ko ko ko

Wymieniłam scrollowanie na kurnik.
Kurnik marzył mi się od kilku lat.
A i scrollowanie chciałam już zarzucić, bo zabierało mi czujność na codzienność.
A ja pragnę uważnej codzienności i przyglądania się kurkom.
Wstaję wraz ze świtem. Może nawet wcześniej. Kiedy zejdę na dół, wypiję wodę, założę kalosze i kurtkę, zaczyna wschodzić słońce. Tak idę sobie do nich. Po porannej rosie, a już nawet po przyszronionej trawie. Niosę wodę, bo potrafi już przymarznąć. Niosę ziarna.
I biorę kurkom miseczkę z jedzeniem, jakie uzbierało się w domowej kuchni.
Idę zawsze wolno. Przyglądam się niebu. Od wschodu wstaje słońce, na zachodzie jeszcze księżyc z jedną obok gwiazdą.
Idę wolno, bo szybki krok nie uratuje świata, a wolny uratuje mnie.
Wstaje przez to odrobinę wcześniej, aby potem, na spokojnie, wyrobić się z naszykowaniem dzieci do szkoły.
Kurki już kokają, gdy się zbliżam. Ko ko ko. Ko ko ko.
Mowię więc do nich. Zawsze jakoś zwracam się – moje dziewczyny.
Zapominając o kogucie zwanym Boss. Ale Pani, która kurki mi sprzedawała, poradziła aby zdominować koguta, bo inaczej on zdominuje nas.
Zatem go w tej mojej mowie nawet pomijam. Bo niby ma je chronić, mają się czuć przy nim pewnie, a ten dziad je od jedzenia odgania, gdy się sam zbliża. Atakuje.
No to mu mówię, że urodą sprawy nie załatwi i ja się na to nabrać nie dam. Bo przyznam, urodziwy się nam trafił. I piać zaczyna. A to ważne. Dla tego piania go chciałam.
Za to Mela! Mela wychodzi z kurnika zawsze pierwsza. Nawet jak inna kurka pierwsza główkę wystawi, to jej Mela po tej głowie przejdzie i się przeciśnie.
Ale usprawiedliwiam ją. Bo jako pierwsza już jajeczka niesie i potrzebuje pilnie jedzonka, świeżej wody. Tworzy więc wymaga. Melusia jest odważna, pewna, zdecydowana, prędka.
Dlatego Mela jest przywódczynią. I jest to banda Meli.
Cieszy mnie każda rzecz odłożona do miseczki dla kurek, zamiast do kosza.
Idę sobie w ciągu dnia do nich. Kucam i się tym charakterom przyglądam.
Tym dinozaurowym nogom. I jak podfruwają. Jak sobie grzędy pod choinkami robią i się kokoszą.
A cieszy mnie wszystko. Jak stawiamy płotek i jak sobie go maluje.
I więcej z tego przyglądania się kurkowemu życiu mam dobrego, niż przyglądaniu się czemukolwiek w telefonie.
Jak sobie też pomyślę o tych płotach, poidłach i wszystkim innym, to musiałyby nieść te jajeczka sto lat, żeby mi się to zwróciło.
Ale ja już wiem, że są rzeczy, które warto i które się opłaca. Kurki po prostu mieć warto.
Wieczorem, gdy się ściemni, idę sobie w swoich kurnikowych kaloszach zamknąć im drzwi i wybieg. Gdy wracam patrzę na nasz dom. Święcą się lampki na werandzie. W pokoikach dzieci i te dzieci przy biureczkach albo Benio skacze z piłką i tylko głowa podskakuje w tym świetle. Moja ulubiona lampa przy kanapie odbija się w szybach oranżerii.
Wtedy idę szczególnie wolno aby się tym widokiem nacieszyć. To piękny widok.
Niezwykle mnie wzrusza. Codziennie.
Przecież normalnie nie szłabym z końca podwórza wieczorową porą.
Zatem te kurki dały mi o wiele więcej niż jajeczka. One dały mi powrót do uważności na moje szczęście. Na moje zwykłe, codzienne szczęście. Jakoś przy scrollowaniu telefonu jest wręcz odwrotnie. Następnym przystankiem uważności będą kaczki bieguski na wiosnę, a za kilka lat krówka i koń. Bo ja w sobie czuję takie właśnie życie, tylko na chwilę zdarzyło mi się zapomnieć, bo zapatrzyłam się w telefon i trochę zgłupił mnie XXI wiek.
Kiedy już wrócę po tym zamknięciu kurnika, idę się wykąpać, przebrać w piżamę i położyć z książką do łóżka. I wreszcie, gdy mój mąż mówi, że chodzę spać z kurami, te słowa nabierają sensu.

_______________________________________

Dziękuję pięknie firmie PETGARDEN, która dołączyła do spełnienia mojego marzenia, bo u nich znalazłam kurnik, który najbardziej odpowiadał moim pragnieniom.
Na 10 kurek i Bossa, łatwy do czyszczenia, z podwyższeniem i wizualnie wkomponowany w moje wyobrażenie. Zresztą znajdziecie na tej stronie wiele innych pięknych rzeczy do ogrodu, na plac zabaw, dla zwierząt domowych i drewniane duże donice…
A teraz jest akurat promocja na ocieplane kurniki i model ROCKY HIGH, który był moim drugim wyborem. Może dla kaczek biegusek go dokupię.

kurz

Na wakacje przyjechał do mnie kurz.
Generalnie go nie zapraszałam. Jak co roku zresztą.
Zawsze staje w drzwiach z tymi wielkimi, wypchanymi walizami, z których aż wystają koty walające się potem pod kanapą i pyłki, które wirują w promieniach słońca, gdy tylko choć promień słońca wejdzie mi do domu.
Generalnie czują się jak u siebie, gdy tylko je wpuszczę. Dlatego co roku zamykam drzwi przed nosem i mówię donośnie – wont!
Co roku udawało mi się kurz wykurzyć.
Ale… czy w tym roku mi się nie udało, czy po prostu, zwyczajnie, nie chciało i tych drzwi biodrem dociskać i klamki do góry trzymać…
Bo on, jak nie zabarykaduje drzwi, to potrafi się w szczelinę wcisnąć i osiąść na dłużej.
Dlatego trzeba działać zdecydownie, siłą, sprytem i czasami nawet chamstwem.
Ale w te wakacje miałam wrażenie, że gdy zapukał, to było mi obojętne.
Żeby nie powiedzieć, że chyba nawet mógł się poczuć zaproszony.
A może i mu te drzwi szerzej rozwarłam, co by umiał te bagaże przepchnąć.
Za jednym razem się nie zabrał, więc stałam tak, trzymając stopą i patrząc ze spokojem i podziwem jak wnosi te pyłki, koty, okruchy, paprochy, zanieczyszczenia pyliste…
Nie miałam czasu, więc ich nie nakarmiłam, ale widziałam, że prędko się rozpakowali i każdy znalazł sobie dogodne miejsce.
Przychodziła mi czasami taka myśl do głowy, że się za bardzo rozpanoszą, że jednak podniosą mi moje nerwy i zabiorą spokój.
Ale nie stało się tak. Nawet, gdy oglądałam telewizję i ekran na chwil pare ciemniał, widziałam wówczas jak licznie siedzą przy telewizorze. Ach! Jak przy? One zajmowały cały ekran. Może były braki ich obecności w miejscach gdzie mój syn ekran popalcował.
Ale widziałam, że lada moment i tam na powrót zagoszczą.
Kiedy mieli przyjść ludzie zewnętrzni, którzy mogliby nie czuć się dobrze w dodatkowym towarzystwie kurzu, o którym nie zostali wcześniej poinformowani , mieliśmy być przecież sami, to stawiałam na zasadę – jak mnie będziesz chciał lubić, to znajdziesz do mnie drogę nawet kiedy będziesz ją musiał do mnie odkurzać.
Oczywiście w przenośni, bo odkurzacza broń boże im przy wejściu nie wręczałam.
Bo jak zaznaczyłam powyżej, kurz mi nie przeszkadzał.
Czasami piłam poranną kawę i się im przyglądałam. Tym kocim kurzom. One na mnie też łypały. Ale na początku tylko ze stresem. Potem widziały, że z każdym dniem odstawiam kubek i gdzieś łażę. No to nie czując potem mojego wzroku, lęgły się na potęgę.
Dobre warunki miały.
Czasami jak przeszłam zamaszystym krokiem obok miejsca, w którym się kotłowały, to widziałam jakby przede mną uciekały. W kąt leciały.
Ale generalnie z czasem mijających wakacyjnych dni zauważyłam, że zaczynamy żyć w symbiozie.
Zastanawiam się czy to kwestia wieku i doświadczenia, czy lata i wówczas na ten czas wszechobecnego wywalenia…
Bo wiek i doświadczenie praktycznie to samo co w czerwcu, a jednak w związku ze zbliżającą się jesienią powiedziałam Im – do wiedzenia!
Nie zapraszałam jeszcze na drugie lato, bo nie wiem czy będę się czuć jednako i na ich goszczenie znajdę miejsce i zdrowie.
Bo żeby gościć kurz, to trzeba mieć końskie zdrowie.
To kurz i jego pochodne wzmagają w człowieku nerwowość, problemy ze snem, zwiększają lęk i stres, pogarszają koncentrację, nastrój i zabierają produktywność.
Więc jeśli tyle owi goście człowiekowi zabierają, to ile trzeba mieć w sobie przestrzeni na spokój aby zezwolić im na leniwe bytowanie.
O! I ja właśnie te ogromne pokłady spokoju miałam w sobie.
Ale! Ale! Miałam w sobie, bo nic mnie nie cisnęło. Ja też miałam wakacje!
Nawet jak mnie czasami potrafili poddenerwować, gdy na mocno widocznym miejscu zebranie liczne zrobili, to zamykałam drzwi za sobą i se o! Do kina jechałam. Wracałam późnym wieczorem to i oni pokładzeni spali.
A następnego dnia już zmywarka do rozładowania, książka na dworze do przeczytania…
No jakoś my się najczęściej mijali.
Ale! Idzie jesień. Z nią moje ulubione kokoszenie się w domu i wtedy kurz z domu wykurzam!
Drzwiami, oknami, szmatą ich traktuję. Bez litości. Ale nie przejmuję się, bo wiem, że oni i tak wrócą, choćbym nie wiem jak im miotłą wtłukła. Są bez uczuć i litości. Bez honoru i godności.
Z kurzem nikt jeszcze nie wygrał. Dlatego na lato i czas wakacji postanowiłam tej bitwy nie toczyć i ich serdecznie zaprosić. Pobyli. Bez stresu.
Ale już ich spakowałam, nawet nie czekałam aż sami się jakoś zorganizują i za drzwi wystawiłam. Nie wiem czy gdzie pójdą do sąsiadów, czy z bocianami się jeszcze do Egiptu zabiorą… Nawet tam by się dobrze miały. W Egipcie wszystko zakurzone.
O! Doradzę im to następnym razem. Ale teraz, na tę nadchodzącą jesień i zimę nie chcę ich już widzieć. Teraz czas na kreatywną pracę. A do takiej muszę mieć porządek idealny.
Mój mózg wówczas jest w stanie wykonać każde zadanie…
I to chyba doświadczenie pokazuje człowiekowi, że jest czas na kurz i bez kurzu bytowanie.
Czas na wakacyjne leniuchowanie i na roboty i kreatywne zadanie.
Bo tak, jak starty po miesiącu kurz robi większą różnicę niż na bieżąco sprzątany, tak i wypoczynek najważniejszą jest częścią dobrej pracy…
Zaproście czasami kurz. Ale też i o odpowiedniej porze wygońcie! Nie dajcie swojemu umysłowi się do reszty zakurzyć. No i pamiętajcie – walizki czasami trzeba samemu im wyrzucić… Tacy to Ci są letnicy.

kajaki

Powiedziałam Im, że zanim przyjadę odebrać dzieci od Dziadków, to po drodze chce zatrzymać się na kajaki po Warcie. 
Bo „cudze chwalicie, a swego nie znacie”. A przecież ja nad Wartą się wychowałam. Tam jest mój rodzinny dom.
Dzieci z Dziadkami co rusz w wakacje na plaży rzecznej i w rzece dzień spędzają.
Dzieci swych pod uwagę nie brałam, bo dzieci me kajaków nie lubią.
Za to dziecko mej siostry, dołączyć z chłopakiem z wielką radością zapragnęło. A potem drugie. I owa siostra ze szwagrem. 
A Warta nasza przepiękna. Miejscami jak Amazonka. A roślinności, a zwierzyny…
A różnorakich brzegów…
I ulubiony krajobraz leśny mojego męża – las iglasty i iglasto – szyszkowe podłoże.
Z kajaka mej siostry wydzielane były świeże drożdżówki, upieczone o 5-ej rano przez moją Mamę. 
Z cynamonem albo z jagodami. Z początkiem podróży były jeszcze ciepłe. 
Kruszonka leciała nam między nogi, a potem przyklejała się do tyłka.
Pogoda była idealna. Idealny był nurt i trasa.
A kiedy przepływaliśmy pod mostem, nad nami, przejechał traktor pełen zbiorów. Jego turkot dopełnił mojego szczęścia. 
Potem wszyscy, już całą rodziną z najstarszymi i najmłodszymi zasiedliśmy do grillowego stołu. 
Pograliśmy w badmintona, młodzież pojechała na rowery, a dzieciaki miały zajęcie ze znalezionym, porzuconym w polu maleńkim kotkiem, którego, było oczywiste, że Babcia przygarnie. Bo przygarniętą ma już całą zgraję.
Tak fajnie swoje życie, żyć z nimi…