wieczorne czytajki.


Ostatnio usłyszałam zdanie, które mnie rozbawiło, bo mówi o „pięknej” karze dla dziecka. Oczywiście wiadomo z przymrużeniem oka. „Jak się zaraz nie pogodzicie, to przebierać się w piżamy i do spania. Bez czytania!”. I wtedy zgoda następuje natychmiast. Bo czytanie przed snem to przyjemność, której nie można sobie odmówić.
Zacznę od „cudownego chłopaka”.
Piszę kiedyś do moich sąsiadek na naszej wspólnej grupie „Dziołchy, zobaczcie z dziećmi film – cudowny chłopak. Wspaniały.” Na co jedna z sąsiadek odpisuje mi, że książka jest dużo fajniejsza. I wracając z Chorwacji czytali i czytali i nie mogli skończyć. Za jej namową zakupiłam szybko książkę.
Powiem Wam – miała rację. Jeszcze tylko jeden rozdział, jeszcze tylko jeden… Jest zjawiskowa!!!
Powinna być szkolną lekturą. Szczerze to sama czekam na ten wieczór jak głupia żeby już z nimi czytać. A ostatnio Benio już zasnął. Ja czytam, Tosia słucha. Skończyłam rozdział i popatrzyłam na Nią. Miałyśmy takie same łzy, wielkie jak grochy.

„Wojna, która ocaliła mi życie”. Jako osoba, która czyta o wojnie dużo, szukam też podobnej tematyki dla dzieci. Wiadomo bez przesady. Mamy takie książki trzy. Z czego trzecią jest właśnie ta.
Ta historia dzieje się podczas II wojny światowej i opowiada o dziesięcioletniej Adzie, która wyrusza razem z bratem, ucieka. Wcześniej żyła całe życie w zamknięciu.
Niezwykle wzruszająca, z pięknymi cytatami. 
Bez względu na to w jakim wieku Wasze dziecko weźmie tę książkę do ręki, warto mieć ją na półce żeby nigdy o niej nie zapomnieć i aby czekała. 

„Wielka księga Klary”. A to pozycja już radosna, śmieszna i pełna dziecięcych analiz.
Dziewięcioletnia Klara pisze swój pamiętnik. Ma młodszego brata, którego może wolałaby wymienić na psa. Jest zabawnie, uroczo. Genialna pozycja. 

„Najlepsza zupa na świecie” i „Jeszcze pięć minut” i ” Idealna Chwila” to książki dla młodszych czytelników.
Pięknie zilustrowane, z wartościową, radosną treścią. Treścią, która daje do myślenia i pokazuje jak ważni są ludzie obok, uczucia i miłość. 
„Jeszcze pięć minut” Tosia nałogowo czyta Beniowi, bo mówi, że ostatnie zdanie tej książki jest dla Niej niezwykle wzruszające. I tak jest. Pięć minut może być mało, dużo. Może przelecieć szybko i wydłużać się w nieskończoność. Książka mówi o tym ile to dla dzieci pięć minut… A ostatnie zdanie, którego nie zdradzę, mówi o najważniejszych pięciu minutach w życiu. Samą mnie wzrusza.
Wszystkie trzy książki pięknie wydane, dopracowane, dla miłośników literatury dziecięcej dla których zarówno treść jak i obraz są równie ważne przy rozwoju Ich pociech.
Pozycje, które są warte tego by je mieć. I czytać oczywiście.

„MIŁOŚĆ” to książka, która jest jakby kontynuacją książki „mama”. Pamiętacie?
Ten sam ilustrator. To samo wydanie. I ten sam rytm książki.
Jest piękna. Idealna na prezenty ślubne. Idealna na prezenty dla kogoś kogo kochamy.
Jeśli chcemy zaopatrzyć nasz dom w książki wartościowe i piękne, to ona powinna z nami zamieszkać.

____________________________________________

Kiedyś pisałam Wam o dziecięcej kolekcji NOSUGARWEAR.
Zatem zmieniając kolekcję na wiosenną, przecenili jesienną. 
Warto zerknąć. 
Powiem Wam co jest warte szczególnej uwagi.
Culloty dziewczęce. Strasznie wygodne (Tosia ma je na zdjęciach. Kocha je). Świetny materiał. I taki model co rośnie razem z dzieckiem. 
Bluza hoodie black – genialna!
Spódnice z tiulem. Bluzki z długim rękawem. Czapki – ciepłe i wygodne (całą jesień i zimę przechodziliśmy w nich)
Polecam szczerze. Duże przeceny. TUTAJ.

Tosi wstążka na włosach też ze sklepu, który ma teraz promocje i który szyje najlepsze piżamy na świecie dla dzieci. MUSMUS.

rozdziały książek. moich i innych.

Tak, wiem. Mniej mnie ostatnio na blogu. Nie dlatego, że mam mniej energii, że mi się nie chcę, czy że rezygnuję albo odpoczywam. Mniej mnie, bo 23 go marca oddaje książkę do korekty, składu i druku..
To „sierpień”, którego dwa pierwsze rozdziały publikowałam na blogu dwa lata i rok temu. 
To książka, której rozdziały powstają pod wpływem chwili. Nieregularnie. Jednak kiedy siadam i wchodzę w ich świat, jest mi bardzo dobrze. Postanowiłam w grudniu, ustawić ten „sierpień” na górze mojej listy z priorytetami na rok 2020. Kiedy mam zatem chwilę aby usiąść do komputera i napisać, to tworzę kolejne rozdziały, odstawiając na boczny tor posty pisane. A możecie się domyślać ile mama małych dzieci, ma czasu na pisanie w ciszy i skupieniu… Włączając w to rodzinną epidemię grypy. 🙂 Nie ma go wcale. 🙂
Dziś od rana, przy drugiej już kawie, napisałam siedem stron. I mam wielką nadzieję, że po południu uda usiąść mi się do chociażby czterech kolejnych. Taka nadzieja Matki 🙂
Moi Drodzy, coś Wam opowiem…
Jestem zwariowana na punkcie czytania książek. Każdą wolną chwilę na to poświęcam.
Daje mi to moc, uzdrowienie, spokój, spełnienie…
Czytam dużo. Kocham to. Jednak nie czytam wszystkiego. Jestem bardzo wybredna. Nie chodzi tu o literaturę z wysokiej półki, a bardziej styl pisania, czy wciągający rytm książki.
Potrafię przeczytać 150 stron i odłożyć na bok, bo mnie do niej nie ciągnie.
Ostatnio książce, która miała 500 stron dałam szansę i dobrze, bo na 250 mnie wciągnęła.
Ale są takie książki, które zjadają mnie jako czytelnika od pierwszego zdania. Bywa tak, że czytam pierwszą stronę i już wiem, że nie ma mnie na najbliższe dwa dni. Ja to tak czuję. 
Bywało, że pierwsze strony były „nie moje”, trudno było się przez nie przebić, a książka dalej okazywała się rewelacją. Ale nigdy nie zdarzyło się tak, aby zachwyciły mnie pierwsze strony, a książka w dalszej części – rozczarowała.
Jak pewnie się domyślacie, pisze do mnie wiele osób, którzy tworzą do szuflady. 
Pewna dziewczyna w grudniu przysłała mi swoją książkę. Całą.  Wydrukowana na drukarce, wpięta w segregator. Połknęłam ją przez święta. Byłam zafascynowana tym jak można rozbudować role, historie, wydarzenia będąc totalnym amatorem. Ta dziewczyna pewnego dnia zwolniła się z pracy, usiadła do stołu w kuchni i zaczęła pisać. Pierwsza jej książka – super. Wysłałam już do zaznajomionego wydawnictwa. Czekamy na odpowiedź. Ale w tym czasie, ona usiadł do kolejnej książki.
I to słuchajcie jest ta książka, w której od pierwszej strony wiesz, że dla świata przepadłaś. Jesteś tylko Ty i książka. Ja wiem i obiecuję Wam dziś, że to będzie w naszym kraju bestseller.
Lata 80. Śląsk. Chłopak z familoków wciąga się w brudne interesy. A potem poznaje ją.
Nie, nie jest to tani i banalny romans. To jest taki język, tyle pobocznych tematów, które są ściśle związane z tamtymi zwyczajami i życiem w latach osiemdziesiątych. No mistrzostwo pióra.
Codziennie jeśli nie przyśle mi tego co dopisała, to nie wiem co ze sobą począć…
Pozwoliła mi opublikować pierwszy rozdział, ale nawet nie wiecie jak mi żal, że nie mogę pokazać Wam reszty.

„Jak jej nie kochałem.” Rozdział 1.
Autor – Marlena.

„Okrągły kawiarniany stolik. Wolę te kwadratowe, zawsze mam uczucie, że każdy mój drobny ruch może spowodować poruszenie blatu i wylanie, czy wyrzucenie tego, co na nim się znajduję. Teraz byłaby to czarna kawa zaparzano w jakimś gigantycznym ekspresie, bez cukru. 

Siedzę, więc na tym rynku małego polskiego miasta, jest piękne czerwcowe przedpołudnie, słońce, jak kto woli czy lubi, bo albo cudownie rozgrzewa wystawione ku niemu członki, albo pali niemiłosiernie i nic, tylko ukryć się pod wielkim białym materiałem kawiarnianego parasola.

Ja wybrałem stolik wysunięty najbardziej na zewnątrz zawsze tak robiłem, wtedy ma się gwarancje, że minie, otrze się, dotknie nas najmniejsza z możliwych ilości przechodzących obok osób. Nie ma nad moją głową parasola, bo tak właśnie chciałem, promienie opierają się na każdym pojedynczym już siwym włosie. Nie farbuje ich, zapuściłem trochę dłuższe. Z wąsem i brodą wyglądam ponoć jak rasowy kapitan statku, albo, chociaż marynarz. Zawsze to lepiej wyglądać niż nie, prawda? Gapię się na ludzi, to miasteczko turystyczne, więc co rusz przemykają przyjezdni z ogromnymi aparatami uwieszonymi na wątłych szyjach, niektórzy wyglądają jakby te czarne pudełka obciążały ich na tyle, że zaraz zaczną szorować nosami po wiekowym bruku. Kiedyś zainteresowałbym się bardziej marką, możliwościami, jakie daje posiadanie takiego sprzętu, kiedyś ….. Ale nie dziś.

Kiedyś każda z mijających mnie osób zlustrowana byłaby pod kątem przydatności do moich celów, wyceniona jak warzywa na targu w Broniszach. Dziś już nie.

Mówili, że mam niebywały talent do określania w punkt przydatności delikwenta, że niby tylko spojrzę i wiem, mówili

-Smutny, no ty to chuju masz jakiś dar, może gościu jak menel wyglądać, a ty i tak zauważysz, że to tylko poza i że on warty większej uwagi. 

To mi schlebiało, puchłem jak paw, byłem dobry w tym, w czym chciałem być. 

Smutny przeczesał dłonią włosy, na palcach poczuł pot, zależało mu żeby dobrze wyglądać. Miał prawie 60 lat. Kiedyś taki mężczyzna traciłby to miano i zamieniał się w starego dziadka, dziś był facetem o nienagannej prezencji, w jego czarnych jak smoła kontrastujących z siwizną włosów oczach, widać było iskry, czekał…..

Spojrzał na dobry markowy zegarek, strzepną niewidzialny pyłek z lnianych białych spodni i zatopił się we wspomnieniach, jego życie właśnie dziś stanęło mu przed oczami z całą swoją prawdziwością, nie odwracał jednak głowy, nie odganiał natrętnych myśli, kadr po kadrze przyglądał się sobie jeszcze nim to się wszystko zaczęło, jeszcze zanim……

– Już, jako mały chłopiec nie chciałem być biedny, ona ta szantrapa mnie obrzydzała, a że czasy były jakby czarno- białe, to wyzierała z każdego kąta, podwórka czy kosza na śmieci.

Mieszkałem w jednym ze śląskich ‘’familoków ‘’. Razem z innymi chłopakami z podwórka wdychaliśmy codziennie zapachy zup, które matki gotowały czekając na mężów z roboty i dzieci ze szkoły. Chowaliśmy się po piwnicach, wchodziliśmy na strych, ten pachniał praniem wszystkich mieszkańców kurzem i stęchlizną. Lubiliśmy otwierać właz w dachu i wychodzić na niego. Nad nami niebo, pod nami zwykła asfaltowa droga, szarzy ludzie, w szarych ubraniach, twarze mieli powykręcane w podkowy, oczy tępo patrzące w przód. Czasem pluliśmy na nich mając nadzieje zabrudzić białą ciągnącą śliną ich płaszcze, czasem rzucaliśmy drobnymi kamieniami. Nie robiliśmy nic wzniosłego, nie mieliśmy planów żeby zostać astronautami czy pilotami śmigłowca. Chcieliśmy tylko żeby było jakoś barwniej. Ja tego chciałem najbardziej, chciałem uciec z tego wszędobylskiego marazmu, z tego utyskiwania, że znowu nie ma chleba, że prąd wyłączyli, że jak tak dalej pójdzie to tylko – ‘’ sznura i na góra’’. Tak mawiał mój ojciec, Mieczysław, w domu mówca w robocie zwanym Mieciem, bo wszystko zrobi, zawsze usłużnie pomoże, będzie w sobotę, będzie w niedzielę, będzie w święto kurwa będzie nawet w dzień swojego pogrzebu! Huta, bo tam pracował to było jego eldorado, stanie przy wielkim kotle w jakieś niewyobrażalnej temperaturze, a w miedzy czasie lizanie dup majstrom. Dziś patrzę na niego inaczej, chciał coś mieć, do czegoś dojść, dla nas, i pewnie dla siebie też. Nie chciał czuć się jak nieudacznik, czyli robił w tym, co mu natura dała, a ta dała mu, giętki kark. 

Matka była inna, silna taka, prawdziwa, jak to się mówiło śląska baba. Babcia chyba, gdy na nią po porodzie spojrzała, od razu wyczuła, że to będzie czort i skała, dlatego dała jej delikatne kobiece imię i tak matce było Helenka.

Wyglancowane wszystko u nas było, nawet miska dla psa, ugotowane z magla przyniesione, matka nienawidziła plotek, toteż wśród sąsiadek przyjaciółek nie miała, ale posłuch już tak. Co niedzielę musieliśmy wszyscy grzecznie chodzić do kościoła, wszyscy, bo był jeszcze mój młodszy brat Grzesiek, nie widziałem w tym karakanie nic interesującego, no może poza tym, że bardzo przypominał z wyglądu mnie, a i naśladować mnie gówniarz lubił, a to mi schlebiało i prowokowało do wymyślania, co raz to nowych historii.

W tym przybytku Bożym, to ja się modliłem różnie, albo żeby to wszystko jebło i została wielka czarna dziura, albo żebym miał wszystko, o czym tylko zamarzę, a jak byłem starszy to wiadomo o dziewczyny, żeby włosów nie obcinały i chodziły zawsze w obcisłych golfikach bez staników.

Tak, chciałem mieć kasę, chciałem móc coś więcej niż lizać dupę przełożonemu, coś więcej niż odebrać pranie z magla, chciałem i czułem, że będę to miał.

Pierwsza kradzież? Nie wiem ile miałem wtedy lat, kilka myślę. Bicie serca, szybka reakcja, dłoń wyciągnięta po tego pomidora, ta sama dłoń wkładająca go do kieszeni. Szybki marsz, potem bieg miedzy głośnymi ludźmi, handlowali, sprzedawali, kupowali, a ja za rogiem wgryzałem się w miąsz i nie mogłem uwierzyć swojemu szczęściu. Ja czułem, że żyje, nie było szaro było krwiście czerwono dokładnie tak, jaki kolor miał gwizdnięty pomidor. Po kilku zajmumaniach, tylko dla mnie tak, żeby mieć, żeby zjeść, żeby poczuć ten haj, zacząłem kraść fanty na sprzedaż, i to były dopiero jaja. Babcia w chuście w kwiaty odwróciła się na ułamek sekundy, a ja już wędrowałem z jej nartami, facet w wielkiej czapie i futrze zagadał z potencjalnym klientem już mailem jego wędkę. Towar upłynnić było łatwo, gdy zaczynasz coś robić, wkręcasz się miedzy ludzi, którzy tego czegoś potrzebują albo znają takich, co są w potrzebie. Od tamtego momentu nigdy nie wiedziałem, co to znaczy nie mieć kasy. Gdy moi rówieśnicy czytali Płomyczka, grali w klasy, ja próbowałem pierwszej Coca- coli i prowadziłem pierwsze rozmowy biznesowe. Miałem głowę do nauki po mamie, ale nauka mnie nie ciągnęła, poszedłem żeby był w domu spokój, jednak łóżko, wikt i opierunek u mamusi mi nie śmierdział. Wolałem się nie wychylać, chociaż czułem się taki dorosły, taki ogarnięty. Nie przeczuwałem, że ta szkołą, a raczej pseudo praktyki ukształtują mnie, jako człowieka, mnie, jako postać idealnie taką, jaką chciałem być, nie wiedziałem, że stworzą – Smutnego.”

 

no wnerw po prostu

Przedmowa:
Na początku z góry przeproszę moich czytelników za słowa niecenzuralne.
Rozumiem, że przez te lata już jakoś biorę odpowiedzialność za treści tu zawarte, ale dziś po prostu trzeba. Inaczej się nie uda. Jak w życiu, jak se czasami siarczyście nie zaklniesz to już nie to samo.
O kulturę słowa muszę dbać. Jednak dziś zróbmy tak. A Wy mi wybaczcie.

Do rzeczy:
Mój Teściu mówi, że jak mocno wieje to człowiek jest od razu wkurwiony. Że wiatr powoduje w ludziach nerwowość.  Od czasu kiedy to usłyszałam (a staliśmy na tarasie i oglądaliśmy jak nam w pole wszystko wywiało), wnikliwie obserwuję te zależność. No bo wiadomo, że znaleźć usprawiedliwienie dla swojego wkurwienia to ważna rzecz. A jeśli jest ono logiczne i płynące prosto z natury, to już można pomyśleć, że porządnie zakląć to samo zdrowie. Choć ja tak uważałam i wcześniej, zanim o tym wietrze przyszło mi pogłębić swoją wiedzę. Ale musiałam chorować we wnętrzu swoim i te przekleństwa trzymać w ciele, w duszy, w umyśle jak na smyczy, choć wyrywały się jak harty czystej krwi, bo Mamusia mówiła, że przekleństwa w ustach dziewczynki to brzydko. I te harty latami w tych boksach stały, czekając aż otworzy się zawleczka, uwolni bramkę i ukaże się bieżnia po której można biec..
Jakże ja w dorosłym życiu biegnę! Jak sunę po tym żwirze, przeskakuję te przeszkody. Ach, ja nawet daleko po mecie jeszcze nie zwalniam. Czasami jak się zapędzę to mam wrażenie, że wyjdę daleko poza boisko i z rozpędu trafiam na tor wyścigowy w sąsiedniej wsi. Tak mnie te przekleństwa niosą.
Zwalniam oczywiście jak Mamusia z wizytą przyjeżdża. Wtedy na powrót przypominam sobie archaiczne kurka franc, o ja pierdziu, nosz jasny gwint, ja pitole… 
Mamusia mówi, że przeklinać można jedynie w żartach. To chyba muszę Jej powiedzieć, że moje życie to jeden wielki kurwa żart. A! I jeszcze, że przeklinanie musi być w miłych sytuacjach. I Ona się do tego stosuje. Tak na przykład jak idzie odwiedzić nowo-narodzone dziecko, to nachyla tak głowę do wózeczka, łapie za stópki i mówi „no jakiś Ty kurwa śliczny”. I to jest wtedy bardzo na miejscu.
Tatuś mój za to całe życie nie klną. Ale widzę ostatnio, że albo życie Go przytłacza, albo odkrył niezwykłą moc jaką kryje w sobie taka „kurwa” albo „popierdolony”. Ino Tatuś najczęściej stosuje w żartach, żeby dodać odrobinę więcej humoru swojej opowieści. I tak na przykład, mój Tato, stateczny, spokojny człowiek, tańczący dwa na jeden, pojechał do sanatorium. Tato, który nigdy wcześniej nie przeklinał. (Albo umiał się tak pilnować przy dzieciach. Ale z przeklinaniem nie da się pilnować. Wylatuje ta cholera z ust całkiem niepostrzeżenie). Dzwoni o 22 ej jak co wieczór opowiedzieć jak minął dzień..
I relacjonuje. Nie to żeby żywo, rychle tak, nagle. Nie. Tato relacjonuje tak jaka Jego natura. Czyli przez telefon: wolno, głośno i wyraźnie.
– Tańczymy, tańczymy i ta Pani mi mówi „Andrzejku, jak ty pięknie tańczysz”, no to jej powiedziałem, że ja się w tańcu nie pierdolę.
Wszystko na pełnej powadze. I wolno, i głośno i wyraźnie. Wiadomo.
Ci moi rodzice, dzieci chcieli wychować jak najlepiej, i w przekleństwa swoich dni nie ubierali.
Bardzo to z moją siostrą doceniamy. No i doceniamy. Właśnie. Na docenianiu może zakończmy, bo o sukcesie w tym temacie trudno mówić.
Ale wróćmy do tego wiatru. O to się rozchodzi głównie. Bo ostatnio napierdalało wiatrem i to bez opamiętania.
Pomyślcie sami, przyobserwujcie. Wieje i od razu wszyscy podminowani. Naciągnięci jak struna. Jak mocniej pierdzielnie, to te struny lecą jak na hevy-metalowym koncercie. Ludzie jak ponaciągane, poskręcane, pourywane struny. Stoją potem tacy w kolejkach sklepowych, korkach ulicznych, na straganach i w urzędach. I człowiek nie ma do nich wybaczenia, zrozumienia żadnego.
A tu teraz jest. Wieje i chuj. 
No bo rozpoczynasz człowieku dzień. Czujesz jak belki stropowe chodzą. Praktycznie wióry po domu latają, jak burza piaskowa na Saharze. Trudno z pomieszczenia do pomieszczenia przejść w tym wirze.
Dach prawie podnosi i niebo groźne ukazuje. A ty szykujesz ich do szkoły, do przedszkola.
No i uświadamiasz sobie, że jesteś beznadziejną Matką! No kurwa beznadziejną.
„Jedz no dziecko szybciej”, „Zęby umyj jeszcze”, „Prosiłam Cię już sto razy, pójdziesz umyć zęby?”, „spakuj sobie to jedzenie, przecież to już możesz zrobić”, „spakowałaś to jedzenie?”, „dziecko, rany boskie, wystarczy, że zrobiłam, to już do plecaka chyba umiesz włożyć”, „piórnik ze stołu weź. no jak matka nie spakuje to nie weźmie”, „ubierasz się czy nie?”, „jak żeś te spodnie założył?”, „jaki wy tu zrobiliście burdel to głowa mała”, „dziecko, żona Ci butów zakładać nie będzie”, „co ty miałaś na dzisiaj do szkoły wziąć?!?!”…
I jak zamknę te drzwi za nimi, gdy Ojciec Ich własny do placówek rozwozi, to se myślę, że ze mnie jest beznadziejna Matka. 
Marlena pocieszyła mnie ostatnio, że się nagra i mi przyśle, żebym wyszła z kompleksów chęci bycia Mamą idealną. No i ja też wiem, że winny jest temu wiatr. Bo ja się od razu na siebie wkurwiam. Złość mam do siebie, żal, pretensje. A przecież inną Mamą rok temu nie byłam. Ino tą samą.
Tylko wiatr powoduje od razu, że człowiek zły. Że nagle mu bycie tą właśnie Mamą wadzi, przeszkadza, uwiera. Już by serio lato przyszło. Od razu człowiek się w macierzyństwie inaczej widzi. Dzieci cały dzień na podwórku i wołasz ino „naleśniki!”, „gofry!”, „kompot!”… Choćbyś chciał to nie masz se czego zarzucić.
Zauważyłam (bo te obserwacje bardzo szczegółowo prowadzę), że te wichury oddziałują na wszystkich.
No taki Benio, wziął i odciął Tatę ze wszystkich swoich rysunków! Kategorycznie, szybkim ruchem, zdecydowanie. Rzucił Mu pod nogi takiego Jego odciętego i powiedział:
– będzieś chciał mnie ciałować, będzieś chciał mnie psitulić, nie poźwole ci. ziadnego ciałuśka ci nie dam. nigdy juś. ziobacisz. a ty lubiś mnie ciałować, a ja ci nie dam sie pociałować. i ziobać, opciołem cie z lysunków lodziny. 
Odszedł do góry, dudniąc przy tym mocno stopami w schody, bo złość była wielka, gdyż Tatuś miło zasugerował Mu, żeby włączył sobie inną bajkę, bo te filmiki na jutubie to głupoty takie.
Z sypialni wołam – Synku, przynieście piżamki, będziemy się kąpać.
I chyba mocniej musiało zawiać, bo słyszę
– Mamoooo! Bo ciebie tes odetne!
Nie odzywałam się więcej, bo przyszła obawa, jakoby też odeszły mi w zapomnienie te jego ciałowania.
A jak tego ryja pyskatego nie całować?!
Nie ominęło nikogo, bo otwieram drzwi, a tam Pan kurier…
– No Pani Julko, kto to widział, żeby tak jebało wiatrem. Łeb mi chce rozpierdolić! A jeszcze te ludzie! Ten nie odbiera, tamten skargę wniósł, że żem paczkę mu u sąsiada zostawił! A on się z sąsiadem nie odzywa. No to moja wina, że popierdolony?!
Żadna jego. Wiatru wina.
Moja siostra dołączając do moich badań, zaobserwowała, że te wiatry i stopień wkurwienia też trzeba rozróżniać. Wiecie, podzielić. Nie to, że wieje i już. Można być wkurwionym jak się chce. Nie, nie. Najgorzej jest jak wieje ze wschodu. Od stepów akermańskich. A Ona coś o tym wie, bo taras ma od wschodu. I tam ją ten stan nerwowy vel wkurw, dopada najczęściej.
Zastanawiam się, prowadząc te badania, czy nie założyć stowarzyszenia zajmującego się stricte zależnością wiatru, jego mocy, kierunków a psychiką człowieka w owym czasie…
Hula słuchajcie ten wiatr. Po kontynentach, krajach, miastach i wsiach. Po polach, sadach i między blokami. Wciska się na prędce przez drzwi, jak kto akurat ma na zachód, i domyka dłużej z trudem.
I mój Teść, co siedemdziesiąt w tym roku świętuje, coś o świecie już wie. Wnikliwy obserwator z niego.
A z przyrodą i naturą to już za pan brat . I skoro od dziesiątek lat on tego doświadcza, dostrzega ową zależność, to ja się sprzeciwiać temu nie będę. Mało tego, z wiatru na wiatr, czynię też te obserwacje i słuchajcie – to się zgadza. Bywają na świecie legendy, bajki, bory, przepowiednie i przysłowia… Ale jest też na świecie prawda. I te słowa do prawdy należą – Jak wieje, to człowiek od razu wkurwiony.
Tylko czemu ja mam wrażenie, że u mnie napierdala wiatrem od urodzenia…?!