nieszczęśliwe życie


Ten post, to zbiór moich różnych zapisków dotyczących szukania szczęścia.

Od bardzo dawna, kotłowało mi się w głowie pragnienie napisania o przyczynach naszego ludzkiego nieszczęścia. Nieszczęścia ludzi XXI wieku. I są to luźne moje przemyślenia. Niepoparte faktami, ani badaniami mądrych naukowców. Choć im więcej słucham i czytam tym częściej moje przemyślenia czy poglądy znajdują potwierdzenie w nauce.
Często zastanawiam się nad depresją. Skąd się może brać i jakie są jej powody. Nigdy mnie nie dotknęła, więc nie powinnam sobie nadawać żadnego prawa aby o niej pisać.
Jednak poza depresją, jest w tym naszym współczesnym świecie ogromny wachlarz innych uczuć, które kryją w sobie smutek, złość, żal, gorycz, zniechęcenie, brak motywacji, beznadzieja czy melancholia. Oczywiście wszystkie te uczucia były na świecie od początku jego istnienia, jednak nigdy dotąd ludzkość nie skupiała na nich aż tyle swojej uwagi.
Wszystko to, co napiszę poniżej, to moje zapisane w notatkach, skrawki wpadających do głowy spostrzeżeń, refleksji i doświadczeń.

Jeśli to ja nadawałabym Nagrody Nobla, to Oldze Tokarczuk wręczyłabym za inną Jej książkę. „Zgubiona Dusza”.
Jej bardzo krótka treść mówi o człowieku, który żyjąc jak my teraz, czyli w pośpiechu, schemacie, gonitwie, dostaje ataku paniki. Trafia do bardzo mądrej lekarki, która mówi mu i objaśnia, że ciało porusza się o wiele szybciej niż dusza i jego ciało w tym pędzie zgubiło swoją duszę. A bez siebie nie potrafią normalnie funkcjonować. Jej jedynym lekarstwem dla niego, jest – usiąść i poczekać na swoją duszę.
„Tak też zrobił ów człowiek o imieniu Jan. Znalazł sobie mały domek na skraju miasta i tam codziennie siadał na krześle i czekał. Nic innego nie robił. Trwało to wiele dni, tygodni, miesięcy.”
Mój Tato od zawsze kiedy mówię Mu o swoim zabieganiu, mnogości spraw, a przez to wewnętrznym niepokoju, proponuje mi leżak. Mówi, że to o wiele więcej niż wizyty u psychologów. Mawia – Choć Julisiu, zostawisz telefon w domu, weźmiemy sobie dwa leżaki, kompot do słoika i będziemy przez kilka godzin, w milczeniu patrzeć się w niebo. Albo w łąki, w zwierzęta pod lasem.
(Mamy taką ziemię dookoła, której nie ma nic. Tylko pola, łąki, drzewa, niebo, ptaki.)
Zatem może po tego Nobla mogliby stać oboje, ale dziś chyba nie dostaje się nagród za prostotę myśli i czynów.

Czasami jadąc autem wolę słuchać podcastu zamiast muzyki, bo czuje większe wyciszenie, choć chcąc się wyciszyć, powinnam jechać w ciszy. Tak trudno robić nam coś, co przecież wiemy, że nam pomoże. Błędne koło. Przebodźcowani szukamy bodźców aby uciec od myśli zmęczonej bodźcami głowy.
Jadę i słucham Joanny Podgórskiej. Rozkłada na drobne wszystkie badania naukowe jakie zostały dokonane na temat zbawiennej mocy spacerowania. Ona w ogóle rozkłada mózg na drobne.
Pamiętam jak całe życie Tatuś wyciągał nas na spacery. Jako, że Jego głowa też pracowała od zawsze na najwyższych obrotach, szukał ukojenia w spacerach. A badań wówczas nie robił, ani o nich nie czytał.
Ostatnio trochę się o mnie martwił z racji pewnych spraw jakie mnie spotkały i dzwonił co chwila pytać jak się czuję. Każdy z tych telefonów zaczynał – Idź Julisiu na spacer, Tatuś Cię bardzo prosi.

Zatem Nobliści i doktorzy nauk wszelakich zgadzają się z moim Tatą.
Pierwsze dwie najistotniejsze kwestie składające się na zdrowie psychiczne, to czas z samym sobą.

Pamiętam bardzo dobrze jak pewna znajoma powiedziała mi, że dziękuje za swoją depresję i za czas jej trwania. Że nikt Jej z niej nie wyciągał na siłę, bo uważała, że ciało i mózg miały potrzebę zatrzymania. Wypoczęcia, odcięcia, wyciszenia. Jej zdaniem depresja jest najgłośniejszym z najcichszych sygnałów o zatrzymanie się. O przyjrzenie. Danie sobie odpoczynku. Bo Kto powiedział, że życie musi być wciąż prędkie, głośne, pełne? Czasami widocznie musi być depresyjne.
Wszyscy widząc smutek chcieli Jej pomagać, a Ona mówiła Im, że ten smutek jest częścią ważnego czasu, który właśnie trwa.
Może właśnie wtedy Jej ciało też czekało na duszę? Może u wielu tak czeka?
Może nie zawsze należy Kogoś wyciągać na siłę do świata dźwięków i licznych zdarzeń?
Może czasami należy zostawić karteczkę z napisem – jeśli wstaniesz z krzesła i będziesz chciała czegoś więcej to – jestem.
Ale to tylko może.
Jim Carrey w pewnym wywiadzie powiedział „Różnica między depresją, a smutkiem jest taka, że smutek wynika z tego co się zdarzyło lub nie. A depresja to Twoje ciało, które mówi – pierdol się. Nie chcę być już tą postacią, którą stworzyłeś. To za dużo dla mnie. „Depressed” to głeboki – odpoczynek. Twoje ciało potrzebuje depresji. Potrzebuje głębokiego odpoczynku od postaci, którą próbowałeś być.”
Siedzisz i czekasz aż pojawi się w Tobie nowa postać. Ta, z którą będzie lżej.

(Podczas pisania tego posta, dokładnie w tym momencie, dzieję się rzecz przedziwna. Przypadek…? Lekcja…? Karma z pomocą…?
Do tego wpisu zabieram się od pół roku. Ilość tematów właściwych i pobocznych jest tak liczna, że nie mam w swojej głowie przestrzeni, aby usiąść do tego, bez wewnętrznego niepokoju. Dlatego też przekładam to z dnia na dzień, dopisując tylko w notatkach kolejne myśli z tym związane. Brak koncentracji. Ogromny deficyt zasobów koncentracji jest również tematem, który chciałabym poruszyć. Zjawisko to zachodzi u dzieci, to oczywiste, u młodzieży jak i u nas dorosłych. Jedynie starcy są jeszcze w tym temacie wolni. Bo Oni mieli i mają wiele czasu, w którym dusza dogania ciało.
Świat bodźców wychowuje nas i tresuje sobie w sposób, który wytrąca nas z uwagi. Nie jesteśmy w stanie na dłużej zawiesić swoich myśli. A co za tym idzie, nie potrafimy w żadnej z czynności zaznać spokoju. I ja również jestem z tej koncentracji wytrącana. Dlatego siadanie na dłuższy czas do komputera i pisanie na zadany w głowie temat, mnie w jakiś sposób przerasta, stresuje. Czuje podminowanie, niepokój. Szukam wymówek.
Dziś rano pomyślałam, że muszę tego dokonać, bo inaczej się w środku już uduszę od nadmiaru myśli. Ostatecznie nie zależy mi na ilości osób, które ten tekst przeczytają, a na uwolnieniu się od zatrzymywanych w głowie przemyśleń. Pisanie jako terapia jest jak to siedzenie na krześle czy leżaku. Dlatego głównie robię to dla siebie. I swojej głowy.
Jak powiedziała pewna Pani psychiatra – Pani Julio, nie ma dla Pani leku tak dobrego, jak Pani świadomość tego, co Pani dolega i jak sobie z tym radzić.
Zatem ja wiem, że pisanie, to moja wolność umysłu. Czasami chwilowa, ale jednak.
Zresztą czyż wszystko nie jest chwilowe? I takie ma być.
Bo szczęście przemija, ale dzięki temu ból też.
Uwielbiam wystąpienie Ajahna Brahma pt. „To również przeminie”.
Zatem siadam dziś rano. Zapisuję tytuł tego posta i kreśląc pierwsze zdania mam wrażenie, że wolałabym każdą pracę fizyczną, tylko żebym nie musiała zdobywać się na tę koncentrację.
Otwieram telefon na zakładce „notatki”, bo tam mam dziesiątki spisanych tekstów, które chciałam tu zamieścić. I ta moja głowa uznaje za największy trud, uporządkowanie tych zapisywanych myśli, układania je w bardziej czytelne zdania.
Patrzę w okno, szukam w głowie innych obowiązków. Choć przecież wiem, że kolejny dzień zwłoki będzie dla mnie kłodą pod nogi.
W mojej głowie co jakiś czas pojawia się jeszcze lęk przed zapomnieniem. Lęk przed tym, że o czymś zapomnę, rośnie do tak dużych rozmiarów, że powoduje zawroty głowy. Dlatego wszystko co mogę, staram się robić od razu albo zapisywać. Czy kiedykolwiek w dziejach mieliśmy więcej do pamiętania…? Zaznaczmy, że często spraw nieistotnych.
Wracając – w tym momencie, z niewyjaśnionych przyczyn (prawdopodobnie starej aktualizacji laptopa, który połączył się z telefonem) ginie mi owa notatka. Notatka, którą uzupełniałam jeszcze wczoraj wieczorem o kolejną myśl. Nagle brak tej notatki i skrótów myślowych wzbudza we mnie jeszcze większą rozpacz. Że moja koncentracja będzie musiała się wzbić kilka pięter wyżej. Że nie tylko rozwinę punkty, ale muszę je stworzyć od nowa. A przecież mnóstwo z nich przeoczę. Oczywiście z czasem wrócą, przyjdą nowe, może lepsze, ale…będzie teraz trudniej.
Godzinę czasu robiłam wszystko aby przywrócić ową notatkę . Łzy kapały mi po nosie na biurko. Ach, ja wiem! Jak można płakać nad utraconymi zdaniami…
Ale… Można. I o tym będzie też dzisiejszy wpis. Bo choć często ludzie myślą, że pisząc coś tutaj atakuję ich zachowania czy czyny, nie są świadomi, że najczęściej muszę sama czegoś doświadczyć, jakiś emocji doznać, myśli przerzucić, aby móc się do tego odnieść. Zatem najczęściej to analiza własnej osoby a nie innych. Jeśli inni się w tym odnajdują niech nie czują się atakowani, a niech bardziej da im do myślenia fakt – dlaczego ich to oburza, porusza, dotyka. Czemu w ogóle na daną treść zwrócili uwagę.
Zatem kończąc, po dwóch godzinach, jakiś magiczny, zdalny informatyk przywraca mi ową notatkę. Z czeluści wszechświata, bo jak sam stwierdził, nie było jej nigdzie.
Wiecie jakie budzi się we mnie uczucie, gdy pojawia mi się notatka, której posiadanie jeszcze rano było sprawą oczywistą? Powoduje, że napisanie tego posta i koncentracja na tym poziomie z zapiskami, a nie bez nich, jawi się jako niezwykle błahe i lekkie zadanie.
Świat jest wielkim zgrywusem serwując mi to teraz, bo o tym jest ten wpis.)

To trochę tak jak ten kawał z kozą.
„Pewnego razu do rabina przychodzi Żyd i płacze mu : „Rebe, ja już nie mogę wytrzymać, mam tak źle w życiu, tłoczymy się z żoną i dzieciakami w małym domku, trudno nam i w ogóle bieda.” Rabin myśli, myśli i mówi „sprowadź sobie do domu teściową i wróć za tydzień”.
Po tygodniu Żyd przychodzi. Rabin pyta go czy pomogło, a Żyd, że nie, że jest jeszcze gorzej, bo żona i teściowa się kłócą o to jak wychować dzieci, jak porządki robić, co gotować do jedzenia. Rabin poleca zatem Żydowi wziąć do domu kozę i wrócić za tydzień.
Mija tydzień, Żyd, niewyspany, zmęczony i zatroskany przychodzi. Okazuje się, że nie dość, że ciasno i źle i hałas, i gderanie to jeszcze smród, bród i koza wszystko nadgryza. Rabin udziela zatem ostatniej rady : „Odpraw teściową i wygoń kozę, a potem wróć po tygodniu”.
Mija kolejny tydzień i Żyd przychodzi. Rabin pyta go jak tam mu się wiedzie, a ten, zadowolony odpowiada : „No Rebe, teraz, to ja mam jak w raju”. „

Każdy z nas ma w życiu swoją mantrę. Moją są słowa Baumana. Od kiedy przyglądam się ludzkości skarżącej się na permanentny brak szczęścia.
„Musimy pokonywać naprawdę wielkie trudności aby poczuć szczęście.”
Jakie my, ludzie XXI wieku, żyjący w cywilizowanym kraju, na średnim poziomie, pokonujemy naprawdę wielkie trudności?
Zepsuta pralka? Denerwujący szef? Duży rachunek za leczenie? Psujące się auto? Korki? Niemodne buty? Bałagan? Pospolite wakacje? Brak tarasu?
Żyjemy w czasach w których liczność problemów może i przerasta poprzednie czasy, bo mnogość rzeczy, pragnień i możliwości jest większa, ale rozmiar tych problemów jest nieporównywalny.
Jeszcze chwilę temu, dokładnie wtedy, gdy najczęstszą chorobą nie była depresja, ciąża dla kobiet była ruletką życia i śmierci. Mężczyźni nie wracali z wojen. Dzieci umierały na zwykłą grypę. Jeszcze chwilę temu kobiety z objawami menopauzy były palone na stosach!
Żyjemy w najlepszych z możliwych czasów. Tylko my, jako ludzie, nie zdążyliśmy się dostosować do życia we względnym spokoju.
Tove Jansson pisała „Dziwne, że ludzie mogą się stać smutni, a nawet źli, gdy życie staje się zbyt łatwe.”
Nasz mózg jest zaprogramowany na strach przed śmiercią. Co chwila pojawiało się zagrożenie ze świata natury, zwierząt, innych plemion.
I do tego nasz mózg jest zbudowany. Jako, że na co dzień nie pojawiają się już takie zagrożenia, nasza głowa wyszukuje je w każdej innej sferze.
Wyszukuje, bo tak ma wpisane. Przeżyć. A aby przeżyć, trzeba było być czujnym.
Dziś nasza czujność szuka zagrożenia w cieknącej zmywarce, potyczce słownej z koleżanką, w syndromach tego, że coś nas omija, jak na przykład modna tej wiosny Madera.
I nie możemy winić naszej głowy za to. Tak została stworzona. Wyszukuje zagrożeń z dostępnych jej materiałów. To my musimy sobie uświadomić, że to nasza natura. Musimy się z niej cieszyć. Gdyby jej nie było, zginęlibyśmy zanim zaczęlibyśmy się zadomawiać na tej planecie.
I za tym idzie to, co dotyczy tak wielu aspektów dzisiejszych problemów natury psychologicznej – akceptacja.
Należy zaakceptować fakt naszych lęków. Kiedy uświadamiamy sobie, że wszystkie zebrane do głowy dzisiejsze problemy, są naszą naturą zbudowaną dwieście tysięcy lat temu, zrozumiemy i wręcz poczujemy wdzięczność.
Wszystkie czasy miały swoje ułomności, tragedie.
Zaryzykuję takie odważne zdanie, że dobrostan jest wojną XXI wieku.
Z tego otaczającego nas dobrostanu, nasz umysł wyszukuje zagrożenia. Nie ma czego łapać więc zbiera te drobne, ale liczne pierdoły.
Ktoś mógłby rzec – Możesz mówić za siebie. Jestem przyzwyczajona, że jeśli gloryfikuję życiu i szczęściu, to trudno domyślić się, że mogą mnie spotykać trudy i nieszczęścia.
Jednakże za chwilę zostawię Wam cytat, który pokaże Wam jak ja widzę nieszczęście.
Zatem, czy mnie jest lepiej. Nie. Duża liczba moich znajomych żyje w trudniejszych warunkach, niektórzy w skrajnie trudnych. Czasami wypadki losowe, czasami lenistwo, innym razem taki wybór.
Ale każdy z nich nadal śpi w ciepłym kącie i codziennie ma dostęp do pożywienia.
Nie przezwyciężają zagrożenia życia. Nie ma tego strachu jaki rodził się w człowieku przy ucieczce przed lwem.
„Zgarnęłam dzieci jak kwoka. Jedno dziecko pod jedną pachą, córka Terenia, zmarła potem, jeszcze we wojnę na tyfus, drugie – Ignaś – pod drugą. Kule świstały koło uszu. A ja biegłam. Tak biegłam, że serce dudniło mi w głowie. Zastrzelą, nie zastrzelą – to jest strach. To był strach.”
( fragment książki pt. „Soroczka” A. Kuźniak )
Czy powinniśmy się winić, że nie przeżywamy prawdziwego lęku i stąd nasze ataki paniki XXI wieku?
Nie. Powinniśmy się cieszyć, że nasz lęk pochodzi z naszej głowy i ostatecznie minie i nic nie zmieni.
Mamy coraz mniej problemów natury poczucia bezpieczeństwa więc szukamy ich w egzystencji emocjonalnej.
Jeśli nie muszę walczyć o przetrwanie i ucieczce przed tornadem, to szukam problemu w niesprzątanej od roku spiżarce i to mnie dołuje.
Kiedy uświadomimy sobie, że te problemy nigdy nie znikną, tylko wymienią się na inne, zaczniemy cieszyć się, że są aktualnie takie.
Od zarania dziejów nasz mózg przeżywał ogromny strach i poczucie ulgi, gdy udało się uciec śmierci spod ogona. Szczęście jakie rodziło się w duszy i ciele, gdy udało się przeżyć było tak mocno odczuwalne, że ładowało siłę człowieka na kolejne dni, miesiące, lata. Dziś nie mamy zbyt wielu „możliwości” doznać takiego stanu. Ja poczułam opisywany stan po wybuchu kominka. Pamiętam, że przez pół roku nic nie było dla mnie problemem. Nigdzie nie zauważałam spraw, o które mogłabym się denerwować czy smucić.
Dziś nasz mózg sam tworzy warunki do jakich jest przyzwyczajony.
Zatem może jeśli pokochasz swoje ataki paniki, które nie ostrzelą Twoich dzieci i Ciebie to miną…? Może.
Bo może Komuś w ogóle, a innym całkowicie.
Mnie akceptacja pomogła pozbyć się tików nerwowych.
Mojej przyjaciółce ataków paniki właśnie.

Jakiś czas temu wpadł mi w oczy pewien tekst.
Pamiętam fragment.
„Bycie grubym jest trudne, bycie fit jest trudne.
Bycie na etacie jest trudne, posiadanie swojej działalności jest trudne.
Wybierz swój trud.”
Przykładów było więcej. Ale czy nie wszystko jest takim przykładem?
Czy nie każda rzecz, którą czynimy jest tym wyborem?
Bardzo często będąc zmęczona daną czynnością, myślę o opcji i okazuje się, że inna możliwość również niosłaby ze sobą pewien trud. Zauważam, że wybrałam ten, który jest dla mojej osoby, dla mojego charakteru lżejszy.
Sprzątanie jest trudne, życie w bałaganie jest trudne.
Wybierz swój trud.
Zarobienie na nowe ciuchy jest trudne, myśl o braku odpowiedniej sukienki na uroczystość jest trudne.
Wybierz swój trud.
Życie to wybór między trudami i jeśli to zaakceptujemy, poczujemy więcej szczęścia i mniej trudu włożymy w niesienie wybranego trudu.
Żyjemy w czasach, w których chcielibyśmy aby wszystko było łał!
Nasza praca, dom, związek, dzieci, wygląd, paczki przyjaciół, jedzenie i czas wolny.
Staliśmy się niezwykle wymagający wobec życia jak wymagający jesteśmy wobec kraju, który lecimy odwiedzić, a jaki wcześniej podziwialiśmy na zdjęciach podrasowanych w photoshopie lub zrobionych przez naprawdę dobrych fotografów.
Wszystko powinno być piękne i przyjemne. Gonitwa za tym pięknem i przyjemnością staje się udręką. Czasami wystarczyłoby usiąść i siedzieć jak bohater „zagubionej duszy”.
Tam czasami jest najpiękniej i najprzyjemniej. Jednak nie mamy czasu tego doświadczyć, ponieważ włącza się strach przed zmarnowanym czasem na nic.
Bez czasu z „niczym” nigdy nie będziemy mieć wystarczająco dużo siły, aby cieszyć się gdy nadejdzie „wszystko”.
A czas ma być kolorowy, rozwojowy, zabawny.
Jest. Jest jak jeszcze nigdy dotąd. Wystarczy, że jadąc do pracy w aucie wysłuchasz dwie piosenki, a przed snem przeczytasz jeden rozdział książki. To więcej niż ludzkość miała przez cały ten czas. Często też gonimy za przyjemnością innych myśląc, że nasza nie jest wystarczająco przyjemna. Przyjemność ma być jeszcze modna.
Możesz przeżyć całe życie w modnej sukience, ale jeśli będzie Cię cisnąć w pasie albo pod biustem to pamiętaj, że nie oddychasz pełną piersią. Załóż wygodną dla siebie. To może być też początek drogi do szczęścia. Twojego.

Nawet znajomości muszą być wow i wciąż nieustająco piękne. Nie ma tam miejsca na kłótnie, dyskusje, mówienie na bieżąco co się czuje. Wszystko jest idealne, a to co złe zamykane i kumulowane. Potem następuje bum! Ludzie wyrzucają wszytko, co gdyby było przegadywane i wyjaśniane na bieżąco nie urosłoby do nieprawdopodobnych i często nad wyraz przerośniętych rozmiarów. Ale miało być pięknie, a nie prawdziwie. Chcemy świata idealnego, zamiast normalnego, realnego i prawdziwego.
Relacje międzyludzkie są coraz skromniejsze, bo ludzie chcą aby było tylko miło. A miło może być tylko w kurtuazji i hipokryzji. Każdy z nas ma wady i w gęstych relacjach one wychodzą. Kiedy wychodzą – ludziom rozchodzą się drogi. Szukają kolejnych, już teraz mają nadzieję, idealnych relacji. Tylko że relacje, prawdziwe, tak jak i życie, idą w górę i w dół.
Jak mawia moja Mama, jeśli chcesz żyć z ludźmi, musisz zaakceptować fakt, że czasami jest lepiej, a czasami gorzej. Jak w małżeństwie.
Jeśli widzisz się z kimś sporadycznie, łatwo jest utrzymywać spokojne i dobre relacje. Rozmowy są delikatne, monotonne. W bliskich i częstych kontaktach, a przede wszystkim głębokich, pojawiają się różne opinie, podejścia. Zatrzymywane w środku tworzą kolejną nic nie wnoszącą rozmowę. Tylko poznawanie innych dróg, innych spostrzeżeń pozwala się rozwijać. Niejednokrotnie przy poznaniu innych poglądów, rodzi się burzliwa rozmowa. Jeśli nauczymy się, że taka rozmowa może być twórcza, pozwolimy sobie na rozwój i na zachowanie prawdziwych relacji. Bo to pewność wartości naszego istnienia w oczach innych, daje nam przyjaźń. Nie jest to taki sam pogląd i przytakiwanie.
To jest tak, jak przy kłótni z siostrą. Możecie powiedzieć sobie wszystko, gniewać się i obrażać, ale wiesz, że Ona i tak trzyma Cię za rękę. To jest prawdziwa siła. Siła, która umacnia się podczas każdej niesnaski. W takie relacje dziś świat jest ubogi.
Ale teraz, wszystko, ma być z efektem wow, a nie zwykłe, silne i prawdziwe. Tylko ten efekt wow, do którego wszyscy dążą, kończy się najdalej od zamierzonego. Natomiast zwykłe życie, bardzo często, przez zupełny przypadek z wow się spotyka. Przystają razem i potrafią długo ze sobą w pogawędce postać.
Czy szczęściem nie jest bycie sobą i takim zostać zaakceptowanym i lubianym? Bez efektu ideału, a z efektem wkurwienia?
Ileż można udawać, ukrywać? To flustrujace i prowadzące do nieszczęścia.
Ludzie zagubili chęć budowania najważniejszego – fundamentu pewności, że pomimo mnogości Twoich wyskoków i moich potknięć, usiądziemy w uścisku.
Pokazanie swojego prawdziwego ja i uwolnienie się z udawania, pozwoli stać się wolnym w relacji prawdziwej – dobrej i na długi czas niźli w udawanej – powierzchownej i chwilowej. Mniej relacji, ale za to prawdziwych, jest może kluczem do lekkości. Może.
Może też gabinety psychologów i terapeutów są przepełnione, bo relacje międzyludzkie nie są na tyle prawdziwe i trwałe, aby mogły opierać się na szczerości.
Myślę również, że wizyty u psychologów są też niestety szukaniem bardzo często usprawiedliwienia dla własnych zachowań.
A może gdyby ludzie potrafili żyć ze sobą będąc „nieidealnymi”, to każdy z nas by po prostu siebie lubił bardziej, a co za tym idzie tolerował dziwaczne cechy innych. Czasami się na nie złościł. Innym razem z nich wspólnie śmiał. Ale do tego potrzeba poczucia bezwzględnej przynależności do stada i braku lęku przed odrzuceniem. Niestety dzisiejszy świat fantastycznie wyszkolił się w odrzucaniu i wymianie. To efekt przyzwyczajenia do wygody.
Życie na każdym poziomie staje się bardzo wygodne więc jeśli coś lub ktoś sprawia trudność należy go odrzucić lub wymienić. Zostawienie i naprawienie wymagałoby od nas wiele wysiłku. A my tej siły nie mamy. Została zużyta przez mnogość kontaktów, bodźców, rozmów, obrazów…

Dziś jesteśmy w stanie wpłynąć prawie na wszystko czego pragniemy, czy co nam przeszkadza.
Zmieniamy pracę, dom, przyjaciół, mężów, rower, buty, samochód. Głowa zostaje ta sama. (Możemy ją ewentualnie odurzać, aby na chwilę o niej zapomnieć. Ale wiadomo – po wytrzeźwieniu, nadal jest ta sama, albo gorsza, gdyż alkohol jest największym depresantem i pogłębiaczem owego stanu.)
Nasze myśli i to, co nas dręczy pozostaje poza naszą kontrolą, choć zabawnie przekornie zależy tylko od nas. Szukamy cały czas drogi aby iść z nią prosto. A głowa uparcie skręca. Wydaje nam się, iż to jest jakaś czarna magia, trudna do zdobycia wiedza tajemna. Bo im bardziej pochylamy się nauce poświęconej poszukiwaniu szczęścia, tym trudniej nam je zdefiniować i odnaleźć. Najprostsze i najbardziej wpływowe praktyki czy drogi, nas nie przekonują. Szukamy wszędzie dookoła, ale prosta odpowiedź jest dla nas zbyt banalna i nikt jej nie stosuje. Albo szybko przestaje. Przyglądamy się z boku prostemu życiu jak odludkom, myśląc, że nie mają pojęcia o szczęściu, podczas gdy to my go poszukujemy.

Dla tych, którym źle i chcą coś zmienić, ale nie zmieniają, nie mam rady.
Jeśli Ktoś twierdzi, że jest Mu źle, ale nie stosuje żadnej z darmowych, najprostszych rad typu : spacer, sen od 22ej, nawadnianie, sport, czytanie, medytacja (ja nazywam to czasem ze sobą) to znaczy, że nie jest mu na tyle źle aby coś zmieniać. To potrzeba albo nawyk narzekania.
Jeśli Ktoś nie lubi swojej pracy ale nigdy nie poszedł na rozmowę klasyfikacyjną do innej – nie chce jej naprawdę zmienić.
Jeśli Ktoś mówi, że nie może w nocy spać, ale nie zrobił żadnej z rzeczy, która by w tym śnie pomogła, to znaczy, że bez snu swój żywot wieść mu aż tak nie przeszkadza.
Zapisane tu niejednokrotnie – jeśli chcesz zmienić coś w swoim życiu, musisz coś zmienić w swoim życiu.

To, do czego uciekamy się teraz w swoim nieszczęściu najczęściej, to – medytacja.
Czasy to takie, w których aby robić najzwyklejszą czynność, musi ona zostać modna, cool i trendy. I na pewno droga. Nie czepiam się. Jeśli owa medytacja pomoże ludziom w depresji i odnalezieniu siły, niech będzie najmodniejsza na świecie.
Tylko u mnie słowo medytacja ma zgoła inne znaczenie. Może nawet nie tyle znaczenie, co budowę.
Zacznijmy od tego, że kiedyś chciałam nauczyć się oddechów. Znalazłam najbliższe mnie miejsce, piękne nota bene, z zajęciami prowadzonymi przez mistrza.
Zobaczyłam na mapie, że jechałabym w owe miejsce przez 30 minut. 30 minut powrotu. 60 minut w aucie aby pooddychać przez 40 minut. I ja jestem z tej grupy, dla której traci to sens. Niektórzy muszą mieć motywację do działania i takie zorganizowane zajęcia są tą motywacją. Ja działam inaczej.
Zorientowałam się, że dałam się ponieść modzie. Dałam się ponieść temu, o czym teraz głośno. Ja nie pragnę nauczyć się oddechów. Ja pragnę pobyć ze sobą. Wyciszyć się.
Jazda autem przez miasto nie byłabym na pewno tym, czego szukam.
Warto zatem czasami się zatrzymać i zapytać, co podpowiada nam świat, a czego pragniemy my sami.
Medytacja dla mnie to czas w ciszy, bez żadnych rozpraszających nas bodźców. Chyba, że są to ptaki i dzięki skupieniu na ich ćwierkaniu, możemy odgonić przychodzące, natarczywe myśli. Medytacja, to nic innego jak „niemyślenie”. A „niemyśleć” można wszędzie i za darmo.
Na leżaku, na łące, z kompotem w słoiku.
Pojawiło się określenie „medytacja bodyscan”.
Zamykasz oczy i myślisz o każdej części swojego ciała. Skupiasz się po kolei na każdej z nich. Po pierwsze odganiasz tym skupieniem przychodzące do głowy myśli, po drugie, uziemiasz się w swoim ciele.
Ja widzę to tak. Jesteśmy dziś zajęci tak liczną ilością obrazów, tekstów, wiadomości, sms’ów, maili, twarzy, mijanych zabudowań, ilustracji w tle, że zapominamy o swojej bytności. Do tego nasze ciało względnie dobrze nam się sprawuje. Fizjoterapeuci, leki.
Łatwo o nim zapomnieć.
Kiedyś, gdy chłop przyszedł z pola. Mocno narobiony. Zmarznięty. Ledwo żywy. Położył się na otomanie w kuchni, wyciągnął nogi i lekko przymknął oczy, to on miał taką medytację o jaką dzisiejsi medytujący walczą latami.
Czuł całe swoje ciało. A jego szczęście, z samego faktu, że mógł się położyć w ciepłym, było tak ogromne, że nie kotłowały się tam żadne inne analizy niż błogość.
I skanował swoje nogi, co to go dziś milion rany po polu w tę i we wtę przeniosły, ramiona co przerzuciły całą oborę gnoju, oczy co od mrozu pieką.
Wszystko to, co kiedyś dawało nam szczęście i było naturalną częścią życia poprzez życie z naturą, stało się dziś trudno osiągalne. Musimy zatem tworzyć zajęcia siłowe i medytacyjne aby poczuć szczęście chłopa powracającego z pola.
Takie są czasy i nie my jako jednostki jesteśmy temu winni.
Ale my, jako jednostki możemy przysiąść z samym sobą i się nad tym wszystkim zastanowić. A może poszukać? Poszukać bardziej zwyczajnych, naturalnych sposobów na pozyskanie uczucia szczęścia? Jeśli Ktoś oczywiście by chciał. Może.

Szczęście nie jest dane raz na zawsze. Na szczęście.
Gdybyśmy mieli możliwość tkwić w przedłużającym się szczęściu, stalibyśmy się nieszczęśliwi, bo skąd mielibyśmy wiedzieć, że to ten stan?
Gdzie perspektywa?
Właśnie teraz ludzkość osiągnęła ten moment. Nasze względne poczucie bezpieczeństwa, sytość i brak zagrożenia życia (nie mówię o strachu wojny obok, o braku pieniędzy na fanaberie pokarmowe tylko o potrzebach, które utrzymują nas przy życiu) spowodowała nasze zaburzone postrzeganie szczęścia.
Jeśli jesteśmy źli, próbujemy zmienić ten stan. Smutni, szukamy pocieszenia. A pozwólmy sobie, z pełną akceptacją poczuć to wszystkie emocje. Dogłębnie. Przyjrzyjmy się Im.
I znowu – nie w zabieganiu. Usiądźmy ze swoimi strachami, dolegliwościami. Pogadajmy z nimi jak z przyjaciółmi, którzy przyszli się zwierzyć zamiast traktować ich jak wrogów i próbować zwalczyć.
Jeśli poczujemy całe spektrum naszych emocji, poczujemy też o wiele mocniej szczęście, które w końcu nadejdzie.
Kiedyś Mariusz Szczygieł napisał mi pewne zdanie w mailu – Pani Julio, należy pisać zwyczajnie. I w tym zwyczajnym pisaniu się czasami unieść.
Prawda to. Bo jeśli czytam książkę, która od początku jest podniosła, kreślona wymyślnymi słowami, pełna nauk, złotych myśli, to czuję się zmęczona, albo przyzwyczajam się do tego nadanego tonu, a co za tym idzie – znieczulam na niego.
Czasami czytam książkę pisaną prostym rytmem. I pojawia się tam jedno zdanie. Ale takie, które pamiętam całe życie.
Czyż nie identyfikuje się to z naszym bytowaniem?
Jeśli będziemy chcieli pisać swoje życie tylko na szczęśliwych chwilach, to przyzwyczaimy się do tego uczucia i przestanie być zadowalające.
Jeśli natomiast żyć będziemy prosto i zwyczajnie, szczęście, które nadejdzie pozwoli się przeżyć i odczuć w taki sposób, że nada o wiele większą wagę i siłę, niż to codzienne usilne poszukiwanie zadawalania się.

Bardzo dużo o wyszukiwaniu szczęścia mówi morsowanie.
Luźne są to moje spostrzeżenia. Może i całkowicie nieprawdziwe. Jednakże lubię na miarę swoich możliwości roztrząsać zasady panującego dookoła mnie świata. A potem stawiam każdej z tych hipotez kontrę i sama sobie obalam tezę. Robię to też w rozmowach z ludźmi. Czasami na potrzebę rozmowy, jeśli wszyscy się zgadzają, mówię odmienną opinię aby zobaczyć jak potoczy się dyskusja. I zaznaczę, że mam opinię jak reszta, ale głośno wypowiadam inną. Śmieszne jest to, że jak z rękawa wyciągam argumenty będąc przeciwniczką tego co mówię. Zatem bardzo często na hipotezy wysnute w swoich przemyśleniach wysuwam takie kontry, że sama siebie przekonuje do zgoła innej opinii.
Są fundamentalne twierdzenia w mojej głowie i niepodważalne jak np. że dzieci bić nie można. I nie ma możliwości obalenia jej. Jednak wiele takich, które odnoszą się do rozmyślań nad istotą sensu, zmieniam pod wpływem nabytego doświadczenia, poznania nowych informacji, wysłuchania mądrych argumentów. Bardzo często zmieniam zdanie i lubię to czynić, bo czuję, że moje postrzeganie świata się przez to mocno rozwija. A ja lubię przyglądać się różnorakim myślom w mojej głowie.
Tak też przyglądałam się morsowaniu. Skąd taki fenomen. Tam też jest poszukiwanie szczęścia. Bo przez dobrostan, nie jest ono już tak namacalnie odczuwalne.
Po wyjściu z lodowatej wody pojawia się temperaturowa przepaść. Między zagrożeniem życia przez zimno, a ratunkiem dzięki normalnej temperaturze. Ciało daje sygnał mózgowi, że jest w wielkim dyskomforcie. Czuje, że istnieje możliwość zamarznięcia. Jak widok tego lwa, który za chwilę będzie nas gonił. Powrót do naszej natury w jaskini.
Kiedy natomiast idziemy do auta i trochę na nas zimny wiatr podmucha, a potem siadamy do auta, to różnica temperatur jest znikoma i dlatego odczuwanie szczęścia nie jest duże. A nawet jeśli, to chwilowe i nie skupiające na sobie zbyt dużej uwagi. Szczęście powszechne i przez to niezauważalne. Potrzeba by tu medytacji uważności, aby szczęściu się przyjrzeć i przy nim przystanąć. Aby uświadomić sobie, że jest. Bo zostaje przeoczone przez dobrobyt jestestwa.
Przejście z lodowatej wody, czyli dla mózgu „zagrożenia życia”, w sposób odczuwalny do bezpiecznej sytuacji czyli ciepła nadaje wielkie poczucie szczęścia. (Takie szczęście po morsowaniu utrzymuje się nawet do czterech godzin.)
Uciekliśmy z paszczy lwa. Tak odczuwa to ciało i mózg.
Doczekaliśmy czasów, w których sami wprowadzamy się w dyskomfort, aby poczuć wyrzut endorfin.

Dlaczego prowadzę te wszystkie myśli…
Bo sama szukam odpowiedzi…
I coraz bardziej je znajduję. W ciszy. Dobrym śnie. Czasie samej ze sobą. Czasie bez myśli. Czerpania nauki z każdej emocji. Robieniu niczego. W zaprzestaniu upatrywania szczęścia jako najcenniejszej istoty życia. W odkładaniu telefonu.

Myślę, że największą uważność na życie, na szczęście, na poczucie się istotnym dla świata, skradły nam telefony.
Telefony zatykają dziurę, w której moglibyśmy, mielibyśmy możliwość, spotkać się z samym sobą. W kolejce do lekarza, przy długiej kolejce do kasy, w korku, czekając na znajomego…
To nic innego jak medytacja. A my wyciągamy telefon. Po pierwsze jesteśmy już tak uzależnieni od dopaminy jaką dostarczają nam migające nowe, ciekawe, zabawne obrazy w telefonie, że stanie i przyglądanie się falującym gałęzią drzew, staje się ciężarem nie do zniesienia. A jest to jeden z pierwszych i najważniejszych punktów w drodze do szczęścia. Uspokoić świat przed naszymi oczami, w naszych głowach. Obronić przed natłokiem informacji, które ostatecznie w ogóle nie są nam potrzebne do egzystencji. A egzystencję jedynie powoli, podstępnie wyniszczają. Ogłupiają. Sprawiają, że nie mamy czasu, w którym moglibyśmy zastanowić się nad czymkolwiek. Każdy z tych wolnych czasów zajmują obrazy cudzych wakacji, skaczących kotów, fit brzuchów, wrapów na sto sposobów i słodziutkich małpek.
Profesor Clifford I.Nass już czternaście lat temu mówił „Jeśli nie potrafisz się nudzić i w każdej wolnej chwili sięgasz po telefon, to znaczy, że twój umysł został już zdegradowany do dekoncentracji.”
Natomiast Magdalena Bigaj, która zajmuje się wpływem telefonu na człowieka jest głęboko przekonana, że wielu z nas cierpi z powodu mediów społecznościowych. Nie tylko przez obecne w nich treści, ale przez sam ich nadmiar.
Bo ten nadmiar powoduje, że odcięliśmy się od siebie samych.
Jest to temat mi teraz najbliższy, gdyż to moment, w którym chcę się od dopaminy jaką jest scrolowanie – odciąć. Przymierzam się do tego już długi czas. Idzie mi bardzo dobrze. Jestem z siebie dumna. Kocham swoją silną wolę. To mój trud.
Ale to wynika z tego, że zawsze lubiłam czas ze sobą. Z czytaniem książek, z pisaniem, ze sprzątaniem, z gotowaniem, z tańczeniem przed lustrem, z myślami o sobie i świecie.
Chciałabym bardzo mocno wszczepić w ludzi zapomnianą czynność jaką jest pisanie w formię terapii. Zupełnie nic nas nie kosztuje a jej efekty są rewelacyjne. Ale znowu – nic nie dadzą porady, jeśli nie zostaną zastosowane. Aby usiąść do pisania, trzeba poświęcić czas samemu sobie. Obnażyć się przed sobą. Zrobić coś wymagającego. Trzeba myśleć. A o wiele łatwiej jest poświęcić ten czas na narzekanie, smutki i złość. To bardziej bodźcujące zajęcie.
(Badania dodatkowo pokazują jak zbawienne działanie ma pisanie na spowolnienie i opóźnienie choroby Alzheimera.)

Coraz częściej zderzamy się z faktem nieodbierania telefonów. Czekamy aż przestanie dzwonić i wówczas piszemy. Wśród młodzieży jest to już podobno jednostka chorobowa.
Nie odbieramy żeby nie wychodzić ze strefy komfortu, ale też rozmowa to kolejne, wymagające bodźce. A my jesteśmy przebodzcowani, i wolimy czas i uwagę poświęcić znanemu i z góry przewidywalnemu scrolowaniu niż rozmowie, przy której trzeba pełnego wachlarza naszych emocji jak i myślenia nad wypowiedzią.
Znikoma ilość bodźców jaka była jeszcze chwilę temu powodowała, że rozmowy międzyludzkie były bodźcem jednym z największych. A i tak niezbyt liczne.
Dziś od samego świtu, po otworzeniu oczu, czekają na nas rozmowy na grupach, pytania od bliskich, informacje o kurierach. Zanim nastanie południe odpiszemy i nawiążemy kontakt z tak wielką liczbą osób po drugiej stronie, że taką formą dialogu czujemy się już zmęczeni.
Tworzymy liczniejsze rozmowy, ale w okrojonej formie.
A to również nie jest dialog jaki ja chcę w swoim życiu prowadzić.
Przyglądam się zatem temu światu wnikliwie, samej sobie i swojej codzienności, aby móc odpowiedzieć sobie – jak ja chcę żyć. Nie iść pchana wiatrem dzisiejszych czasów, a swoim tempem i swoimi pragnieniami. I osadzić się w spokojnej ciszy aby odnaleźć tę drogę.
Jak pisał Greg McKeown „Aby odróżnić naprawdę ważne rzeczy od nieistotnych, musimy mieć przestrzeń na myślenie”.

Kiedyś social media scrolowało się przy płocie.
Patrzyło się jak ktoś czeka na autobus, jeśli mieszkało się blisko przystanku. Patrzyło jak ktoś wracał rowerem z siatkami na kierownicy, a i czasami widać było co kupił. Patrzyło jak dzieci poboczem szły z lodami, przy rowie upadł ktoś upojony alkoholem. Widać było kto już siano zwiózł. A kto teściową na zastrzyk do ośrodka wiezie. I kto się z kim, ku czemu prowadza.
Tam można było pooglądać, co dzieje się na świecie.
Akcja rozgrywała się powoli, niespiesznie. Wydarzenia nie były aż nazbyt liczne.
Można było przysiąść na ławce jak przy płocie była, albo ramionami się na przęśle powiesić.
Głową w lewo popatrzeć i w prawą stronę. Na wprost. A i do góry zerknąć, bo tam pogodę można było wypatrzeć albo zapowiedź deszczu przez ptaki.
Scrolowało się podłóg ważności spraw. Jak i teraz. Robota nie raz mogła poczekać, a na świat zerknąć było trzeba…

I ja zadaję pytania sobie w sobie. Bo czuję, że wiszę na tym płocie. A przez przypadek zagapiłam się w telefon….




jeszcze raz…?

Siedzieliśmy na tym drewnianym tarasie mojego rodzinnego domu, na którym bezzmiennie od ponad czterdziestu lat siedzimy. My i wszyscy inni żyjący z nami i obok nas.
Rodzina, znajomi, przyjaciele, każdy ze wsi, który przyjechał na chwilę krótką, dłuższą i przez zupełny przypadek. Przyjaciele rodziców, nasi, a teraz i naszych dzieci.
Taras nawet kilka lat temu doczekał się w końcu poszerzenia, o któren to Mama już tak długo prosiła. I choć był wąski przez te ponad trzydzieści lat, to mieścił taką samą ilość ludzi.
I nikomu owa wąskość nie przeszkadzała. Ewentualnie biesiadnicy musieli się ściskać na ów moment, gdy ktoś chciał przejść.
Bo jak wiadomo… mogą być tarasy wielkie i piękne, ale pusto na nich… Na tarasie moich rodziców pełno było od zawsze.
Ludzi i miliona naustawianych pierdół. Potrzebnych i niepotrzebnych.
Kompot, jabłka papierówki w koszyku, poplamiona książka. Koce wyleżane przez koty.
– Ostatnio mi się Mamusia zapytała, wiesz Julisiu, czy ja bym życie jeszcze raz chciał swoje, to samo przeżyć. I ja odparłem, że nie. – powiedział Tato, gdyśmy tak siedzieli.
(Była to kontynuacja jakiegoś tematu.)
– Rozumiesz to? – Mama wychyliła się z drzwi usłyszawszy rozmowę – On ma takie życie i jeszcze raz by żyć nie chciał! – dokończyła oburzona, po czym poszła dalej lepić pierogi, a z rąk sypała Jej się mąką.
„Jak to?” – pomyślałam szybko! – „Mieć takie życie i żyć raz jeszcze nie chcieć? Jakże tak grzeszyć można? Jakże nie doceniać? Przecież takie życie piękne żyć jeszcze raz, to sama radość! Bez wojen, wielkich chorób, bez głodu, bez przedwczesnych śmierci. Jakże On może?! Jakże?!” – szybko kotłowałam w głowie.
Jednak za chwilę, gdy już uspokoiłam te oczywiste moje myśli gloryfikujące życie, a zwłaszcza to, które się nam trafiło, to zaczęłam krok po kroku iść w tych myślach po tym przeżytym już moim życiu.
Po złotym dzieciństwie. Lekkim i radosnym. Spokojnym i bezpiecznym.
Po młodości pełnej przyjaciół, śmiechu, spotkań, randek, tańców, kilometrów z wiatrem i pod prąd.
Pełnej wszelakich przygód o jakich się marzy wchodząc w młodość i pełnej przygód jaką chcę się wspominać grzejąc się w fotelu starości.
Ach! To życie tętniące wciąż i nieustannie wzlotami, uniesieniami, czekaniem na wdechu i wydechy ulgi, gdy się udało a udać się nie miało.
Powroty do domu , z wiejskiej dyskoteki. Idziemy całą zgrają, całą ulicą, a śmiech niesie się po polach.
Powroty do domu, w licealne lata. Jadę pociągiem, czytam książki, piszę listy, gadam z Andzią. Za oknem, co tydzień te same obrazy. Tylko pory roku aranżują je różnorako. Wracam. Pełna nowych opowieści do opowiedzenia przy czekającej w kuchni kolacji.
Powroty do domu, na motocyklu, nad ranem. Z Kamilą na placach i plecakiem przezabawnych wspomnień.
Powroty do domu, z już tak dorosłego swojego świata. Tego i kolejnych.
Z kolejnych mieszkań, z kolejnych prac.
Pomiędzy tym wszystkim ciężary małe, tragedie znośne, porażki znaczące niewiele.
A może dziś, perspektywa czasu widzi je w okrojonym rozgoryczeniu. Już ukojonym.
Wracałam pamięcią do mojego życia, jak do domu pełnego spokoju, bezpieczeństwa i miłości. I jak nie chcieć wrócić raz jeszcze do takiego życia, jak do tego domu…?
A mimo tego, pomyślałam… że jeszcze raz… ? Czy na pewno…?
Bo jeśli Ktoś zapytałby mnie teraz, czy chcę dalej żyć, to NAJBARDZIEJ !!! Bez żadnego cienia wątpliwości. Żyć i wychować dzieci. Nacieszyć się poranną kawą jeszcze każdego poranka, myślą o przebytym dniu zanim zasnę. Nacieszyć się kolejną wiosną i rodzinną wigilią.
Nacieszyć gorącą kąpielą, nową książką, widokiem na las, podróżą do bliskich, zapachem ogniska letnim wieczorem. Nacieszyć rozmową, nacieszyć ciszą.
Nacieszyć lekcją z niepowodzeń.
Ale kiedy przyjdzie już życia kres i moment późnej starości, kiedy nadejdzie czas, w którym wszystko co miałam do zrobienia, będzie zrobione, co miało być przeżyte, przeżyte będzie… Czy wtedy zdecydowałabym się żyć jeszcze raz? Tym samym życiem, które mam?
Bo gdyby było trudne i ciężkie, pełne rozpaczy i traum to odpowiedź pewnie byłaby jednoznaczna. Może tak jednoznaczna jak powinna być ta, odnośnie tego dobrego życia, że powinnam chcieć je raz jeszcze przejść…
A ja… nie wiem. Czy chciałabym ponownie czuć ten sam strach o dzieci i ich zdrowie. O Ich bezpieczeństwo. O udany kolejny dzień. Czy chciałabym ponownie smucić się przy każdej drodze, z której schodzę, albo która sama skręca bez pytania..
Czy chciałabym przejmować się światem?
Czy chciałabym czuć tę przerażającą myśl o tym, że nie mam kontroli nad tym, co może się wydarzyć?
Głównym budulcem tego strachu jest to co mam. I strach o utratę.
Czy chciałabym walczyć raz jeszcze ze swoją głową pełną myśli i analiz? Pełną perfekcjonizmu, krytyki? Czy chciałabym stresować się jeszcze raz każdym słowem?
A może gdybym wszystko przeżyła pobieżnie, z wierzchu, bez głębszych interpretacji, przywiązań, byłabym gotowa na życie jeszcze raz?
Może przeżywam je tak mocno i tak głęboko, że ten jeden raz wystarczy?
I choć każdego dnia zastanawiam się jak inaczej mogłabym je przeżywać z większą korzyścią dla siebie i dla świata, to czy przeżyte inaczej byłoby spragnione kolejnego życia…?
Może ten sposób w jaki żyję poprzez charakter, geny i wybory jest tym najwłaściwszym, bo jest tym życiem, które wystarczy, gdy jest jedno…?
Bo czyż ktokolwiek jest w stanie obiecać nam kolejne i obietnicy tej dotrzymać?
Może życie ma być nieznośnie upierdliwe w swojej analizie aby czuć, że wypełniliśmy je po brzegi i na końcu drogi być szczęśliwym, ale nie chcieć już niczego więcej… nawet kolejnego życia…
A może biorę je zbyt na serio, a przez to czuje ciężar każdej drobnostki jak poważnych projektów, przy których wiele wysiłku kosztuje mnie umocnienie każdej krokwi i dobrego wyliczenia możliwych sztormów i burz?
I może, gdy przyjdzie już starość, jedyne czego zechcę to odpocząć, docenić to co miałam i odejść bez powrotów?
Nie wiem.
A Ty? Wiesz?

(…)

Tutaj zapisałam post, przebrałam się i pojechałam na fitness.
W aucie włączyłam „Tennessee Whiskey” Chrisa Stapletona i zaczęłam szukać w głowie, do czego wracałabym w tym swoim życiu…
Zobaczyłam tę drewnianą bramę do Osady Łemkowskiej w Bieszczadach i jak wjeżdżam na motocyklu, a tam witają mnie chłopcy z klubu Steel Roses.
Zobaczyłam każdy dłużący się wakacyjny dzień spędzany z Mazdą na rowerach. We wsi obok, na rowie, na przystanku, w jej pokoju z plakatami.
Poczułam to podminowanie czekając na Krzysia pod pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Rynku i naszą pierwszą randkę.
Życie w szkolnym internacie.
I zaczęłam się śmiać przypominając sobie nasze kuchenne posiedzenia z Alą, Justynami, Madzią i Ich mężami, gdy siedzieliśmy cały dzień dogorywając po całonocnych tańcach.
A i wspomnienia powiodły mnie do wieczorów z dobranocką, podczas gdy Mama wypełniała książkę przychodów i rozchodów ze swojego kiosku.
Na razie nie myślałam o tym, jak chciałabym wrócić do dni z Adasiem i dziećmi, bo są teraźniejszością. Najpiękniejszym zwieńczeniem poprzednich dróg i wyborów.
I może, gdy przyjdzie już starość, zechciałabym naglę to wszystko przeżyć jeszcze raz…?
Nie wiem.
A Ty…? Wiesz…?

(…)

– Ale Wyście są głupi – skomentowała Mama wychyliwszy się raz jeszcze – ja bym żyła! Jak ja bym żyła raz jeszcze! Jak teraz.

(…)

I gdybym umierała za czterdzieści, pięćdziesiąt lat, to pokornie poprosiłabym o możliwość przeżycia jeszcze raz tego samego życia, aby wrócić do Mamy, która bez zastanowienia żyła by raz jeszcze i do Taty, któremu jedno życie wystarczy.

pęknięte serce Matki

Serce Matki pękło mi dwa razy.
Pierwszy raz osiem lat temu, a drugi raz wczoraj.
Byłam chora. Cały tydzień.  Rano do przedszkola Tosię woził Tato, a odbierała Ciocia wracająca tamtędy z pracy.
Ojcowie wiadomo, nie czytają tablic ogłoszeń. Ciocia, jechała zawsze w pośpiechu, bo w domu czekały też dzieci, obiad do zrobienia.
Do nikogo nie mam żalu. Nawet do siebie trudno mieć. A dobrze jest mieć Kogoś, do Kogo żal można kierować. Może to by uwolniło i pozwoliło zapomnieć. Byłoby jakieś wytłumaczenie. Nie ma Kogo winić.
Tamtego dnia zadzwoniła przedszkolanka mówiąc, że Tosię boli głowa i czy Ktoś mógłby po Nią przyjechać wcześniej.
– Pewnie – odparłam – już Tato po Nią jedzie.
– To pewnie dlatego, że mieliśmy dziś zajęcia z rodzicami i było Jej smutno, że nikt nie przyszedł. – dodała.
I wtedy serce pękło mi po raz pierwszy! Pękło, kiedy pomyślałam jak bardzo musiało pękać Jej, gdy wchodzili wszyscy rodzice, czasami dziadkowie, a do Niej nikt..
Pękło, gdy zaczęła się już lekcja, zamknięto drzwi, a Obok Niej nikogo.
Podobno zastępczą rolę pełniła Pani Dyrektor przedszkola. I choć była cudowna, nie była to Mama.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam wyć jak konający zwierz. Byłam gotowa zrobić wszystko aby cofnąć czas. Aby cofnąć uczucie jakie się w Niej zrodziło.
Aby Ktoś przeczytał tę informację z tablicy ogłoszeń. Abym była zdrowa i ja ją zobaczyła, bo odbierając ją codziennie, czytałam każdego dnia. Ale nikt Jej wtedy nie przeczytał. A była jedynym miejscem z tą informacją.
A czasu cofnąć się nie dało.
Kiedy weszła w drzwi upadłam na kolana przed nią i płacząc wypowiadałam miliony słów. Ściskając Ją. Nie miałam pojęcia co mogę uczynić, aby choć odrobinę zabrać Jej smutek i żal.
Czy według poradników wychowania i uczonych, powinnam nie pokazywać, że było to coś czym należy się przejmować? Czy należało powiedzieć dwa słowa wyjaśnienia i wtedy dziecko nie zwróciłoby zbytniej uwagi. Nie rozdmuchany problem nie nabiera rozmiarów?
Może…
Ale jestem Matką, która pokazuje przed swoimi dziećmi cały wachlarz swoich prawdziwych uczuć. Swoje radości. Smutki. Żal. Złość.
Wtedy pękło mi serce i nie potrafiłam, a może też nie chciałam inaczej.
Moja intuicja podpowiadała mi, że mam być z Nią szczera i powiedzieć Jej, jak bardzo chciałabym naprawić tę chwilę. Jak bardzo domyślam się co czuła. I jak mogę cofnąć czas w Jej sercu, bo prawdziwego cofnąć nie potrafię.
Zupełnie nie pomaga fakt, że jestem Mamą, która od 10 lat jest w każdej radzie rodziców w obu klasach, która zawsze piecze ciasta, która jest na każdym festynie od czasu ustawiania stołów do zamiatania po ich złożeniu. Która od lat organizuje pieczenie ziemniaka, która na każdej uroczystości szkolnej rozkłada talerzyki, filiżanki i parzy kawę do późnej nocy, co cieszy dzieci, bo latają po szkole w ciemnościach korytarzy i szatni (a z lat młodości pamiętam, że była to zawsze fantastyczna przygoda). Zupełnie nie pomaga ten fakt i milion innych, których wymieniać by bez końca…
Bo choć czas można wypełnić z nawiązką, tak do minionego, dołożyć trudno…
Choć nawet gdyby było najtrudniej, to wiem, że ja bym dołożyła. A to jest po prostu… niemożliwe.
Wiem, że od zawsze, i do ostatniego dnia Ich edukacji, będę Mamą szaleńczo zaangażowaną w Ich organizacyjny świat szkolny, jednak nie wymaże z Jej pamięci tamtego dnia, gdy siedziała na dywaniku i patrzyła na drzwi, w które nie weszła Mama.
Wczoraj, osiem lat później, wracając z babskich zakupów, rozmawiałyśmy sobie o tym, bo… właśnie wczoraj, serce pękło mi po raz drugi.

Nasz chłopczyk wracał ze szkoły sam. Wielkie było to wydarzenie, gdyż wracał sam pierwszy raz. Wszystko mieliśmy ustalone, przećwiczone. Rano zdał ostateczny egzamin ze świateł, pasów, mijanych zakrętów i używania telefonu podczas powrotu.
Doskonale przecież wiemy, że to chodzenie na nogach samemu, nie jest tak istotne, jak fakt zakupu miliona słodyczy w mijanym sklepie. Istotne jest też jeszcze włóczenie się z kumplami. Dlatego wrócił trzy godziny później. Informując mnie o wszystkich swoich działaniach i krokach. Zataił jedynie ilość zjedzonych przez te trzy godziny słodyczy.
Późnym już popołudniem widzimy przez okno jak posuwa się między wysokimi trawami ta czerwona czapa i na czerwonym nosie czerwone okulary. Czerwony plecak zwisa z jednego ramienia, a ciało całe wygięte, bo plecak tego dnia niezwykle ciężki.
Machamy Mu, wysyłamy serduszka, ale nic nie widzi. Wzrok wbity w ziemię i powłóczysty krok. Otworzył drzwi, a my zaczęliśmy bić mu brawo aby pokazać jacy jesteśmy z Niego dumni. Kiedy podniósł do góry swą twarz… O mój Panie! Tego smutku opisać nie sposób.
Tonął we łzach. A w rączce trzymał złamaną różę. Osobno łodyga i osobną pąk, do którego przywiązana była czerwona wstążeczka.
– Kupiłem Ci róże na walentynki, a ona mi się złamała. – powiedział na jednym wdechu.
– Syneczku – rzuciłam się na kolana przed Nim i objęłam najmocniej jak potrafię. Utonęliśmy od razu w swoim uścisku i puchu jego kurtki. – Kupiłeś mi róże na walentynki? – łzy poleciały mi gęstym strumieniem.
– Tak. – mówił wciągając nosem płynący katar – I niosłem w plecaku. I dopiero tutaj, na chodniku, za światłami zobaczyłem, że ona się złamała. Jak to zobaczyłem, to się tak skuliłem na tej ziemi z tego smutku. Tak bardzo chciałem Ci ją dać.
– Syneczku, to jest najpiękniejsza róża na tym świecie. Właśnie ta! Ta złamana w czerwonym Twoim plecaczku. Żadna wielka, smukła i dostojna nie jest nawet w połowie tak piękna.
W czasie gdy tuliliśmy się w przedpokoju, Tatuś w swoim biurze dokonał na spinaczu czarów, że ponownie stała się „niezłamaną” różą.
Kiedy myślę sobie o tym małym chłopczyku, który idzie chodnikiem, z boku mijają go szybkie samochody, ludzie spieszą się z pracy, na spotkanie, a w tym małym sercu dzieje się taka rozpacz… A w tej małej łapce, ten złamany kwiat… Bo przecież ta kupiona dla Mamy róża, nie jest sprawą codzienną. Jest sprawą, która miała dać tyle radości Mamie a i Jemu samemu z dumy nad swoim dorosłym czynem. I ten urwany łepek wiszący na czerwonej, cienkiej wstążeczce…
Jakże chciałabym cofnąć czas żeby zabrać od Niego ten smutek i rozpacz, które zaparowywały dusze, ciało i czerwone jego okulary….

Serce Matki nie pęka wtedy, gdy jest ranione. Serce Matki zniesie każdy cios.
Serce Matki pęka, gdy dziecku dzieje się krzywda, a ona nie może temu zaradzić…
Wtedy przychodzi nadludzki ból.

Zawsze, gdy myślę o swoim pękniętym dwa razy sercu, uświadamiam sobie jak wielkie muszą być rany na sercach na przykład tych Mam, których dzieci leżą z łysymi główkami na onkologii, podpięte pod maszyny z życiem.

Czasami też, kiedy przypomni mi się, o tych moich bliznach na sercu, które nie chcą się zagoić, zastanawiam się czy najbogatsze w owe blizny nie są serca Matek, które chcą być „nadmatkami”…?
Zatem może czasami (myślę o tym dla ukojenia i aby nie zwariować) powinnyśmy przytulić swoje w sercu blizny i dać im się już zagoić…?
Bo czy będąc bez blizn, byłybyśmy tymi samymi, najlepszymi dla naszych dzieci Mamami…?