trzeba pojawić się w pewnym miejscu…

_DSC0024 _DSC0033 _DSC0012 _DSC0014 _DSC0050 _DSC0051 _DSC0047
trzeba pojawić się w pewnym miejscu, by wiedzieć, że tkwić w nim nie chcemy.

poznałam w swoim życiu niezliczone ilości ludzi. mieszkałam pod Częstochową, w Krakowie, w Warszawie, Bielsku Białej, na Śląsku… i okolicach. przejeździłam motocyklem dziesiątki tysięcy kilometrów w roku. wszędzie gdzie się nie pojawiałam najbardziej interesowali mnie ludzie. a jak wiadomo za ludźmi idą ich historie.. o ile ja ich w głowie mam..
tak bardzo króciutko powiem Wam dziś o trzech… bo ja nigdy w nie nie wierzyłam.. do teraz.
pewien mój znajomy zajmował najwyższe stanowisko w jednej z najwiekszych korporacji. ogromne pieniądze, domy, auta, wakacje na Malediwach trzy razy do roku… spotykamy się pewnego dnia, a On mówi, że wyszedł. zamknął za sobą drzwi. kupił dom na Mazurach. tak, że zimą nie da się wyjechać po bułki do sklepu.. a nawet gdyby, to jedzie się po nie prawie godzinę w jedną stronę.
tam spędza dziś codzienność i wakacje. z dziećmi jeżdzą traktorem, zbierają lilie wodne na swoim stawie.
mam też bardzo dobrą znajomą.. w pewnym momencie swojego życia dostała taką szansę.. mieszkała i pracowała w Dubaju. otaczała się złotem. jej pensje były wprost niewyobrażalnymi kwotami. mogłaby kupić osiedle apartamentowców w dużym mieście.. powiedziała sobie wtedy.. 3 lata. 3 lata i wracam do domu. nie chcę tutaj żyć. nie mam o czym marzyć. wszystko staje się już i bez żadnego wysiłku. dziś lepi popołudniami pierogi ze swoimi dziećmi, i dokonuje wyborów w wydatkach jak każdy z nas.
mam też podobny przykład we własnym domu. w garderobie obok moich sukienek wisi garnitur mojego mężą. garnitur wart tyle ile nasz samochód. to garnitur z tamtych czasów. czasami śmieję się, że jak przyjdą gorsze dni, to go sprzedamy, a mój mąż twierdzi, że dla niego ten garnitur nie ma żadnej wartości. przez kilka lat zakładał go rano, prasował koszule i jechał do pracy. dzięki temu wyjeżdzał na miesięczne wakacje, nurkował, zwiedzał Chiny, Indie, całą Europę . kupował auta o jakich marzył. a jak mu ukradli to kupił kolejny, choć tamtego nie zdążył ubezpieczyć..  nie było marzeń. świat był na wyciągnięcie ręki. przyszedł więc taki dzień gdy założył spodnie bojówki (do dziś z nich nie wyszedł) i zwykły rozciągnięty t-shirt. poczuł się wolny. mój mąż, jak mało Kto potrafi mnie uświadomić co ma w życiu wartość. dziś nie nurkuje, nie zwiedza.. budował w pocie czoła dom, ciężką pracą prowadzi firmę, je obiady z rodziną,  jak znajdzie chwilkę wolnego to po pobliskich lasach jeździ na motocyklu… twierdzi, że to uszczęśliwia go o wiele bardziej.. 
przeczytałam ostatnio taki artykuł, o tym co daje nam szczeście. ale szczeście długotrwałe. wszystko co materialne daje chwilowe zadowolenie. nowa sukienka cieszy dwa wieczory, nowe auto dopóki nie stwierdzimy, że może powinno mieć więcej koni..
podobno badania dowodzą, że najdłuższe poczucie szczęścia daje nam mieszkanie obok zieleni.
że ludzi przeprowadzający się z centrum miast do miejsca nawet koło parku, z widokiem na drzewa, zieleń odczuwają większą satysfakcję z życia. bardzo często w badania nie wierzę. te trafiaja do mnie niewiarygodnie. mieszkam naprzeciwko lasu.
dlaczego o tym piszę…
całe swoje życie skupiałam się na realizacji siebie. wieczny gwar, ruch, zamieszanie. szkoła teatralna, pasja i praca z motocyklami, rozmowy, wyjazdy, bieg, dążenie do celów, przeprowadzki.. u mnie zawsze działo się za trzech. mogłabym swoimi przeżyciami obdzielić pół wsi.
kiedy zaszłam w ciążę postanowiłam poświęcić się ognisku domowemu. o tak! to coś o czym marzę. zawsze uważałam, że nie sztuką dziś grać na deskach teatru, zdobywać nagrody na festiwalach piosenki.. sztuką dziś jest stworzyć prawdziwy dom. dziś takich już prawie nie ma… i ja postawiłam sobie taki cel.
szybko wypłynęła moja prawdziwa natura. zaczął się blog, sklep, jeden, drugi.. i okazało się, że można, ale wymaga to wiecznego biegu.. a czy ja chcę by moje dziecko biegło razem z nami..?
rozejrzałam się więc po domu.. po milionach pięknych, ręcznie szytych lalkach, które dostaję dzięki pracy na blogu..
a moje dziecko lubi jednego misia, którego kupiłam Jej sama. czy te stosy pięknych zabawek mają sens? a może mówię tak, bo je mam..? gdybym o nich marzyła dla swojego dziecka to inaczej bym to widziała..? nie wiem. mówię Wam jak widze to dziś.
a może tak ma być.. że co jakiś czas musimy w swoim życiu pojawić się w pewnym miejscu, by sobie przypomnieć, by odświeżyć w pamięci to co dla nas naprawdę ważne..
ponad tydzień temu pojawiłam sie w miejscu w którym być nie chcę.
od tego czasu mam wrażenie jakbym była już na Malediwach, w Chinach i Dubaju gdyż wraz z moim dzieckiem…
– zajrzałam do każdej dziury w każdej studzience, w drodze do sklepu wiejskiego.
– zebrałyśmy wszystkie patyki w drodze do babci.
– przystanęłyśmy i przyjrzałyśmy się każdej kretowinie. i pomimo mych wielkich starań w powieści, jak te krety te domki robią, dla mojego dziecka nadal to jest kupa konia i nie kłam mnie mamo nununu.
– minęło nas sto aut, podczas gdy my kręciłyśmy się na chodniku w koło by obserować jak latają wrony.
– wydeptałyśmy scieżkę do leśnej polany obok naszego domu.

nigdzie nam sie nie spieszy. no chyba, że rosół kipi..

_DSC0122
 

zwolnić.

_DSC0172 _DSC0169 _DSC0163 _DSC0244 _DSC0203 _DSC0176 _DSC0191 _DSC0154 _DSC0188 _DSC0261 _DSC0195 _DSC0278żyjemy w takich czasach, gdzie od kobiety wymaga się stania na wysokości zadania w każdej dziedzinie.
choć… czy może nie wymagamy tego od siebie same? nie postawiłyśmy sobie takiej poprzeczki w naszych głowach?
pragniemy zdobywać awanse w pracy, być w tym kreatywne, innowacyjne. chcemy mieć codziennie świeży obiad na stole, i to najlepiej z warzyw i jajek eko. w piątek upiec ciasto (bo choć czasami skusimy się na kupne, to jakoś nie cenimy się wtedy tak jak byśmy chciały). mieć czas dla dzieci. układać, czytać, skakać z nimi na placu zabaw.  wieczorem wygospodarować chwilę dla męża. a przy tym wszystkim mieć zawsze zadbaną skórę, gładkie nogi, na czas zafarbowane włosy. przy tym wszystkim wciąż pielęgnować swoje pasje… 
dałam się temu porwać. może nie w całości. jednak przy każdej wizycie u mojej siostry, u której co drugi dzień pachnie ciastem, czułam się zawiedziona sama sobą, że piekę je tak rzadko..

mieliśmy taki plan i marzenie, by wybudować dom, a potem by dołączył do nas kolejny członek rodziny.
Tosia czeka więc na rodzeństwo. codziennie rano całuje brzuch i mówi „cześć dzidziuś, jest już dzień”.
i ten etap pozwolił mi zatrzymać się na chwilę.. pomyśleć co chcę w życiu zmienić. 
nie wiadomo czy jeszcze kiedyś nadejdzie czas, że nie muszę biec… bo dziś nie muszę, więc po co biegnę..?
kilka dni temu przy śniadaniu powiedziałam mężowi, że chcę zwolnić. oddać w Jego ręce sklepy, które stworzyłam, zacząć prowadzić blog w formie pamiętnika i nie czuć tak wielkiej odpowiedzialności w stosunku do firm jakie wykupują bannery..
dodać posta o naszym życiu, moich przemyśleniach, również produktowe, ale wtedy gdy mam na to wolne popołudnie,a nie podporządkowywać dzień pod dodanie posta. blog to też moje dziecko, które kocham, więc mam nadzieję nigdy z niego nie zrezygnować, ale na jakiś czas zwolnić tempa.. 
usypiałam ostatnio Tochę. księżyc nam zagląda przez okno. smyram Jej mały nosek i powieki. słysze jak Adam wrócił z basenu.
czekamy na dzidziusia. pomyślałam, że taki czas już nigdy nie wróci. nigdy nie będziemy tak młodzi.
nie wyobrażacie sobie jak zadowoloną minę miał mój mąż gdy mu powiedziałam o mojej rezygnacji… choć cieszy się niezmiernie, że się spełniam, idę do przodu, to wie, że czasami mijają mi dni, a ja ich nie widzę.. jak przez palce mi przelatują. 
to chyba taki czas w życiu.. że postanawiam zwolnić. zaraz wiosna. będę sadzić w ogródku szczypiorek i rzodkiewkę.
urządzać tarasy.. i nie mówić do Tosi „zaraz”, tylko „już córeczko”. teraz mogę sobie na to pozwolić, a może taki czas już nigdy nie wróci…? nie chcę żałować..  
czasami musimy pojawić się w pewnym miejscu w życiu, by wiedzieć, że w nim być nie chcemy.. nie da uczyć się na cudzych błędach.. i ten czas jest dobry. bo jestem mamą, żoną, gospodynią domową, businesswoman, spełniam się, mam w grafiku kosmetyczkę i kawę z koleżanką… i to mocno uszczęśliwia.  jest tylko jeden minus… brak czasu i wieczne poddenerwowanie. a ja tak marzę trochę o tym, by móc powiedzieć „wiesz, ten tydzień siedzę w domu, nie mam planów, przyjedź kiedy Ci pasuje”…
chcę pierwszy raz w zyciu (oprócz ciąży z Antką) nie mieć planów i rozpisanego grafika co do minuty.
to jest ten czas.

 

P.S kupiłam ostatnio Tosi książeczkę jaką wybrała sobie w sklepie. na pierwszej stronie było miejsce
„ta książeczka należy do……”
i ja patrzę (już w domu) a tam jest wpisane  „Tosi Domin ♡” i serce. i to serce dodane. Tata Jej wpisał. no tak mnie to rozczula. bo to chłop z krwi i kości co nosi jedne spodnie cały tydzień i w sobotę twierdzi, że nie są jeszcze brudne! i narysował Jej to serduszko. a to przecież oczywiste, że każda mała dziewczynka koło imienia i nazwiska chciałaby mieć serce. ja bym na to nie wpadła. jaki człowiek jest durny…  z serca się cieszy przez chłopa narysowanego..

linki:
koce  MayLily– ja mogę o nich do znudzenia, bo biorę odpowiedzialność za każdego Kto go kupi za moją namową, a będzie niezadowolony..
nie wyobrażam sobie naszego domu bez nich. to nawet nie koce. to puszyste kołdry. bardzo grube. warte swojej ceny. i nawet tego by czasami miesiącami na niego odkładać. bo są takie koce co kosztują połowe Jego ceny, i ja je mam, ale po prostu nie pokazuję, bo nie są warte nawet tej połowy. dokupiliśmy drugi, bo kłóciliśmy się z mężem o niego. i choć kocy całe kosze u nas, to o ten była walka. mam wrażenie, że uzależnia. i każdy Kto go posiada, ma takie samo odczucie. mogłabym pisać o nim wiele i daleko temu od jakiegokolwiek sponsoringu. 
sukienka Lotiekids– nie dostałam w barterze, a kupiłam i bardzo polecam. żałuję, że tylko ona była w naszym rozmiarze, bo wykupiłabym wszystko. materiał bardzo dobrej jakości, świetnie odszyta, bardzo miła dla ciała. 
kredki Playon Primary– zakupiłam, bo kredek u nas nigdy dosyć. kolorowanie jest codziennie. 

zapach drewna

_DSC0617 _DSC0803 _DSC0620 _DSC0118 _DSC0011 _DSC0110 _DSC0008 _DSC0069 _DSC0065 _DSC0070 _DSC0072 _DSC0461 _DSC0534 _DSC0503 _DSC0332
_DSC0796
_DSC0792
każdy, Kto przekracza próg naszego domu wypowiada zamiast „dzień dobry” słowa „jak tu pachnie drewnem”.
dziwi mnie to niezmiernie, bo ja tego nie czuję. zapewne dlatego, lub na pewno dlatego, że spędzam tam większość czasu.
oprócz tego mój dom rodzinny pachniał drewnem, mój Tato pachniał drewnem, a z podwiniętych nogawek wylatywały mu wióry wszędzie gdzie szedł. więc mój nos na zapach drewna nie reaguje.. a szkoda, bo to piękny zapach..
jakże się zdziwiłam gdy poczułam tę woń otwierając pudełko. dostałyśmy domek z drewna. nie ukrywam, że mocno na niego czekałam. nasze małe Peppy z gazety okazały się być najlepszą zabawką. na nic Mamy zamiłowanie do pięknych, szytych ręcznie lal. Peppy mieszkają w domkach lego, są w kieszeni na spacerze. wszędzie. chodził mi po głowie już dawno mały domek, ale jakoś żaden nie wpadał mi w gust. miałyśmy nawet jeden z kartonu. dwa dni i go wydałam, bo popsuł się po kilku godzinach. nawet go nie zdążyłam pokazać. o jak dobrze… 
otwarłam więc pudło z zapachem drewna. okazało się, że swoją budową, kolorem, kształtem idealnie wkomponował się w naszą domową przestrzeń. cena, jak na taką jakość bardzo przystępna. zdecydowanie do przełknięcia jak za taki produkt.
wykonanie ganialne. można dokupić więcej części i go rozbudować. zdjęcia są z pierwszego dnia, gdy do nas dotarł. dziś zamieszkują go również ludki lego i papierowe mebelki (tutaj), które mogę pochwalić. Tosia pomalowała je wedle upodobań i gustu, ale przede wszystkim wedle umiejętności. pokaże przy najbliższej okazji, bo to jakiś nowy trend w wystroju wnętrz. z czystym sumieniem mocno polecam. domek DIP DAP można zobaczyć tutaj.

lalki do wyklejania. jak dla mnie nie ma co opisywać. coś genialnego. Tośka zwariowała na ich punkcie. nic wtedy nie istnieje. jest od rana klejenie. potem służą jako obrazki. u nas zdobią ścianę pomiędzy kuchnią a salonem. mistrzostwo świata. djeco (tutaj)

stolik z krzesłem opiszę w najbliższym czasie. firma Gambettes Litle Suzie

i musztardówki… tak mam, że jak coś widze już na czwartym blogu to mi się odechciewa. opatrzy mi się, znudzi, wręcz zaczyna mnie denerwować. czasami zobaczę coś nowego. myślę „genialne”. potem widzę tu i tam… i tak mi jakoś przechodzi.
miałam nadzieję, że i buty mi przejdą, bo to wydatek niemały… szukałam podobnych w Zarze, na innych stronach..
czekałam dosyć długo, oglądałam, zastanawiałam się. aż w końcu pomyślałam, że dopóki nie kupię to się nie uspokoję.
nie mogąc się doczekać wiosny chodzimy już w cieplejsze dni. w zimniejsze stoją na szafce w przedpokoju i rozsiewają zapach skóry.. ale taki, że chyba tylko torebka z gino rossi mi tak pachnie. buty Bottine (tutaj), jest też jeszcze kilka na wyprzedaży.