W 2024 roku przeczytałam 49 książek. Wybrałam 26 najlepszych. To był dobry rok, bo wiele z nich okazało się trafione. Nie pokazuję Wam tytułów, które czytałam, a nie zapadły w mym sercu i pamięci, bo obawiam się, że moja ocena może Kogoś zrazić, a ta książka mogłaby stać się Waszą akurat ulubioną. Dlatego pozwalam sobie pokazać tylko te, które czytało mi się bardzo dobrze. Które mnie wzruszyły, rozbawiły, zauroczyły, zasmuciły… Które przede wszystkim nawet po przeczytaniu, nosiłam w sobie. Tematyka mocno rozrzucona.
Zacznę od lewego dołu…
Osiecka. Tego o mnie nie wiecie.
Mam. I leżała na stosie do przeczytania. Ale kiedyś, jadąc autem, puściłam sobie audiobook.
Ja audiobooków słuchać nie potrafię, bo odpływam myślami. Ale tej słuchało się wyjątkowo.
Kiedy wciągnęłam tę pozycję z półki, usiadłam i zaczęłam czytać, okazało się, że czyta się równie rewelacyjnie. Nawet trochę żałowałam, że ją wysłuchałam zamiast przeczytać.
Świetne wypowiedzi ludzi będących blisko z Osiecką. I te wypowiedzi z różnych perspektyw. Niektóre tłumaczące, inne odrobine oskarżające. Jedna łagodne, kolejne surowe.
Myślę, że jeśli Ktoś chciałby dobrze poznać tę postać, albo wręcz przeciwnie, postawić sobie jeszcze więcej niewiadomych przy tej poetce to pozycja idealna.
Książka fantastyczna.
Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej.
Naprawdę dobrze się czytało. Mnóstwo szczegółów. Pięknie poprowadzone „niewidome” czy „przypuszczenia” przez autorkę. Dobrze miesza opisywanie faktów i formę obyczajową.
Myślę, że nawet jeśli czytelnik nie jest fanem Marii Konoponickiej, to z wielką przyjemnością śledzi się Jej losy. Losy bohatera tamtych czasów.
Chłopki
To druga książka, która wysłuchałam. Zaczęłam czytać na papierze, ale miałam dłuższą trasę autem i wyszukałam audiobooka. I tak ten audiobook został ze mną już do końca. A, że czyta go Maria Peszek to słuchało się znakomicie.
Bolesna, prawdziwa, odkrywająca tak trudny los kobiet.
Moja Mama czytając takie książki, zawsze mówi, że dziwi się po co Ci ludzie wtedy żyli. Że to życie było karą. Myślę, że pozycja obowiązkowa. Ja, jako miłośniczka dawnej wsi polskiej i historii z tym związanej wiedziałam już wiele, ale na pewno dużo jeszcze się z niej dowiedziałam. Lub upewniłam. Myślę, że każdy człowiek powinien ją przeczytać w ramach poznania perspektywy jak różne może być życie. To bardzo ważna książka.
Medea z Wyspy Wisielców
Ach! Czytało się suuper. Biegło się oczami po opowieści. Ciekawa, intrygująca, dobrze napisana. Świetna pozycja. To taki rodzaj książki, której nie chce się odkładać. Do której się tęskni w myślach podczas wykonywania obowiązków domowo – pracowych. Bardzo polecam.
Drugi, mega wyczekiwany przeze mnie tom doczytałam do połowy, bo trochę mi się rozwlekał. Ale wiem, że niektórzy są kolejnymi częściami równie zachwyceni więc czytajcie.
Zapomniane niedziele.
Na książki Valerie Perrin czeka się jak na najbardziej wyczekane święto, jak na coś, na co warto czekać długo, wytrwale i nieustannie.
Ta pozycja zajęła drugie miejsce po „Życiu Violette”. Podobała mi się bardziej niż „Cudowne Lata”. Choć trzeba zaznaczyć, że wszystkie Jej książki są wyśmienite. Zjawiskowe.
Ale w tych zjawiskach są też miejsca. „Zapomniane niedziele” były wzruszające, bawiące, rozczulające, smutne. I jak zawsze z wątkiem zagadkowym. Kocham nad życie pióro tej autorki i z każdą kolejną książką się to nie zmienia.
Pachinko
Jeśli kochacie sagi rodzinne, ale polskie wyczytaliście już wszystkie, albo wiele i chcecie sobie odmienić, to polecam „Pachinko”.
Ja nie przepadam za Azjatyckimi autorami, ale ta mi się naprawdę podoba. Jest chyba mocno zbliżona do naszych europejskich narracji. Można pogłębić swoją wiedzę na temat tego, jak wyglądało życie podczas drugiej wojny światowej po tej drugiej stronie świata.
Czytało się bardzo dobrze i historia płynęła ciekawie. Warta przeczytania.
Doktórka od familoków
Dobra pozycja. Na faktach. Jakże rewelacyjnie, że udało się ją światu spisać i pokazać.
Opowieść jest obyczajowa. Nie jest to forma reportażu, a opowieści.
O zakłamanym świecie zysków i dobrych jednostkach, które choć nie uratują świata, potrafią uratować wiele pojedyńczych istnień.
Śląsk. Lata 80. I to jak ukrywany jest przed nami system, który nas zabija.
Dobrze znać taką historię. Mocno polecam.
Kiedy weszłam w Twoje życie.
Z Jojo Moyes jest tak, że to książki idealne na odpoczynek umysłowy. Ma te książki lepsze i gorsze. Historie banalne, oczywiste. Nie rozwijają naszego umysłu, ale dają mu wypoczynek.
Zwalniają z myślenia. A to też ważne. I przy niej sobie odpoczęłam.
Saga o ludziach ziemi.
Jeśli miałabym wymienić trzy najlesze pozycje książkowe w moim życiu, to Saga o Ludziach Ziemi byłaby w tym zestawieniu. A w tym roku był trzeci tom tej powieści. Dlatego musiałam go tutaj dołożyć aby móc przypomnieć Wam o niej raz jeszcze. To mój ulubiony rodzaj powieści.
Kołysanka
Myślę, że to wielka strata dla polskiej kinematografii, że nikt nie nagrał jeszcze historii Guido Donnersmarcka i Karola Goduli. Co to są za opowieści! Co za postacie!
Nawet najgęstsze z wymyślonych filmów nie mają aż tylu smaczków, zwrotów akcji.
No przecież to gotowe scenariusze na hity! Może się doczekamy…
Zatem wzięłam do ręki tę książkę, bo miała w sobie wątek historyczny Goduli.
A poza tym już dawno chciałam trochę wczytać się w książki kryminalne i zobaczyć, co ludzi tam tak wciąga… Czytało się dobrze, z ciekawością. Choć na początku musiałam się skupiać aby połapać wątek, tak dalsza część zrekompensowała wszystko. Wciągnęła.
Ciekawa odmiana. Polecam.
Tam, gdzie słońce złoci liście.
O ciekawa była. Lubię, gdy historia jest oryginalna. Lubię, gdy główna bohaterka to dziewczynka i jest pokazane Jej życie od narodzin. Zatem schemat mój ulubiony, ale historia fajnie poprowadzona. Jeśli Komuś podobały się „Tam, gdzie śpiewają raki” lub „Wielka samotność” to będzie pewnie zadowolony i z tej.
Czartoryska
Super! Uwielbiam tak przedstawioną historię.
Autorka robi to tak, że nie da się oderwać od książki, a przy tym pokazuję historię rodu od strony kobiety. Szczegółowa, ludzka, dramatyczna i zatrważająca. Warto pod każdym względem.
Alchemia
Każdą książkę Zyskowskiej czytam. Czytam i z niecierpliwością na nie czekam.
Kocham „Historię złych uczynków” czy „Nocami krzyczą sarny”. Mistrzostwo.
Książka o Baczyńskim mi akurat nie podeszła, także obawiałam się tej o Skłodowskiej, ale jest rewelacyjna. Piękna!
Saga Dwieście Wiosen
Ach! Podobała mi się baaardzo! Bo to mój ulubiony rodzaj książek/historii. Dwieście lat historii Polskiej wsi i Jej mieszkańców. Zawiłości losu, trudy ale i zwykłe zwycięstwa dnia codziennego. Pięknie wymyśleni bohaterowie. Cudna.
Ja zawsze proponuję kupić jeden tom i sprawdzić czy Wam też wpadła w czytelnicze gusta.
Kobiety z Czerwonych Bagien
Tę oczywiście odnalazłam i przeczytałam, bo to ta sama autorka. I podobała mi się równie mocno. No co mam napisać… No mój typ.
Był sobie chłopczyk
To reportaż. Pamiętacie sprawę znalezienia ciała dwuletniego chłopca w jeziorze w Cieszynie? To właśnie ta sprawa.
Reportaż opowiada całą historię rodziny i zdarzeń, które do tego doprowadziły.
Przerażająca ale i i pokazująca jak żyją ludzie. Myślę, że takich historii wszędzie dookoła jest mnóstwo. Takich patologii, których nikt nie zgłasza. Nikt nie reaguje. A z tych patologii rodzą się kolejne i kolejne. Tam nie ma ucieczki.
Tajni Dyrygenci Chmur
Kiedyś czytałam tej autorki książkę „Guguły”. Może z 8 lat temu. A pamiętam dobrze, bo tak mi się podobała. Kiedy zobaczyłam tę, od razu kupiłam. I podobała mi się tak samo. Podobała mi się wyjątkowo. Wzrusza i rozczula. Wciąga nas w lata naszego dzieciństwa, naszego wieku dorastania. Taka piękna….
Podczas czytania robiłam zdjęcia stron, zdań i wysyłałam mojej siostrze. Bo chciałam się natychmiast podzielić tym co mnie zachwyciło.
Wilcza rzeka
To książka tej samej autorki. Podoba mi się jej język, sposób przedstawiania zaobserwowanej rzeczywistości. Jednak ta dotyka Jej emigracji, pandemii, męża z problemami, miłości, córki… To życie dorosłe. Niełatwe.
Zresztą wszystkie książki Wioletty to Jej życie. Nie są fikcją a spisaną własną historią.
Kończy się czas
Sarrah Crossman to moja ukochana autorka. Kocham nad życie Jej książki i sposób w jaki je pisze. Każdą jej książkę chcę połknąć, a z drugiej strony chce mi się wyć, że już, że koniec.
Jak tylko zobaczyłam, że jest nowa, po tym, gdy wyczytałam wszystko, zwariowałam z radości i przeczytałam jak w transie. Ona jest dla mnie zjawiskowa.
Strużki
Piękna, trudna, zwyczajna, zastanawiająca. W swej małej formie zawiera tak dużo.
To dobra pozycja książkowa. Taka, po której się myśli i myśli..
Lubię, gdy pomiędzy sagami, grubymi książkami, wpadają mi w ręce te drobne, małe książeczki, które niosą dużą treść.
West Farragut Avenue
Jakże ja się cieszę, że Agnieszka Jelonek pisze książki. Miała takiego rewelacyjnego bloga „tylko spokojnie”, kiedy i ja zaczynałam blogowanie. Aga pisze serio dobrze.
Robi to tak do szpiku kości. że się tam każde słowo i zdanie czuje na wskroś.
Wczoraj kupiłam swoją ulubioną gazetę „pismo” i patrzę, a do niej pisze właśnie Aga. Bardzo cieszą mnie takie talenty w świecie, gdzie na pierwszym miejscu jest słowo.
Jestem głód
To książka po którą sięgnęłam po przerażającej pozycji „Wrony”. Petra potrafi pisać tak, że chce się czasami przy tym czytaniu zwinąć w kłębek i odłączyć. To ważne tematy. I potrafi nimi we właściwy sposób dotknąć. Podobała mi się oczywiście bardzo, ale „Wrony” zapamiętam na zawsze.
bez opłatka
Jeśli Bóg istnieje, wybaczy nam brak opłatka.
I jeśli ma też jakiś swój notatnik do przewinień, może wpisze nam jedynie uwagę podobną do braku stroju na lekcji wuefu. Zaznaczy delikatną kropką. Już drugi rok z rzędu.
Ale nic więcej. Bo jeśli Bóg istnieje, bylibyśmy jego wielką Wigilijną dumą…
Choć za brak opłatka powinna beknąć moja siostra Justynka. Odsiedzieć karę w kantorku z zakurzonym kozłem i piłkami lekarskimi. Czekając, patrzeć wówczas w okno na strumień światła unoszący pyłki po sportowym składziku i żałować za grzechy.
Justynka, która nie znosi, gdy mówi się na Nią Justynka, w tym roku na przygotowania miała wywalone. I choć cieszyłyśmy się z Mamą z tego bardzo, bo zawsze jest pierwsza do szykowań, przesadnych nerwów z tym związanych i nadmiernych angażowań się w każdą sytuację, nie omieszkałyśmy sobie z tego równie nadmiernie dworować.
I tak też kiedy jechali całą zgrają z północy w kierunku naszego południa, zadzwoniła z auta, że owego opłatka nie ma. Znaczy miała, ale zostawiła w domowej szufladzie.
Telefon ten odebrałam będąc u Szwagierki mej z życzeniami i mówię do słuchawki
– Ja p….. (przekleństwo) serio? To żeś miała dwa zaledwie ciasta ugrdulić i te opłatki kupić i zapomniałaś? ( no i tu dołącza się Mamusia, z którą to śmiejemy się uroczo z Justynki zaangażowania. Że ważne iż wygospodarowała czas na wybranie sukienki i wyszykowanie swej osoby. Ahaha i ahaha. Justynka nas gani i się rozłącza, bo to w końcu Jej telefon. Ale długo pozwalała nam śmieszkować, bo jak widać też Jej się to fest podoba. I gra gitara. Wolę wspaniały humor i dwa ugrdulone ciasta bez opłatka niż podminowaną atmosferę. Choć zaznaczyć muszę, że Justynka, jak zrobi ciasto to klękajcie narody. I nie tylko w okolicach przyklęku przed narodzonym Jezuskiem. Ach! Pamiętała o dodatkowym prezencie koncertowym dla Mamusi naszej w podzięce za to, że większość Mamusia usmażyła, ugotowała i przytransportowała. Nie jest taka zła nasza Justynka. Ale, ale!
Zła to była, gdy wróciła ze spaceru, bo ten rodzinny był dla Niej za krótki i idąc po tej naszej wsi spotkała jedną osobę. Jedną.
I akurat Szwagierkę mą, co to z daleka do Niej nawołuje – Justynka, coś to nic nie naszykowała na Wigilijny wieczór? I hahaha i hahaha.
Pośmiały się, poklachały przy rozejściu na sygnalizacji świetlnej i mi ta Justynka wpada do domu, płaszczem zamiata i pyta – A coś Ty całej wsi nagadała, że ja na Wigilię nic nie naszykowałam?! I że opłatka zapomniałam?! I ahaha i ahaha.
Ja na to spokojnie, że ino mej Szwagierce mówiłam, a że na całej wsi akurat Ją spotkała to patrz jaki przypadek. Na to Mamusia wtrąca zza regału, że może Justynka powinno Ci to dać do myślenia…. I ahaha i ahaha.
Justynka na to, że Ona ani myśli brać czegokolwiek do myślenia, bo zastanowić to się możecie Wy nad sobą. O!
A potem ten płaszcz ciulła i cyk ekspresik i ziarna się mielą i kaweczka do ciasteczka.
(Ale dobra, prawda jest taka, że zanim się ta kawa zrobiła, to Justyśka całą zmywarkę rozładowała i zrobiła to przez ten czas niezliczoną ilość razy. Przecież muszę to dodać, jak chcę żeby przed publikacją mi przecinki sprawdziła. Także wiecie – mrugam tu okiem, tak bokiem od Niej, żeby nie widziała.)
Ach! No i mąż Justynki się przyłączył do strajku. A że inteligentna bestyja to wstawki grupowe mięli naprawdę dobre.
Także najważniejsza część wspólnego czasu to znaleźć tego, z którego śmiać będziemy się całe święta. W tamtym roku Babcia była pod obstrzałem, w tym roku Justynka, boję się co przyniesie 2025… Choć Wigilija w mej chałupie się odbywać będzie, to i najwyżej wyproszę na śnieg. Jak kolędnicy będą potem pod oknem mym stać i przeprosiny składać…
Ale… Właśnie z tym oknem.
Zatem zacznę od początku…
Nasza rodzinna Wigilija zaczyna się dużo wcześniej. Akurat teraz 15 listopada, gdy stworzona została grupa na whats’upie pt „Wigilia”.
Jako, że nie możemy się jej doczekać, to już tam, grupowo możemy pisać swoje spostrzeżenia. Tam wylosowaliśmy prezenty. Tam wybraliśmy film, który oglądamy w nocy na projektorze, żeby nie było potem długiego zastanawiania. Choć i tak ostatecznie klasyczny spór o seans się pojawił. Tam wysyłamy sobie piosenki, zdjęcia z poprzednich Wigilii. No już tam, chcąc nie chcąc, samoistnie zaczęły się podśmiechujki z Justyśki, co dwa ciasta piekła… Jako, że grupy nie opuściła, wie i swoją wartość zaangażowania w rodzinne przygotowania zna. Ewidentnie zna. Ona i my.
Kiedy wjeżdżają w bramę chwilę przed kolacją Wigilijną, stoimy w kuchennym oknie.
Ja, Tosia i Benio. Adaś wyleciał w krótkim rękawku pomóc Im nosić bagaże, prezenty i zupy z rybami. Patrzymy jak wychodzą z auta. Wyglądają pięknie. Tacy odświętni. Wyszykowani.
Łapię te małe rączki moich dzieci i mówię Im – zróbcie sobie proszę „stop-klatkę” teraz.
Bo jako pierwsza wysiadła Babcia i Dziadek.
I dodałam – bo to wspaniałe, że są. Będzie kiedyś taki czas, w którym z tego auta nie wysiądą.
I załamał mi się głos i łzy spadły wielkie jak grochy. Benio popatrzył w moje oczy i mocniej zacisnął dłoń, która połączona była z moją. W tym czasie Babcia wyciągnęła z kieszeni telefon i zrobiła naszej trójce zdjęcie w tym oknie. Potem widziałam to zdjęcie. Dwa były. Oba zamazane. Bo może Ona też się już wtedy wzruszyła…
Na pewno jednak poleciały Jej łzy przy życzeniach…
Od kiedy nie mamy tego opłatka, składamy sobie życzenia na głos, przy stole.
Od najmłodszego. Każdy mówi za co dziękuję, czego życzy. I to jest czas, w którym nie sposób utrzymać tych łez w sobie.
Nie ma w środku człowieka takiej pojemności na tę wdzięczność. Wypływa ona wówczas przez te nasze oczy zaszklone. I szklą się wszystkim.
I najmłodszym i najstarszym. I dziewczynom i chłopakom. Przy wdzięczności Wigilijnego stołu nie ma wyjątków. To płacz szczęścia, w którym trudno nam uwierzyć, że się wspólnie mamy. Że się mamy tak. Z tą miłością. Że jak to potem dziadek ze Szwagrem powtarzają, zjawiskowym jest fakt, że od lat dziesięciu do siedemdziesięciu czterech lubimy ze sobą być. Po prostu.
Zawsze dziękujemy za siłę, którą mamy w sobie jako rodzina. Że poradzimy sobie ze wszystkim co nadejdzie. I Mama wzrusza się bardzo myśląc o córkach, które się tak kochają, które są ze sobą tak blisko. Zresztą mówi, że to było Jej największe marzenie.
Wtedy pokazuje Justynce tymi dwoma palcami, że na nią patrzę i mówię bezgłośnie lecz wyraźnie – DWA CIASTA.
I rozpłakujemy się jeszcze mocniej z tej głupoty.
W tym roku nasz świąteczny stół się przepięknie rozrósł i dołączył do nas chłopak Emilki.
Dziadek życzył Mu, aby wojna w Jego kraju się już skończyła, i aby jak najwięcej Jego bliskich zostało przy życiu. Bo pochodzi z miejsca oddalonego 50 km od granicy z Rosją i zbombardowane jest prawie wszystko. I mówi to Dziadek tak, jak to On. Wolno i z przystanięciem przy każdym ważniejszym słowie. I lecą nam koleje łzy. Kapią po tych eleganckich strojach.
I Pasza tak pięknie po polsku dziękuje nam za wciągnięcie Go do rodziny, jakby był w niej od zawsze. I dziękuje, że wraz z Emilką dostał tyle dobrego.
Fajnie, fajnie. Jeszcze nie wiesz, co Cię z tą rodziną głupkowatą czeka. Spróbuj zrobić ino dwa ciasta na Wigilię..
Śmieszkujemy, że mogliby już się zaręczyć, bo chcemy żeby został już na zawsze z nami.
I brakuje nam Huberta, chłopaka Nusi. Ale może i On się do przyszłych świąt oświadczy…
Myślę, że jeśli Bóg istnieje i patrzy na te nasze słowa przy Wigilijnym stole, to zastanawia się, czy by nie zwolnić nas z tego opłatka dożywotnio. A może i zgłosiłby nas na olimpiadę. Gdyby tylko olimpiady wsród niewierzących organizował.
Na słowa przy tym stole, ale i tymi przed tym zanim zasiądziemy… gdy kilka dni wcześniej do telefonu mój Tato mówi mi – Cieszę się Julisiu, że jedziemy do Was. Lubię tam ten świąteczny czas.
Chyba wtedy czuję magię świąt najmocniej. Wtedy i gdy dzwoni Mama zapytać ile pasztetów i schabu upiec, bo jest w mięsnym.
Po tych życzeniach i słowach podziękowań, które budują nas na cały rok i życie, nalewamy zupy grzybowej. Każdy przy niej wyjątkowo wzdycha, bo Babcia Ela robi grzybową zjawiskową. Potem rybka, ziemniaczki, suróweczki. Kompot z suszu.
(ale, że potem kury suszonych owoców jeść nie chciały, to się dziwię..?)
Kiedy sprzątamy po kolacji, Adaś robi kawki, ja ładuję zmywarkę, Justynka kroi ciasta (no bo co innego by mogła? opłatek łamać? łamałaby gdyby miała. W domu se połamie jak wróci.)
A Babcia mówi – jak ja kocham ten czas, że tylko naszykuję wszystko, a potem mogę sobie siedzieć. Wiecie ile Ona naszykowała? Jak dla wojska, bo i obiady na świąteczne dni. A Ona nazywa to, że może tylko siedzieć. Takie podejście czyni człowieka szczęśliwym.
Tak, przy stole również wspomniałyśmy z Justynką, że cała magia naszego życiowego Bożego Narodzenia to Ona. I dzięki Jej zaangażowaniu, tak kochamy ten czas. Ona go stworzyła.
A kiedy zasiądziemy już z kawkami, ciastkami, mandarynkami, dzieci roznoszą prezenty.
Otwieramy po kolei i wszyscy oglądają ten jeden otwierany. Komentujemy, robimy sobie polewkę, ironizujemy. Szwagier robi to wyśmienicie. Szczególnie ze swojej Teściówki.
A Teściówka uwielbia to uroczo. Każdy mierzy, wącha, prezentuje. Opowiada dlaczego się cieszy. I co z tym teraz zrobi, gdzie wykorzysta…
I pewnie wszystko to co następuje później nie jest może zbytnio dla nikogo interesujące, może i to co wydarzyło się wcześniej… I nawet nie miałam tej historii zapisywać, bo dla nas jest ona co roczną wyśnioną chwilą. Chwilą , na którą każdy wyczekuje i która jest jego filarem. Ale może dla Was zupełnie nieistotną. Pewnie dla wielu, jak się dowiedziałam – trudną do uwierzenia. Ale napisała do mnie dziewczyna, która powiedziała, że co roku czekała na nasze święta. I kiedy już ich nie zapisuję, to czyta wszystkie poprzednie.
Zapisuje zatem. Dla Niej. Dla siebie. Dla dzieci mych. Dla siostrzenic. I dla mojej siostry, która kiedy przyjedzie kiedyś do mnie, z balkonikiem i będzie robić nerwową atmosferę w związku z szykowaniem to Jej przypomnę… A pamiętasz jak zrobiłaś dwa ciasta i przede wszystkim wyśmienity humor?
Do nocy oglądaliśmy film w oranżerii z popcornem. Choć chyba bardziej symbolicznym, bo nikt nie potrafił ani ziarna wcisnąć.
I wspólne świąteczne śniadania. I spacer. I tańce babskie. Choć i nawet Szwagier dołączył na chwil parę.
No i spanie. Boże! Co z tym spaniem! No bo naście osób śpi i każdy chce co rusz gdzieś indziej. Ci w bazie, Ci z Babcią (znaczy dzieci, bo wiadomo, że nie Szwagier), tamci na materacu, a inni na kanapie. Jedni drugich oskarżają o chrapanie. I roszady.
I noszenie kocy, poduszek, materacy. W tę i z powrotem. Miałam wrażenie jak tak na nich patrzyłam, że to ten sam obraz jak w „Kevinie”, gdzie szykują się spóźnieni na samolot. Tak ciekali.
Kiedy po śniadaniu gramy w kalambury chłopaki na dziewczyny, Benio losuje hasło do pokazywania i trafia mu się słowo „sex”. Choć oryginalnie był to „akt miłosny” to przetłumaczyłam Mu na szybko łatwiej. Pokazał świetnie, bawiąc się przy tym wyśmienicie, choć zgadujący nie mogli uwierzyć, że chodzi o to, o co myślą, że chodzi, gdyż poprzednie słowa były nad wyraz klasyczne. Odgadnięte. Punkt zaliczony.
Każdy też chodzi ze swoim prezentem. Ubranym, popachnionym, wymodelowanym, czytanym, pitym. I się cieszy. I jest tak dobrze. Tak bezpiecznie. Tak przewidywalnie.
Bo pewnym punktem są dyskusje. Wielopokoleniowe. Na kanapie, na pufach, na dywanie. Każdy kładzie się, gdzie może.
Na kupie, ściśnięci, poobejmowani.
Dyskutowaliśmy na przykład, gdzie zaprowadzi nas sztuczna inteligencja. Jedni widzą w niej zagrożenie, inni rozwój. I tu nawet zacytowaliśmy fragment z książki wylosowanego przez Tosię Piotrusia.
„Oczywiście tak jak prasa drukarska nie była przyczyną polowań na czarownice ani rewolucji naukowej, tak samo pojawienie się radia nie było przyczyną ani stalinowskiego totalitaryzmu, ani amerykańskiej demokracji. Technologia stwarza jedynie nowe możliwości; które z nich wybierzemy, zależy już od nas.”
Yuval Noah Harari z książki Nexus
Od nas zależy wszystko. Bo to my jesteśmy też twórcami świątecznej atmosfery.
Nasza świąteczna atmosfera jest po prostu przełożeniem rodzinnej atmosfery na co dzień.
Nie ma tam nic więcej. Ani mniej.
Więc ta nasza Wigilia trwa cały rok. Gdybyśmy wierzyli, to rodziłby się nam ten Jezusek i rodził.
Zawsze nam smutno, gdy odjeżdżają. Te trzy dni to zdecydowanie za mało.
Bo zawsze uważamy, że w pełni wartościowe spotkanie jest wtedy, gdy się zdążymy pokłócić. A my się nie pokłócili. Ach! Uwielbiam się z nimi kłócić. Różnice zdań, poglądów. Jakież to jest gęste, jakie twórcze, jakie uczące. No nic. Zostawili my te kłótnie w takim razie na Wielkanoc. Ale Wielkanoc zawsze u Justynki. Zastanawiam się ile naszykować…
Może wezmę wytłaczankę jajek i wystarczy.
Kiedy już myjemy i pakujemy naczynia Mamusi po zupach, rybach, pasztetach i schabach czuję, że koniec świąt… że ten czas, który jest największym, choinkowym prezentem jest za nami… (nie mogę… piszę i teraz mnie się te łzy pchają do oczu, w gardle gula…)
Ale przecież dziś szósty stycznia, a od tego czasu, pomimo odległości, widzieliśmy się już raz i jutro zobaczymy…
Wciskają się do tego auta. Każdy coś gada, psa łapią. Jeszcze wychodzą. Zapominają. Dopowiadają. My stoimy na tarasie i patrzymy z umiłowaniem. Patrzę wtedy jakoś mam wrażenie mocniej. Widzę Ich bardziej. Te twarze za szybami, co się śmieją. Domyślam się, co za głupoty tam pociskają. Machamy. Wszyscy. Mocno.
Dzieciom opadają ramiona i całe ich ciało mówi – szkoda, że już pojechali.
Adaś zaczyna odkurzać, a ja patrzę czy wszystko pobrali. Czy bliźniaczki wzięły kosmetyczki, szczoteczki. Czy wszyscy wzięli prezenty. Dziadek czy wziął fajkę.
O! Babcia zostawiła okulary i książkę. Dzwonie i Babcia mówi, żeby nie wracać, bo nie chce robić kłopotu, ale Szwagier zawraca. Na bank chce nałapać punktów, żeby Teściowa Mu placek po węgiersku zrobiła, jak żona do nocy w szkolnych sprawach siedzi.
Tylko Justynka na pewno nic nie zapomniała. Bo to dwie brytfanki ino były.
( Kiedy Justyś przeczytała moje zapiski z Wigilijnych wspomnień… W sensie te, napisała mi:
„Debilna kretynka!
Po tym szykanujàcym mnie tekście, nie mam szans na znalezienie sympatyków i popleczników!
Jak roboty będę szukać, to mi to wyciągną jak teczki z prl-u i powiedzą: „jaką by pani robotę chciała dostać, jak z pani taki opierdalacz do tego nieempatyczny!”
(Tatuś na bank by powiedział – Dziewczynki! Nie wolno mówić do siebie „debilna kretynka”. Proszę wyszukać w słowniku co to znaczy.)
Odpisałam Jej
„Moi czytelnicy staną za Tobą murem!!
Od 13 lat znają prawdę o Tobie.
Raz Ci się zdarzyło te dwa ciasta i myślisz, że to położy bezgranicznie Twój wkład w pracę, rodzinę i wszchświat?”
No ale wiecie… żeby dwa… ? 😉
choinka – świąteczne opowiadanie
Naprawdę nie wiem jak to się stało, że stoję tu z tą choinką.
Ludzie nie stoją w przeddzień wigilii z choinką na dworcu PKP.
W mrozie, z przemarzniętymi polikami i prawdopodobnie z całkowicie odmrożonymi palcami u stóp.
Choć przecież doskonale wiem jak do tego doszło, to wciąż, ludzkim zwyczajem powtarzam sobie, stukając butem o but, że na prawdę nie wiem, jak to się stało.
A im dłużej spóźnia się pociąg, tym bardziej się temu dziwię.
Zwłaszcza, gdy ma się kilka hektarów lasów. Z choinkami przede wszystkim.
Już widzę minę Tatki w drzwiach, gdy mnie z nią zobaczy.
Ale co mam zrobić skoro już kupiłam? Wyrzucić? Zostawić? Oddać komuś?
O! To jest myśl! Oddam. Na pewno jest ktoś, kto potrzebuje choinki bardziej ode mnie.
Kto w ogóle jej potrzebuje. Bo ja wcale.
Dlatego wciąż dziwię się, że stoję na tym peronie i trzymam w swojej kożuchowej rękawicy dorodnego świerka przewiązanego gęsto sznurkiem. Jego czubek wystaje sporo ponad moją czapkę i ponad czapki pozostałych oczekujących. Jest też o wiele grubszy niż najgrubsza tu z osób.
A w tych zimowych odzieniach jesteśmy wszyscy nad wyraz baryłkowaci.
Pojawia się więc we mnie mocne zastanowienie nad osobnym biletem dla niej. A może to podchodzi już pod przedział towarowy…?
Postanawiam dać się prowadzić biegowi zdarzeń, kiedy widzę wychylający się zza zakrętu pociąg i słyszę jego gwizd.
Pęd rytmicznie pędzących kół, rozwiewa czekającym dolne poły płaszczy, aby przy ostrym hamowaniu oziębić kostki tym bardziej wizytowo ubranym podróżnym.
Czekając, próbowałam odgadnąć kto z nich wyrusza już do rodziny na wigilijną kolację, a kto dopiero skończył swoją pracę w mieście. Nie pomogły w tym trzymane przez nich torby prezentowe, bo zarówno pierwsi jak i drudzy mieli prawo je trzymać.
W zasadzie, każdy ma prawo trzymać, co tam sobie chce… Pomyślałam, zerkając na obejmowane przeze mnie drzewo.
Tak mi się wydawało, do momentu, w którym tłum napierał, a moja choinka nie chciała wejść pod żadnym kątem. A i żadnego kąta nie dało się osiągnąć, bo ludzie za mną, przede mną i z każdej innej strony nie umięli się rozstąpić. Choć czy nie umieli czy nie chcieli… nie wiem, za to istotnym stało się, że w chwili owych rozważań jakaś ręka wysunęła się z pomiędzy kożuchów, kapot i płaszczy, złapała za czubek mojego dziwnego bagażu i pociągnęła do środka, oburzając tym pozostałych.
Śnieg, który zebrał się na gałęziach spadł z impetem na wszystkich aktualnie kotłujących się w przedsionku. Wciągnęłam powietrze, aby zamknąć oczy i na wdechu udawać, że mnie nie ma. Jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Ale chyba jednak było mnie widać, gdyż czułam poprzez ślinotok mówiącego pytanie dotyczącego zagadnienia – czy Pani oszalała?
A potem już musiałam otworzyć oczy, bo każdy mówiący szturchał mnie i trącał jakby potrzebował nagle do wyrzucania swojej frustracji kontaktu wzrokowego.
– Kto to widział wsadzać do pociągu choinkę? – mówił ten, który jeszcze nie wsiadł.
– I to w taki dzień? – kończył ktoś sadowiący się na miejscu siedzącym, którego bronił jak lew.
– A w jaki miała wieźć? W dzień Zmartwychwstania Wielkanocnego? – O! Aż poruszałam głową jak nornica wyściubiająca głowę spod ziemi, gdy widzi coś ciekawego. Nie do końca świat był bezlitosny. Odrobina zrozumienia również pędziła składem o numerze 813 z 6 cioma wagonami i dwoma dodatkowymi na dzień Wigilijny. Z czego jeden zdawał się być przedświąteczną furią z mojego powodu. Albo bardziej z powodu choinki, która do teraz była zagadką.
Mogłam zostawić pieniądze i iść bez niej. Że też człowiek bierze towar, gdy za niego zapłacił? Co to za zwyczaj?
– Idzie Pani? – krzyczał mi ktoś z lewej.
– Gdzie? – zapytałam i usłyszałam, albo bardziej nie usłyszałam swojego głosu. Odchrząknęłam i zapytałam raz jeszcze – Gdzie?
– W którąś ze stron! Nie może Pani stać na środku, bo ludzie nie mają jak wchodzić.
– Mogą mnie wymijać. Ja postoję tutaj. To chyba ostatnie i jedyne miejsce, w którym zmieści się ten świerk.
– Niech Ktoś wyrzuci ten świerk do cholery! Żeby ludzie marzli na dworze, bo drzewo musi jechać? – już darli się ze wszystkich stron.
– Niech Panienka powie dokąd jedzie, ja z Panienką wysiądę i na miejscu wytniemy odpowiednie drzewo, a to zostawimy na peronie – usłyszałam cichy szept prosto do mojego ucha. Dziwne, że w ogóle w tym hałasie udało się go usłyszeć.
Patrzyłam zdziwiona i zanim cokolwiek odpowiedziałam, to wziął moje drzewo i rozpoczął przeciskanie w kierunku drzwi.
Patrzyłam jak wszystkie te głosy, jeszcze chwile temu skierowane we mnie obróciły się w kierunku starszego Pana, który pragnął wyrzucić i pozostawić moją choinkę na pastwę losu, w zimową, wigilijną noc, samotną na peronie.
Z jednej strony czułam ulgę. Już nic nie kuło mnie w ręce, czułam jak odrętwienie w nadgarstku zaczyna powoli ustępować, ale z drugiej strony… Tyle zrobić dla choinki, tyle przyjąć słów obelżywych, tyle o nią walczyć i dać jej odejść…? Jeszcze w obcym towarzystwie?
– Nie! – krzyknęłam. Nagle głos nie uwiądł mi w gardle.
– Jak nie? – odkrzyknął nad głowami tłoczących się pasażerów. – Znajdę Pani nową, ładniejszą.
– Nie chodzi o ładniejszą! Chodzi o tą!
– Co też Pani plecie? Choinka jak choinka! – mówił wciąż torując sobie drogę – Właściwie nie jak każda. Ta jest niepotrzebna – i kiedy robił zamach, aby ją wyrzucić wystarczająco daleko w głąb peronu, usłyszałam gwizd, okrzyk konduktora zwiastujący odjazd i jego silne zatrzaśnięcie drzwi.
Starszy Pan odwrócił się w moją stronę, stojąc nadal mocno, z konieczności, przytulony do mojego drzewa i idąc w moją stronę trzy razy szybciej niż w tamtą, aż się ludzie zaczęli sami rozstępować rozpoczął atak!
– Niech se Panienka w dupę wsadzi ten świerk! Nie w metalowy stojak! Żeby tak ludzi utruć w dzień Narodzenia Pańskiego! Mam nadzieję, że odpuszczenia za grzechy to Panienka za ten rok nie dostanie! A jak dostanie, to niech się tenże ksiądz wstydzi takiej posługi Bożej.
Ach, ale jak nie rozumieć chłopa, będzie chciał dobrze, jak wiara nakazuje, a On nic nie wie o tymże tu grzechu. Siedzi, rozpościera się w luźnym konfesjonale, ale jakby mu tam świerk wsadzić i trzy otyłe w kożuchach baby, to by inaczej grzech rozliczał! – i choć chciał mówić dalej, bo nabrał powietrza, to mu się nie udało, bo trzy otyłe baby w kożuchach, o których przed chwilą była mowa zaczęły okładać go torbami po głowie, rękach, plecach.
Aż się pilnie przypatrzyłam, jak w tym ścisku biorą rozpęd na te silne uderzenia, bo może ów sposoby pomogą mi przy sprawie z choinką.
Przez to przypatrywanie nie zauważyłam, jak dookoła mnie zaczęło latać wszystko, bo bić zaczął się prawie każdy. Chłopy zaczęły w obronie tych grubych bab, bo mówca zaczął im oddawać. Chude baby zaczęły swoich chłopów obkładać. Z zazdrości o te grubsze, albo przy tej wigilii już nie wytrzymały i z całego roku miały sposobność dać sobie upust.
Może i tym grubym podziękują za tę możliwość i pretekst bez podejrzeń.
Miałam przez chwilę myśl, że stałam się ze swoim problemem zupełnie nieistotna. Aż ktoś krzyknął.
– To wszystko przez nią! Przez tę z choinką!
Jako, że budowy byłam ani grubszej, ani chudszej, nie wiedziałam gdzie mam swoje miejsce w tej walce zająć. Byłam pewna, że za chwilę zamienimy się w opał. Ja i mój świerk. Idealnie poćwiartowany. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ktoś wyciągnął z torebki siekierkę.
Jeśli można zginąć od nadmiaru jednocześnie krzyczących do Ciebie ludzi, to czułam, że jestem tym przypadkiem. A do tego robiło się strasznie duszno. Czułam jak powoli słabnę. Od ścisku, gorąca i jakby nie było stresu.
Kiedy czułam, jak odlatuje, zobaczyłam wyłaniającą się nad tłumem rękę, tę samą, która wcześniej złapała za czubek moją choinkę wciągając ją do pociągu.
Ta sama ręka złapała znowu czubek świerka, a druga wcisnęła się pod moją pachę i sprawnym ruchem wciągnęła w głąb wagonu.
A potem nacisnęła sadzając mnie na fotelu. Wciąż obejmowałam drzewo i prawdopodobnie pod niespodziewanym naciskiem pociągnęłam sznurek, którym była przewiązana.
Jeśli to, co dotychczas było zakrawało na awanturę, tak właśnie rozpoczynała się wojna światowa. A już na pewno wagonowa.
Przez kilka sekund po tym jak sznurek puścił, a gałęzie wypełniły cały wagon, nastąpiła złowroga cisza. Zdumienie pasażerów było tak wielkie, że zaniemówił każdy. Nawet ten, któremu stan milczenia był obcy.
Najpierw rozpostarły się gałęzie na samym czubku. One powciskały się w bagaże poukładane nad głowami. Niektóre pakunki pchnięte odnogami pospadały na głowy i kolana, ale nikt tego nie zauważył, bo już kolejne gałęzie uderzały w czapki, kapelusze, berety, wystające nosy. Kolejne w ramiona, ręce. Aż ostatnie wyściełały nam luki między nogami i trzewikami. Wszystko to odbyło się w przerażającej ciszy.
Ja zdążyłam przez ten czas przyjrzeć się chłopakowi, który stał obok mnie i miał te ręce, które dwukrotnie wciągały gdzieś moją choinkę.
Miał też twarz, która przez chwilę mignęła mi zanim okryły ją igliwia świerka.
Po jakże doniosłym otwarciu mojego drzewa i towarzyszącej temu ciszy nastała wojna.
Wszyscy wydarci i wpatrzeni byli we mnie, a ja czekałam aż pojawi się ta twarz.
Ludzie próbowali się jakoś odnaleźć i na nowo zagospodarować między tą dziwną, niesprzyjającą, kłującą okolicznością świątecznego igliwego symbolu.
Niektóre Panie podniosły torebki, aby ucisnąć gałąź i na niej położyć pakunki.
Ktoś inny wcisnął sobie między oparcie a plecy. Niektórzy wykazali się sprytem i szalikiem podwiązali gałęzie do półek bagażowych. Ale nikt nie złamał ani jednej z przeszkadzających odnóg. A przeszkadzały wszystkie. Gęste, cholernie kłujące i długie.
Czyli ta złość to nadmiar przedświątecznych spraw i załatwień, a w sercu prawdziwe dobro.
I kiedy w tej absurdalnej sytuacji uśmiechnęłam się sama do siebie, zza gałęzi wyłoniła się ta twarz. Z podbitym okiem. Czerwonym i ciemniejącym z ogromną prędkością.
Jak? Jeszcze przed chwilą to była twarz bez uszczerbku. I wtedy mignęła mi w pamięci ta chwila, gdy otwierająca się gałąź leci z całą swoją mocą prosto w twarz właściciela tamtych rąk. Tylko tego mi brakowało.
– Nie mogłaś kupić jodły? – zapytał.
– Nie było. – odpowiedziałam chyba z wielkim przerażeniem, bo uśmiechnął się jednym kącikiem ust, aby zasygnalizować żart. Bynajmniej tak mi się zdawało. Wciąż nie traciłam wiary w ludzkość i magię świąt. Choć chyba sama wielu tę magię dziś zabrałam.
– Nie było jodły? – ponowił.
– Nie było- i ja ponowiłam. Głupio ponowiłam. Bo On zrozumiale.
– Czyli tylko świerki?
– Jeden świerk. Ten.
– Hmm… – mruknął z zastanowieniem i zaczął wodzić oczami po choince. Czyli po całym wagonie, który wypełniała choinka i dodał – Jeden, a jaki dorodny.
– Aż nad wyraz. Gdybym miała wybór wybrałabym mniejszy.
– Niepotrzebnie. Ten pięknie udekoruje dom, jeśli zdoła wysiąść z pociągu.
– W domu już zapewne mamy choinkę. Tatko jest leśniczym. Choinek nam nie brakuje.
– Nie brakuje…? – powtórzył
– Nie. Ta pojawiła się przez przypadek.
– Tak, słyszałem, że chodzą przypadki po ludziach – i mrugnął do mnie bordowym już, podbitym przeze mnie okiem. Albo przez moją przypadkową choinkę.
– Biegłam na pociąg, gdy zaczepił mnie pewien człowiek. Wydawało mi się, że bezdomny. W zielonej kapocie, podartej czapce. Zaczął do mnie mówić, ale nie dałam Mu dojść do słowa, bo nie pamiętałam dokładnej godziny odjazdu i bałam się, że jestem już spóźniona. A to w końcu Wigilia. Mama czeka na mnie z rękoma pełnymi pracy przy kuchni, bracia z ubieraniem choinki. Nie mogłam się spóźnić. No nie dzisiaj! – strzepnęłam ręką igliwia z kolan – ale on mówił dalej i szedł za mną tym szybkim krokiem. I wlókł to wielkie drzewo. Powiedział, że muszę je wziąć, bo on to poczuł. Pomyślałam, że poczuł to przede wszystkim głód. Ściął na uboczu i potraktował jako źródło zarobku. A potem doszłam do wniosku, że dziś Wigilia i trzeba czynić tylko dobro, więc wyciągnęłam z portfela pieniądze, odliczyłam kwotę za jaką Tatko sprzedaje drzewa i dałam nieznajomemu, przechwytując ten ciężki pień. Patrzył zdziwiony na te pieniądze. Jakby się ich nie spodziewał. Byłam pod wrażeniem tej gry aktorskiej. Zmarnowany talent. Zakomunikował, że zaniesie mi ją na perony, potem przyśle kogoś kto mi dalej pomoże. Zmarnowany talent i zgrywuśnik. Jak odchodził, to orzekł, że musi teraz kupić drugą, bo tę niósł do domu i jak teraz dzieci mu wybaczą. „To niech Pan weźmie tę!” – krzyknęłam, nie wierząc w ową historię i ten dom.
„Nie, ta musi być Pani. Ja to czuję. Ona Pani przyniesie dużo dobrego” – powiedział mi, podskoczył przytupując piętami w górze jak góral i zniknął za rogiem. No i teraz widzę to dobre. Tą wszechogarniającą złość, lejącą się z każdej strony wściekłość, ciasnotę, Twoje podbite oko, pobite otyłe i pobite chude, prawie skatowany orator. Może to mój prezent za ten rok. Ależ musiałam być grzeczna. Rózga w dorodnej postaci.
– To i mój rok nie najlepszy, jak mi się tak dostało z tej rózgi.
– Przepraszam – powiedziałam i wypuściłam powietrze, które wstrzymywałam chyba od czasu, gdy je nabrałam aby zniknąć.
Koła pociągu zaczęły piszczeć zaciągnięte hamulcem, a wagon nie zwalniał.
Sunęliśmy po zlodowaciałych szynach. Przez okno dało się zobaczyć ludzi biegnących po peronie i goniących drzwi wejściowych. Jak chcieli tu wejść – nie wiem. Bo od nas nikt raczej nie wysiadał.
Zatrzymaliśmy się sporo za stacją. I aby wsiąść do pociągu trzeba było wejść w śnieg sięgający kolan. Wsypywało się zatem tym podróżnym do butów, w nogawki. Z pola ciężko było dosięgnąć schodów pociągu więc najpierw chłopy składali ręce i tak robili schodek dla kobiet. Zaczepiały się im te spódnice o ich palta, kufajki, czapki uszatki. Wpadały torby i pakunki prezentowe w śnieg. Miałam wrażenie, że oglądanie tego zdarzenia pozwoliło wszystkim choć na chwilę zapomnieć ponownie o mnie i mojej choince.
Kiedy ktoś otwarł nasze drzwi i już uformował schodek z rąk, inni zaglądający zobaczywszy to drzewo wypełniające cały wagon krzyknął – Tu się nie uda! Nikt w to igliwie się nie wepcha.
Po czym zamknęli drzwi, a wszyscy z naszego wagonu zaczęli bić brawo.
Radość trwała krótko, bo drzwi ponownie zostały otwarte. Tym razem wsiadł konduktor.
Byliśmy pewni, że każe się wciskać tym, co przeszli pod inne wagony. Ale kiedy zobaczył sytuację panującą u nas machnął ręką i krzyknął, że biletów też nie ma sensu tu sprawdzać.
A zanim docisnął drzwi słychać było, jak mówi do innego konduktora – Tu już wigilia na całego. Drzewo jest, prezenty są i nawet pobici jak na rodzinną wigilię przystało.
– Kolęd nie ma! – zakrzyknęła jedna z tych chudych. I zaintonowała – Chrystus się rodzi, nas oswobodzi!
– Anieli grają, króle witają! – zawtórowały jej tęższe, inne chude i te co nie wiadomo.
– Pasterze śpiewają, bydlęta klękają, cuda, cuda ogłaszają – dołączyły się wszystkie chłopy z orędownikiem na czele.
– Może nie jest tak najgorzej z tym kłującym świerkiem? – i chyba chciał mrugnąć mi tym podbitym, ale opuchlizna zasłaniała wszelkie ruchy. W zasadzie to nie było tam już oka. Nie mówiąc o wesołym jego mruganiu.
Kiedy dotarliśmy do stacji, na której wysiadałam i na szczęście wysiadała też jego większość, wstałam i powiedziałam, że chyba czas wynieść choinkę.
Każdy podniósł gałąź, pod którą lub na której siedział, a te ręce oplotły wszystko sznurkiem bystrze nadzorując to jednym okiem.
Wysypaliśmy się z wagonu, jak pomarańcze z urwanej siatki.
– Dziękuję – podniosłam głowę do góry, bo górował nade mną swą posturą.
– Cieszę się, że mogłem się przydać.
– To ja będę się żegnać. Idę tędy – powiedziałam pokazując w stronę domu.
– Ja jeszcze nie wiem, gdzie idę, ale również mogę spróbować tamtędy.
Ruszyliśmy wysoko podnosząc nogi, bo aby dostać się do mojego domu, trzeba było przejść przez tory, potem przez rów, zasypany do cna, a potem wzdłuż pola. Było bielusieńko.
Można też iść normalną drogą, ale jest ona znacznie dłuższa. Niestety wciąż pomimo wieku zapominam, że dłuższa jest ona latem czy wiosną, natomiast zimą, gdy śnieg sięga kolan, droga staje się niezłą przeprawą. I pomimo doświadczenia wciąż robię to samo.
– Niełatwa ta droga do domu. – skomentował jakby słyszał moje myśli. A ja słyszałam jego niemy śmiech.
– To zostaw chociaż tę choinkę. Jutro Tatko po nią przyjdzie. Za jasności.
– Nigdy…
– Co nigdy? – dopytałam, bo urwał i zamilkł.
– Chciałem tu powiedzieć Twoje imię, ale zorientowałem się, że nie było czasu na jego poznanie.
– O rany! – ściągnęłam rękawiczkę i wyciągnęłam rękę – Zofia.
– Staszek.
– Miło mi Staszku.
– Nigdy Zosiu nie rezygnuj tuż przed metą. Droga tej choinki była zbyt intensywna, aby zrezygnować przed wniesieniem jej do domu.
– Ale my w domu mamy już choinkę.
– To ta zagości na ganku. Doniosę – podrzucił ją trochę, aby wygodniej złapać i przedzieraliśmy się przez ten śnieg w kierunku domu, którego nie było nawet widać zza ciemnych konarów zagajnika.
Szliśmy w tym trudzie, wlókł się za nami ślad ciągniętej choinki jak jakiego włóczonego trupa.
I wtedy mnie nawet na chwilę olśniło, że idę z obcym, do tego pobitym człowiekiem przez te ciemne doliny. Tylko jeśli kogoś należało się tu bać, to może bardziej mnie, bo to ja owej bójki się dopuściłam. Niejako.
Jak się robiła między nami choć krótka luka, bo szłam wolniej, to od razu przystawał i czekał.
I przy jednym z tych jego przystanków, zapytałam, co go do naszej wsi sprowadza.
Rozpoczęłam dialog, który trudno było prowadzić ze względu na katorżniczą przeprawę przez wysokie zaspy. Mróz jaki wpadał do ust przy nabieraniu powietrza kuł w podniebienie. Dlatego szliśmy w ciszy i oddychaliśmy nosem.
Ale zadałam to pytanie. A On zaczął odpowiadać.
– Urodziłem się w dosyć zamożnej rodzinie. Zamożnej i szczęśliwej. Mieszkaliśmy na skraju wsi. Dziadkowie, rodzice i mój młodszy brat. Z czasem jak dorastałem, odeszła babcia, a po niej dziadek. Rzecz naturalna – mówił krótkimi zdaniami, aby nie łapać tego zimnego powietrza zbyt dużo – Potem umarł mój brat. Długo chorował. Miał swoje łóżko w kuchni, aby jak najwięcej mógł być z nami. W kuchni też spędziliśmy ostatnie święta razem. Pamiętam iskry z pieca, które strzelając w górę robiły najwięcej świątecznej atmosfery. Pomimo tego, że udekorowaliśmy wszystko co było można, aby dać mu jak najwięcej radości. Niedługo potem zmarła Mama. Choć chorowała, tak my wiedzieliśmy z Tatą, że umarła z żalu. Że te choroby też przyszły z cierpienia. Zostaliśmy sami. Smutek był ogromny i wszechobecny. Ale radziliśmy sobie. Do momentu, gdy na Tatę spadło drzewo przy wycince lasu. Zostałem sam.
Najpierw obraziłem się na las. Ale kiedy złość przeszła, postanowiłem opuścić dom, bo nie było tam już nikogo, tylko cisza. Lubię ciszę. Ale nie taką.
– Przecież to jest niemożliwe! – stanęłam i wykrzyczałam do niego, jakbym na niego była o to zła.
– Niemożliwe. Dokładnie to uczucie towarzyszyło mi przez cały czas. Wypierałem wszystko, co po kolei przychodziło. Aż nadszedł czas w to uwierzyć.
– Takie rzeczy nie mogą się dziać jednemu człowiekowi!
– Dzieją się Zosia. Każdego dnia, w każdej chwili – powiedział jakby było to coś normalnego i ruszył dalej.
– A dlaczego siedziałeś w tym pociągu? – podbiegłam, choć było trudno.
– Kiedy opuściłem dom, łapałem się każdej pracy. Najlepiej tej z drewnem. Pracowałem w tartaku, w stolarni. W ostatnim miejscu ścinaliśmy choinki na świąteczną sprzedaż w mieście. Drwal, który pracował ze mną powiedział mi, że poszukują tu kogoś do pomocy w lesie. Kiedy ścięliśmy ostatnią partię drzewek, kupiłem bilet na pociąg i wsiadłem.
– Ty jedziesz do pracy u mojego Tatki? – znowu wykrzyknęłam, ale wiatr wiał w przeciwnym kierunku i na szczęście doszło do Niego w innej tonacji.
– Tak się chyba zdaje. Tak pomyślałem, gdy powiedziałaś to w pociągu.
– Czemu nic nie mówiłeś?! – szliśmy teraz równo, choć wolałam za nim bo wtedy wydeptywał mi drogę.
– Nie wiedziałem na jakiej stacji wysiadasz. Uważałem to za zbyt duży zbieg okoliczności i tym samym uznałem za niemożliwy.
– Niemożliwa to jest ta choinka- skwitowałam.
Dalej szliśmy już w milczeniu i nawet przyspieszyliśmy, bo widać było furtkę na moje podwórko, gdy mnie trochę olśniło…
– A jak wyglądał ten drwal, co to powiedział Ci o pracy u Tatki?
– Wyglądał jak bezdomny, w zielonej kapocie i podartej czapce – odwrócił głowę w moją stronę i ponownie mrugnął okiem, które nie mrugało.
Pokręciłam tylko głową zastanawiając się czy czasami zmęczenie nie wzięło góry nad moim realnym łączeniem faktów…
– Zośka! Gdybym wiedział dziecko, że przyjedziesz tym pociągiem to bym wyjechał! – krzyczał Tatko z drabiny upinając gałęzie nad wejściowymi drzwiami.
– Sama nie wiedziałam! Mam choinkę – pokazałam na drzewo.
– Choinkę? A po co?
– Wciąż się dziwię… – wzruszyłam ramionami i dodałam – i chłopaka, którego podobno szukasz do pracy w lesie.
– Szukam, w zasadzie zamierzałem szukać, bo jeszcze nikomu o tym przecież nie mówiłem – podniósł ze zdziwieniem brwi i poprawił czapkę.
– Staszek – wyciągnął rękę i podał mojemu Tacie.
Wtedy dopiero Tato zauważył podbite oko przybysza.
– Możesz Zosiu iść pomóc Mamie – pokazał głową na drzwi – Bracia też czekają.
Kiedy przechodziłam obok niego, nachylił się do mnie i wyszeptał.
– Nie wiem czy ja mogę mu zaufać. Kto przychodzi do pracy taki obity?
– Ach! To? – uśmiechnęłam się – To moja sprawka Tato. Ja mu tak przyłożyłam. Znaczy choinka, ale to dłuższa historia. Chyba dobry z niego chłopak.
Tata wziął od Staszka choinkę, oparł o płot i poprowadził schodami na górę leśniczówki, w której mieszkali pracownicy.
Zanim weszłam do kuchni, w przedpokoju rzucili się na mnie chłopcy i zaczęli obwiązywać złotą girlandą. Z głębi domu dochodził zapach grzybowej zupy.
Przy wieszaniu szalika i czapki zerknęłam w okno. Staszek, jakby wiedział. Odwrócił się i mrugnął do mnie nie mrugając. Jak gwiazdka w pochmurną, zimną noc.