleństwa, które było jeszcze w brzuszku.
Pamiętam jak dziś słowa Kornelki „ Mamo a będę miała braciszka czy
siostrzyczkę?” „Wszyscy w przedszkolu mają tylko ja nie mam. Ja tak
bardzo bym chciała mieć rodzeństwo” .
Kiedy zaszłam w ciążę po raz drugi, kiedy ta ciąża była wybłagana i
wyczekiwana. Kornelka była przeszczęśliwa. Radość w jej oczach była
nie do opisania.
Na świat przyszedł Marcelek. Łatwiej było mi się zorganizować z dwójką
niż z jednym dzieckiem a Kornelka od początku pokochała braciszka.
Pewnego dnia kiedy szykowałam ubranka dla Marcelka. Kornelka
usiadla kolo leżaczka i mówi do niego słowa, które na zawsze będą w
mojej pamięci :
„Mój kochany braciszku, wiesz ze nigdy nie będziesz sam zawsze
będziesz miał mnie” wtedy łzy same spłynęły mi po policzkach. Mimo,
iż minęły już dwa lata odkąd Marcelek jest z nami to więź miedzy nimi
jest ogromna. Bardzo chciałabym aby tak zostało i będę się starała aby
pokazać im jak fajnie mieć siebie nawzajem. Me to you.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

17 odpowiedzi na “the next one…”

  1. Ja zawsze musze zajrzec na chwile, przejrzec na szybko, a potem dopiero wrocic na spokojnie. Kiedys;) Ale zajrzec musze;)
    Julia patrzac na te kolejne miejsca (nawet sobie nie wyobrazasz jak ja sie ciesze, ze tez tam jestem) widze wyraznie jak ciezko bylo. Wszystkie prace wygladaja tak cudownie… Zdjecia magiczne.
    Gratuluje wszystkim. No to ja lece… wlasnie dyniowe ciasto miksujemy z Wiktorkiem 🙂

  2. Moje Słoneczko w szafeczce u Tosi… co za zaszczyt. Dziękuję ♥
    Jak tylko znajdę chwilkę, biorę za czytanie postów zwycięzców, na razie jestem pod wrażeniem ich zdjęć… w ogóle jestem pod wrażeniem 🙂 pozdrawiam ciepło :*

  3. Ja też uważam że zdjęcia są cudowne!! Przeczytałam tylko na razie tylko słynne 7 🙂 i bardzo mi się podoba! 🙂 Zdjęcia śliczne! no i oczywiście moją Julitkę czytałam ale już wcześniej 🙂 Wrócę tu jeszcze wrócę na spokojnie i poczytam sobie w ciszy wieczorne i skomentuję 🙂 Julitko ma czy ty musisz być tu u Julki zawsze pierwsza? ;-))

  4. Wszystkkie zdjęcia są cudne! PIerwsza trójka wyborna, ale kolejne miesjca również wspaniałe! Wasz wybó® był na prawdę bardzo ciężki! Dzieki Wam mam też lekture na kolejne wieczory! i jestem głodna dalszych publikacji!
    serdeczne pozdrowienia!
    I jeszcze raz gratulacje dla najlepszych!

  5. No i przeczytałam 🙂 Przepiękne zdjęcia 10 miejsca! 7 i 8 miejsce zdjęcia też niesamowite!! Tekst Julity o prawdziwej pasji.. o trudach które pokonuję.. a naprawdę czasem to trudy ogromne.. a pokonuje.. bo pasja w życiu człowieka jest jak tlen.. Powodzenia Julitko 🙂
    Może i kiedyś pokochasz 😉 Nr 4 czytałam wcześniej na blogu i już nie pamiętam nawet.. wybacz proszę autorko! ZOstawiłam komentarz na blogu 🙂 5 miejsce bardzo wzrusza.. a mama to wrażliwa kobieta z wielkim sercem – tak odczytuję i miejsce z 45 kilowym pieskiem :-)) Mój waży 60 kilo i nie jest otyły! jest tak wielki 😉 To wielka prawda.. pierwszy krok jest najważniejszy – fajnie to przedstawiłaś 🙂 GRATULUJĘ WSZYSTKIM :-)) Julka a Tobie życzę oddechu i wyciszenia w najbliższych dniach bo pewnie emocje wycisnęły z Ciebie soki 😉 Pozdrowienia 🙂

  6. Refleksje…
    Wczoraj doszłam do 5 miejsca – nie da się wszystkiego na raz czytać, kiedy emocje we mnie buchają jak z rozgrzanego do nieprzytomności pieczyska. Za sprawą pewnej „zbierzności” językowej MIŚ, postać, mis słowo są w naszej rodzinie czymś niezwykłym. Naszego co prawda nie przyniósł ani dziadek, ani babcia tylko sama mama, i nie powiem ile już lat z nami mieszka, przeprowadza się – bo nie o tym, nie o rozdartym sercu, o stracie, o nieuchronności śmierci w życiu też, chociaż to pewnie wbiło się we mnie najmocniej… Chciałam tylko napisać, że dziś z kawą, nie jedną (ale ja piję zbożową) przeszłam przez te wszystkie historie. Każda poruszyła mnie na swój sposób. Nawet nie śmiałbym pokusić się o własną ocenę, o własny wybór swoich miejsc, bo zarówno słowa jak i obrazy docierają do każdego inaczej. Tak jak jedni lubia lato, a inni kochają zimę, jak jedni z radością grzeją literki w domu, a inni przemierzają świat swoimi stopami, jak jedni ślinią się na widok czekolady, a inni kochają pieczyste… Ludzie są różni, ich gusta, ich smaki ich spojrzenia – to oczywiste. Wiem, chciałam tylko napisać, że każda z tych konkursowych prac jest jedyna w swoim rodzaju i każda jest dla mnie nr 1 – każda jest niezwykła, każda pisana tak czule od serca z rozmysłem, z pomysłem, z polotem. Z miłością Matki… Każda jest w moim odbiorze takim sztandarem dla ich dzieci… Niezwykłe. To takie małe i duże wyznania matek… Mam nadzieję (Drogie Konkursowe Mamy!), że Za kilka/naście lat Wasze dzieci przeczytają to z dumą, z radością i docenią Waszą troskę, Waszą miłość, Wasze zaangażowanie w ich piękne dni i zaczerpną z tego GARA Matczynej Miłości karmę do własnego macierzyństwa, tacierzyństwa…
    Chciałam tylko napisać ponowne „DZIĘKUJĘ” i Wam i Julce, za potężną dawkę wzruszeń!
    🙂

  7. To był rewelacyjny pomysł na konkurs… Dzieki temu mogłam wejśc na chwile do innych swiatów… nie dziwia sie, ze wybór był trudny… wszytkie prace bardzo mi sie podobaja, na pewno bede do nich wracac ” na spokojnie”… a za słowa w historii o misiu-Rysiu, naleza sie dodatkowe brawa, chcoiaz słowa te sa oczywiste, to niestety w codziennym pospiechy czesto o nich zapominamy:
    „Życie jest piękne, niezwykłe jest. Lecz każdy zmierza w tę samą stronę. I trzeba o tym mocno pamiętać by się nie spóźnić, zatańczyć, wzruszyć. By zdążyć na życie życiem jakim chcemy, nie tylko takim jakie jest dostępne. By zdążyć przytulić, wyszeptać „kocham” i ucałować tę zimną dłoń, której na zawsze już potem zabraknie. Tak często-uparcie gubimy się w codzienności, zapominając jak ważna jest dosłownie każda chwila. A kiedyś o tę najkrótszą możemy stoczyć największy bój.”

  8. Wszystkie świetne i jakie odmienne!
    Misia Rysia i cudną właścicielkę mozna oglądać i czytać w kółko 🙂 Gratuluję, piekne!
    Siódemka fakt ma rewelacyjne zdjęcia, z resztą tekst również! Napatrzec się nie mogę…
    A piłka bez kitu rozczula, pachnie miłością i ciepłem rodzinnym. Taką normalnością, nienadmuchaną historią kochającej się rodzinki 🙂 Gratuluję takiej wspaniałej gromadki dzieciaczków ! ♥
    Psina z dziewiątki rozczulająca…
    jejku, jejku jak Wy pięknie piszecie … dziękujemy za ten konkurs i wieczory z cudowną lekturą ♥

  9. Julia jak Was podziwiam! te prace sa tak piekne wszystkie!!! jak nie tekst,to zdjecia i na odwrot!
    a Ty piszesz ze 67 zgloszen bylo!!!
    ja nawet juz teraz nie napisze ktora dla mnie na miejscu 1, ktora na 2, choc wczesniej bardziej mi sie pewne wszystko wydawalo:) tak teraz,mysle ze jest idealnie!!!
    a wzruszylam sie ….przy 5 bardzo….i lzy jak grochy mi leca….

  10. Pewnie nie dotrze do tych do ktorych ma to dotrzec,ale i tak napisze o tym, ze po opublikowaniu prac, kilka osob (tzn o kilku sie dowiedzialam) napisalo do mnie na fb proszac o zaproszenie na bloga.Z mila checia, z tym ze ja bardzo wielu wiadomosci nie dostalam!Do dzis jest to dla mnie zagadka.Niekotre wiadomosci po prostu nie dochodza i potem gdzies przy okazji w praniu to wychodzi.Juz tak ze cztery razy wyszlo…Gdyby ktos zainteresowany to przeczytal, to przepraszam za brak odpowiedzi.nikogo kto do mnie pisze nie lekcewaze; odpisuje zawsze:)

Skomentuj Olga Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.