jeszcze raz…?

Siedzieliśmy na tym drewnianym tarasie mojego rodzinnego domu, na którym bezzmiennie od ponad czterdziestu lat siedzimy. My i wszyscy inni żyjący z nami i obok nas.
Rodzina, znajomi, przyjaciele, każdy ze wsi, który przyjechał na chwilę krótką, dłuższą i przez zupełny przypadek. Przyjaciele rodziców, nasi, a teraz i naszych dzieci.
Taras nawet kilka lat temu doczekał się w końcu poszerzenia, o któren to Mama już tak długo prosiła. I choć był wąski przez te ponad trzydzieści lat, to mieścił taką samą ilość ludzi.
I nikomu owa wąskość nie przeszkadzała. Ewentualnie biesiadnicy musieli się ściskać na ów moment, gdy ktoś chciał przejść.
Bo jak wiadomo… mogą być tarasy wielkie i piękne, ale pusto na nich… Na tarasie moich rodziców pełno było od zawsze.
Ludzi i miliona naustawianych pierdół. Potrzebnych i niepotrzebnych.
Kompot, jabłka papierówki w koszyku, poplamiona książka. Koce wyleżane przez koty.
– Ostatnio mi się Mamusia zapytała, wiesz Julisiu, czy ja bym życie jeszcze raz chciał swoje, to samo przeżyć. I ja odparłem, że nie. – powiedział Tato, gdyśmy tak siedzieli.
(Była to kontynuacja jakiegoś tematu.)
– Rozumiesz to? – Mama wychyliła się z drzwi usłyszawszy rozmowę – On ma takie życie i jeszcze raz by żyć nie chciał! – dokończyła oburzona, po czym poszła dalej lepić pierogi, a z rąk sypała Jej się mąką.
„Jak to?” – pomyślałam szybko! – „Mieć takie życie i żyć raz jeszcze nie chcieć? Jakże tak grzeszyć można? Jakże nie doceniać? Przecież takie życie piękne żyć jeszcze raz, to sama radość! Bez wojen, wielkich chorób, bez głodu, bez przedwczesnych śmierci. Jakże On może?! Jakże?!” – szybko kotłowałam w głowie.
Jednak za chwilę, gdy już uspokoiłam te oczywiste moje myśli gloryfikujące życie, a zwłaszcza to, które się nam trafiło, to zaczęłam krok po kroku iść w tych myślach po tym przeżytym już moim życiu.
Po złotym dzieciństwie. Lekkim i radosnym. Spokojnym i bezpiecznym.
Po młodości pełnej przyjaciół, śmiechu, spotkań, randek, tańców, kilometrów z wiatrem i pod prąd.
Pełnej wszelakich przygód o jakich się marzy wchodząc w młodość i pełnej przygód jaką chcę się wspominać grzejąc się w fotelu starości.
Ach! To życie tętniące wciąż i nieustannie wzlotami, uniesieniami, czekaniem na wdechu i wydechy ulgi, gdy się udało a udać się nie miało.
Powroty do domu , z wiejskiej dyskoteki. Idziemy całą zgrają, całą ulicą, a śmiech niesie się po polach.
Powroty do domu, w licealne lata. Jadę pociągiem, czytam książki, piszę listy, gadam z Andzią. Za oknem, co tydzień te same obrazy. Tylko pory roku aranżują je różnorako. Wracam. Pełna nowych opowieści do opowiedzenia przy czekającej w kuchni kolacji.
Powroty do domu, na motocyklu, nad ranem. Z Kamilą na placach i plecakiem przezabawnych wspomnień.
Powroty do domu, z już tak dorosłego swojego świata. Tego i kolejnych.
Z kolejnych mieszkań, z kolejnych prac.
Pomiędzy tym wszystkim ciężary małe, tragedie znośne, porażki znaczące niewiele.
A może dziś, perspektywa czasu widzi je w okrojonym rozgoryczeniu. Już ukojonym.
Wracałam pamięcią do mojego życia, jak do domu pełnego spokoju, bezpieczeństwa i miłości. I jak nie chcieć wrócić raz jeszcze do takiego życia, jak do tego domu…?
A mimo tego, pomyślałam… że jeszcze raz… ? Czy na pewno…?
Bo jeśli Ktoś zapytałby mnie teraz, czy chcę dalej żyć, to NAJBARDZIEJ !!! Bez żadnego cienia wątpliwości. Żyć i wychować dzieci. Nacieszyć się poranną kawą jeszcze każdego poranka, myślą o przebytym dniu zanim zasnę. Nacieszyć się kolejną wiosną i rodzinną wigilią.
Nacieszyć gorącą kąpielą, nową książką, widokiem na las, podróżą do bliskich, zapachem ogniska letnim wieczorem. Nacieszyć rozmową, nacieszyć ciszą.
Nacieszyć lekcją z niepowodzeń.
Ale kiedy przyjdzie już życia kres i moment późnej starości, kiedy nadejdzie czas, w którym wszystko co miałam do zrobienia, będzie zrobione, co miało być przeżyte, przeżyte będzie… Czy wtedy zdecydowałabym się żyć jeszcze raz? Tym samym życiem, które mam?
Bo gdyby było trudne i ciężkie, pełne rozpaczy i traum to odpowiedź pewnie byłaby jednoznaczna. Może tak jednoznaczna jak powinna być ta, odnośnie tego dobrego życia, że powinnam chcieć je raz jeszcze przejść…
A ja… nie wiem. Czy chciałabym ponownie czuć ten sam strach o dzieci i ich zdrowie. O Ich bezpieczeństwo. O udany kolejny dzień. Czy chciałabym ponownie smucić się przy każdej drodze, z której schodzę, albo która sama skręca bez pytania..
Czy chciałabym przejmować się światem?
Czy chciałabym czuć tę przerażającą myśl o tym, że nie mam kontroli nad tym, co może się wydarzyć?
Głównym budulcem tego strachu jest to co mam. I strach o utratę.
Czy chciałabym walczyć raz jeszcze ze swoją głową pełną myśli i analiz? Pełną perfekcjonizmu, krytyki? Czy chciałabym stresować się jeszcze raz każdym słowem?
A może gdybym wszystko przeżyła pobieżnie, z wierzchu, bez głębszych interpretacji, przywiązań, byłabym gotowa na życie jeszcze raz?
Może przeżywam je tak mocno i tak głęboko, że ten jeden raz wystarczy?
I choć każdego dnia zastanawiam się jak inaczej mogłabym je przeżywać z większą korzyścią dla siebie i dla świata, to czy przeżyte inaczej byłoby spragnione kolejnego życia…?
Może ten sposób w jaki żyję poprzez charakter, geny i wybory jest tym najwłaściwszym, bo jest tym życiem, które wystarczy, gdy jest jedno…?
Bo czyż ktokolwiek jest w stanie obiecać nam kolejne i obietnicy tej dotrzymać?
Może życie ma być nieznośnie upierdliwe w swojej analizie aby czuć, że wypełniliśmy je po brzegi i na końcu drogi być szczęśliwym, ale nie chcieć już niczego więcej… nawet kolejnego życia…
A może biorę je zbyt na serio, a przez to czuje ciężar każdej drobnostki jak poważnych projektów, przy których wiele wysiłku kosztuje mnie umocnienie każdej krokwi i dobrego wyliczenia możliwych sztormów i burz?
I może, gdy przyjdzie już starość, jedyne czego zechcę to odpocząć, docenić to co miałam i odejść bez powrotów?
Nie wiem.
A Ty? Wiesz?

(…)

Tutaj zapisałam post, przebrałam się i pojechałam na fitness.
W aucie włączyłam „Tennessee Whiskey” Chrisa Stapletona i zaczęłam szukać w głowie, do czego wracałabym w tym swoim życiu…
Zobaczyłam tę drewnianą bramę do Osady Łemkowskiej w Bieszczadach i jak wjeżdżam na motocyklu, a tam witają mnie chłopcy z klubu Steel Roses.
Zobaczyłam każdy dłużący się wakacyjny dzień spędzany z Mazdą na rowerach. We wsi obok, na rowie, na przystanku, w jej pokoju z plakatami.
Poczułam to podminowanie czekając na Krzysia pod pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Rynku i naszą pierwszą randkę.
Życie w szkolnym internacie.
I zaczęłam się śmiać przypominając sobie nasze kuchenne posiedzenia z Alą, Justynami, Madzią i Ich mężami, gdy siedzieliśmy cały dzień dogorywając po całonocnych tańcach.
A i wspomnienia powiodły mnie do wieczorów z dobranocką, podczas gdy Mama wypełniała książkę przychodów i rozchodów ze swojego kiosku.
Na razie nie myślałam o tym, jak chciałabym wrócić do dni z Adasiem i dziećmi, bo są teraźniejszością. Najpiękniejszym zwieńczeniem poprzednich dróg i wyborów.
I może, gdy przyjdzie już starość, zechciałabym naglę to wszystko przeżyć jeszcze raz…?
Nie wiem.
A Ty…? Wiesz…?

(…)

– Ale Wyście są głupi – skomentowała Mama wychyliwszy się raz jeszcze – ja bym żyła! Jak ja bym żyła raz jeszcze! Jak teraz.

(…)

I gdybym umierała za czterdzieści, pięćdziesiąt lat, to pokornie poprosiłabym o możliwość przeżycia jeszcze raz tego samego życia, aby wrócić do Mamy, która bez zastanowienia żyła by raz jeszcze i do Taty, któremu jedno życie wystarczy.

„Cyrkówka Marianna” – rozdział o zupie


„Cyrkówka Marianna” podobała mi się szalenie.
Zresztą tak samo jak „Saga o ludziach ziemi”.
Zapytałam zatem Anię Fryczkowską, autorkę, czy mogłabym opublikować jeden z rozdziałów. Mogę.
Zatem zostawiam Wam na zachętę do książek tej bardzo zdolnej autorki – fragment o zupie.
Jeden z moich ulubionych.

„Łazimy po jarmarku i czasem Arnoldo mi lizaka kupi, trochę liżę, a trochę przez
cukierek patrzę, jak przez kolorową szybkę, czerwoną albo żółtą. A potem, im lizak od lizania
robi się cieńszy, tym się świat widziany przez niego bardziej zmienia. Arnoldo śmieje się do
mnie, bo się tym cieszę jak inna złotym pierścionkiem, tak mówi. A co się mam nie cieszyć,
gdy brzuch pełny, ciało czyste, w ustach słodko, a przystojny i sławny mąż u boku. Ludzie
gapią się na nas, a we mnie narasta przyjemne podniecenie, że zaraz będziemy występować.
A do tego słyszę gdakanie kur powiązanych nogami, kwik prosiąt na sprzedaż tłoczących się w skrzynkach, czasem jakiś koń zarży, inny podrzuca worek z obrokiem zawieszony na
pysku, żeby się dostać do tej resztki owsa, co mu na dnie została.
Rozkładamy się z boku trochę, tam gdzie ciszej, gdzie więcej miejsca. Ludzie po
zakupach przystaną, popatrzą, potem wrzucą groszaki, które w kieszeni zostały, czasem
banknot, a tak, banknot, bo jeden złoty jest w papierku, różowy taki. Dzieci ciągną do nas
matki, co właśnie parę osełek własnego masła sprzedały, to i one grosza nam nie pożałują,
zawsze się więc trochę uzbiera. I oczywiście kramarze wspomogą, bo w tym trudnym życiu
śmiech na wagę złota, my handlujemy burakami, a wy śmiechem, tak mówią.
Pyta pani, czym się różniły występy w salach od tych na dworze?
Tym, że w świetlicy czy w remizie gra się do przodu, na rynku – dookoła, bo ludzie
patrzą z każdej strony. W remizie z tyłu mamy ścianę, z boku kulisy, z walizek je robimy, a z
przodu widzów. Grać więc należy tylko do przodu, do publiczności. Na rynku, choć z tyłu
zawsze ustawiamy sobie walizki nakryte kapą z napisem „Cyrk Botticellisse” – ludzie i tak
się tłoczą dookoła. Więc i my musimy wodzić spojrzeniem, uśmiechać się i do przodu, i na
boki, i do tyłu nawet. Tak samo, na wszystkie strony, demonstrujemy łańcuchy, obręcze czy
co tam jeszcze.
Tak, pamiętam tamten dzień z żółtym lizakiem. Ale pamiętam i inny, gdy od rana
tylko dwie marchewki z pola wyrwane pojedliśmy, więc brzuchy mieliśmy puste, bo dopiero
na jedzenie należało zarobić. Ten drugi może nawet lepiej pamiętam.
Rozłożyliśmy się wtedy z przedstawieniem przy straganach. Tuż obok siedziała
babina na garach z kapuśniakiem, ona grzała zupę, a zupa grzała ją. Wyobrażam sobie, jakby
mi pięknie żołądek zagrzała, jedna łyżka, druga…
– Skup się – szepcze Arnoldo. – Łańcuch mi podaj.
Otrząsam się, patrzę na niego, bębnię, dźwigam łańcuch, prezentuję widzom dookoła,
postękując i uginając się pod ciężarem, ale spojrzenie samo do baby wędruje, do parującego
pod jej spódnicami garnka.
– A teraz słynna Marisse z Cyrku Botticellisse powie wiersz! – krzyczy Arnoldo.
Specjalnie głos podnosi, wiem o tym, daje znać, żebym się wreszcie obudziła, żebym
spełniała swoje obowiązki wobec widzów.
Jak trudno o to na głodniaka. Recytuję wiersz, ale myślę o kapuśniaku, nie mogę się
doczekać, aż będziemy mieć pełen kapelusz pieniędzy, wtedy kupimy sobie porcję i
sprawiedliwie podzielimy między nas dwoje. Nie, na pewno starczy nam nawet na dwa
talerze. Recytuję wiersz, a ludzie mają łzy w oczach, tyle we mnie uczucia, tęsknoty jakiejś.
Do gorącej zupy ze skwarkami to tęsknota, ale przecież tego nie muszą wiedzieć, gdy ocierają łzy.
Ten wiersz mówię:
Gdzie spojrzysz, gdzie, ach, mocny Boże,
tam rozpacz i nędza wśród ludzi…
I wcale nie mam zamiaru zastępować Pana Boga człekiem, o nie, z głodu odważna się
zrobiłam jak nie wiem co.
A potem chodzę wśród wzruszonej publiki z kapeluszem, monety się sypią, nie
powiem, większość coś wrzuca, a grosz do grosza i będzie kokosza, jak mawiała mamusia.
Patrzę na babę na garnku. Zaraz uniesiesz dla nas swą spódnicę, za chwilkę. Doczekać się nie mogę.
Baba znowu komuś nalewa kapuśniaku, do talerza, dwa stosiki talerzy blaszanych
obok niej, jeden czysty, drugi brudny, baba grzebie chochelką blisko dna, bardzo blisko, w
końcu gar przechyla i wlewa do talerza ostatki, zapach kapusty, okrasy roznosi się w
powietrzu, ale co z tego, skoro ostatni talerz zupy właśnie ktoś kupił, a dla nas nic nie zostało.
– Płakać będziesz? – troska się Arnoldo. – Coś się stało, Mariska?
Tylko kręcę głową, bo co mam powiedzieć, że kapuśniak się skończył? Rozglądam
się, ale nikt na rynku już nie ma gorącego jedzenia, mogę sobie iść po jabłko czy gruszkę, ale
to nie to samo, gdy gorącego, ostrego się chciało. Rozglądam się dookoła, ale to nie jest
miejscowość, gdzie byłaby gospoda i sklepy na stałe, wszyscy raz w tygodniu w jedzenie
zaopatrują się na jarmarku. Mogłabym sama zupę ugotować, ale nie zdążę napełnić naszego
kociołka kapustą ani słoniną, bo już kupcy się zwijają, sprzedali wszystko, co mieli.
Takie dziwne rzeczy czasem utrwalają się w pamięci, przedziwne, prawda?
Rozczarowanie, że się skończył kapuśniak, już pewnie ze czterdzieści lat minęło, a ja ciągle
pamiętam tamten wzruszający występ, kiedy płakało pół rynku, bo taką miałam ochotę na
gorącą zupę pachnącą wędzonką.
Tak, czasem się pamięta takie nieważne rzeczy, a znowu ważne z głowy wylatują. Tak
bywa, proszę pani, że czasem chwile są najważniejsze. W życiu niewiele można planować.
Więc skupiajmy się na chwilach.”

pęknięte serce Matki

Serce Matki pękło mi dwa razy.
Pierwszy raz osiem lat temu, a drugi raz wczoraj.
Byłam chora. Cały tydzień.  Rano do przedszkola Tosię woził Tato, a odbierała Ciocia wracająca tamtędy z pracy.
Ojcowie wiadomo, nie czytają tablic ogłoszeń. Ciocia, jechała zawsze w pośpiechu, bo w domu czekały też dzieci, obiad do zrobienia.
Do nikogo nie mam żalu. Nawet do siebie trudno mieć. A dobrze jest mieć Kogoś, do Kogo żal można kierować. Może to by uwolniło i pozwoliło zapomnieć. Byłoby jakieś wytłumaczenie. Nie ma Kogo winić.
Tamtego dnia zadzwoniła przedszkolanka mówiąc, że Tosię boli głowa i czy Ktoś mógłby po Nią przyjechać wcześniej.
– Pewnie – odparłam – już Tato po Nią jedzie.
– To pewnie dlatego, że mieliśmy dziś zajęcia z rodzicami i było Jej smutno, że nikt nie przyszedł. – dodała.
I wtedy serce pękło mi po raz pierwszy! Pękło, kiedy pomyślałam jak bardzo musiało pękać Jej, gdy wchodzili wszyscy rodzice, czasami dziadkowie, a do Niej nikt..
Pękło, gdy zaczęła się już lekcja, zamknięto drzwi, a Obok Niej nikogo.
Podobno zastępczą rolę pełniła Pani Dyrektor przedszkola. I choć była cudowna, nie była to Mama.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam wyć jak konający zwierz. Byłam gotowa zrobić wszystko aby cofnąć czas. Aby cofnąć uczucie jakie się w Niej zrodziło.
Aby Ktoś przeczytał tę informację z tablicy ogłoszeń. Abym była zdrowa i ja ją zobaczyła, bo odbierając ją codziennie, czytałam każdego dnia. Ale nikt Jej wtedy nie przeczytał. A była jedynym miejscem z tą informacją.
A czasu cofnąć się nie dało.
Kiedy weszła w drzwi upadłam na kolana przed nią i płacząc wypowiadałam miliony słów. Ściskając Ją. Nie miałam pojęcia co mogę uczynić, aby choć odrobinę zabrać Jej smutek i żal.
Czy według poradników wychowania i uczonych, powinnam nie pokazywać, że było to coś czym należy się przejmować? Czy należało powiedzieć dwa słowa wyjaśnienia i wtedy dziecko nie zwróciłoby zbytniej uwagi. Nie rozdmuchany problem nie nabiera rozmiarów?
Może…
Ale jestem Matką, która pokazuje przed swoimi dziećmi cały wachlarz swoich prawdziwych uczuć. Swoje radości. Smutki. Żal. Złość.
Wtedy pękło mi serce i nie potrafiłam, a może też nie chciałam inaczej.
Moja intuicja podpowiadała mi, że mam być z Nią szczera i powiedzieć Jej, jak bardzo chciałabym naprawić tę chwilę. Jak bardzo domyślam się co czuła. I jak mogę cofnąć czas w Jej sercu, bo prawdziwego cofnąć nie potrafię.
Zupełnie nie pomaga fakt, że jestem Mamą, która od 10 lat jest w każdej radzie rodziców w obu klasach, która zawsze piecze ciasta, która jest na każdym festynie od czasu ustawiania stołów do zamiatania po ich złożeniu. Która od lat organizuje pieczenie ziemniaka, która na każdej uroczystości szkolnej rozkłada talerzyki, filiżanki i parzy kawę do późnej nocy, co cieszy dzieci, bo latają po szkole w ciemnościach korytarzy i szatni (a z lat młodości pamiętam, że była to zawsze fantastyczna przygoda). Zupełnie nie pomaga ten fakt i milion innych, których wymieniać by bez końca…
Bo choć czas można wypełnić z nawiązką, tak do minionego, dołożyć trudno…
Choć nawet gdyby było najtrudniej, to wiem, że ja bym dołożyła. A to jest po prostu… niemożliwe.
Wiem, że od zawsze, i do ostatniego dnia Ich edukacji, będę Mamą szaleńczo zaangażowaną w Ich organizacyjny świat szkolny, jednak nie wymaże z Jej pamięci tamtego dnia, gdy siedziała na dywaniku i patrzyła na drzwi, w które nie weszła Mama.
Wczoraj, osiem lat później, wracając z babskich zakupów, rozmawiałyśmy sobie o tym, bo… właśnie wczoraj, serce pękło mi po raz drugi.

Nasz chłopczyk wracał ze szkoły sam. Wielkie było to wydarzenie, gdyż wracał sam pierwszy raz. Wszystko mieliśmy ustalone, przećwiczone. Rano zdał ostateczny egzamin ze świateł, pasów, mijanych zakrętów i używania telefonu podczas powrotu.
Doskonale przecież wiemy, że to chodzenie na nogach samemu, nie jest tak istotne, jak fakt zakupu miliona słodyczy w mijanym sklepie. Istotne jest też jeszcze włóczenie się z kumplami. Dlatego wrócił trzy godziny później. Informując mnie o wszystkich swoich działaniach i krokach. Zataił jedynie ilość zjedzonych przez te trzy godziny słodyczy.
Późnym już popołudniem widzimy przez okno jak posuwa się między wysokimi trawami ta czerwona czapa i na czerwonym nosie czerwone okulary. Czerwony plecak zwisa z jednego ramienia, a ciało całe wygięte, bo plecak tego dnia niezwykle ciężki.
Machamy Mu, wysyłamy serduszka, ale nic nie widzi. Wzrok wbity w ziemię i powłóczysty krok. Otworzył drzwi, a my zaczęliśmy bić mu brawo aby pokazać jacy jesteśmy z Niego dumni. Kiedy podniósł do góry swą twarz… O mój Panie! Tego smutku opisać nie sposób.
Tonął we łzach. A w rączce trzymał złamaną różę. Osobno łodyga i osobną pąk, do którego przywiązana była czerwona wstążeczka.
– Kupiłem Ci róże na walentynki, a ona mi się złamała. – powiedział na jednym wdechu.
– Syneczku – rzuciłam się na kolana przed Nim i objęłam najmocniej jak potrafię. Utonęliśmy od razu w swoim uścisku i puchu jego kurtki. – Kupiłeś mi róże na walentynki? – łzy poleciały mi gęstym strumieniem.
– Tak. – mówił wciągając nosem płynący katar – I niosłem w plecaku. I dopiero tutaj, na chodniku, za światłami zobaczyłem, że ona się złamała. Jak to zobaczyłem, to się tak skuliłem na tej ziemi z tego smutku. Tak bardzo chciałem Ci ją dać.
– Syneczku, to jest najpiękniejsza róża na tym świecie. Właśnie ta! Ta złamana w czerwonym Twoim plecaczku. Żadna wielka, smukła i dostojna nie jest nawet w połowie tak piękna.
W czasie gdy tuliliśmy się w przedpokoju, Tatuś w swoim biurze dokonał na spinaczu czarów, że ponownie stała się „niezłamaną” różą.
Kiedy myślę sobie o tym małym chłopczyku, który idzie chodnikiem, z boku mijają go szybkie samochody, ludzie spieszą się z pracy, na spotkanie, a w tym małym sercu dzieje się taka rozpacz… A w tej małej łapce, ten złamany kwiat… Bo przecież ta kupiona dla Mamy róża, nie jest sprawą codzienną. Jest sprawą, która miała dać tyle radości Mamie a i Jemu samemu z dumy nad swoim dorosłym czynem. I ten urwany łepek wiszący na czerwonej, cienkiej wstążeczce…
Jakże chciałabym cofnąć czas żeby zabrać od Niego ten smutek i rozpacz, które zaparowywały dusze, ciało i czerwone jego okulary….

Serce Matki nie pęka wtedy, gdy jest ranione. Serce Matki zniesie każdy cios.
Serce Matki pęka, gdy dziecku dzieje się krzywda, a ona nie może temu zaradzić…
Wtedy przychodzi nadludzki ból.

Zawsze, gdy myślę o swoim pękniętym dwa razy sercu, uświadamiam sobie jak wielkie muszą być rany na sercach na przykład tych Mam, których dzieci leżą z łysymi główkami na onkologii, podpięte pod maszyny z życiem.

Czasami też, kiedy przypomni mi się, o tych moich bliznach na sercu, które nie chcą się zagoić, zastanawiam się czy najbogatsze w owe blizny nie są serca Matek, które chcą być „nadmatkami”…?
Zatem może czasami (myślę o tym dla ukojenia i aby nie zwariować) powinnyśmy przytulić swoje w sercu blizny i dać im się już zagoić…?
Bo czy będąc bez blizn, byłybyśmy tymi samymi, najlepszymi dla naszych dzieci Mamami…?