Dziecko się liczy – kampania Kart Grabowskiego

Mam szczęście do ludzi, mam szczęście do przygód, mam nawet szczęście do nieszczęść.
Mam po prostu szczęście do życia.
I tym oto torem szczęśliwości pewnego dnia zadzwonił do mnie Mateusz, właściciel firmy „Karty Grabowskiego” (matematyczna zabawa) i przedstawił swój pomysł na kampanię pt. „Dziecko się liczy”.
Kiedy więc dodaliśmy Ich pomysł z moim domem, pomnożyliśmy przez liczbę zdolnych ludzi, podzieliliśmy zadania, w nawias upchnęliśmy krótki dzień i szybki zmierzch, to sumę tych działań możecie zobaczyć na tym wzruszającym filmie. A jeszcze więcej o tej akcji przeczytać i pooglądać na stronie www.dzieckosieliczy.pl
(Zaznaczę, że kampania dopiero się rozkręca, warto obserwować, bo pojawi się tam masa pięknych projektów).
Ja, jak zwykle, najbardziej lubiłam przystanąć przy zadaniu z mnożeniem. Bo tam, namnożyła nam się ogromna liczba nie tylko ludzi z talentami, co przede wszystkim z niezwykłym poczuciem humoru, bystrością, pełnych pasji, ciekawych historii i niespotykanej dobroci.
Rewelacyjny czas. Bo choć lubię zaszyć się w ciszy, to wiem, że moją naturę napędzają ludzie i działanie. A działanie z nimi było mam wrażenie siłą tak wielką, że już na zawsze pozostawi we mnie niezachwianą wiarę w dobrodziejstwo drugiego człowieka.
Spot mówi o tym, co się w życiu liczy. Musicie uwierzyć mi na słowo, że za kulisami liczyło się, zupełnie naturalnie, bez scenariusza, dokładnie to samo.
Fantastycznie było brać w tym projekcie udział również jako scenograf, kostiumograf i video backstage. Lubie to robić.
A żeby projekt był jeszcze ciekawszy, postanowili zrealizować go w całości iPhonem.
Zapraszam Was na stronę DZIECKO SIĘ LICZY.

„Cyrkówka Marianna” – rozdział o zupie


„Cyrkówka Marianna” podobała mi się szalenie.
Zresztą tak samo jak „Saga o ludziach ziemi”.
Zapytałam zatem Anię Fryczkowską, autorkę, czy mogłabym opublikować jeden z rozdziałów. Mogę.
Zatem zostawiam Wam na zachętę do książek tej bardzo zdolnej autorki – fragment o zupie.
Jeden z moich ulubionych.

„Łazimy po jarmarku i czasem Arnoldo mi lizaka kupi, trochę liżę, a trochę przez
cukierek patrzę, jak przez kolorową szybkę, czerwoną albo żółtą. A potem, im lizak od lizania
robi się cieńszy, tym się świat widziany przez niego bardziej zmienia. Arnoldo śmieje się do
mnie, bo się tym cieszę jak inna złotym pierścionkiem, tak mówi. A co się mam nie cieszyć,
gdy brzuch pełny, ciało czyste, w ustach słodko, a przystojny i sławny mąż u boku. Ludzie
gapią się na nas, a we mnie narasta przyjemne podniecenie, że zaraz będziemy występować.
A do tego słyszę gdakanie kur powiązanych nogami, kwik prosiąt na sprzedaż tłoczących się w skrzynkach, czasem jakiś koń zarży, inny podrzuca worek z obrokiem zawieszony na
pysku, żeby się dostać do tej resztki owsa, co mu na dnie została.
Rozkładamy się z boku trochę, tam gdzie ciszej, gdzie więcej miejsca. Ludzie po
zakupach przystaną, popatrzą, potem wrzucą groszaki, które w kieszeni zostały, czasem
banknot, a tak, banknot, bo jeden złoty jest w papierku, różowy taki. Dzieci ciągną do nas
matki, co właśnie parę osełek własnego masła sprzedały, to i one grosza nam nie pożałują,
zawsze się więc trochę uzbiera. I oczywiście kramarze wspomogą, bo w tym trudnym życiu
śmiech na wagę złota, my handlujemy burakami, a wy śmiechem, tak mówią.
Pyta pani, czym się różniły występy w salach od tych na dworze?
Tym, że w świetlicy czy w remizie gra się do przodu, na rynku – dookoła, bo ludzie
patrzą z każdej strony. W remizie z tyłu mamy ścianę, z boku kulisy, z walizek je robimy, a z
przodu widzów. Grać więc należy tylko do przodu, do publiczności. Na rynku, choć z tyłu
zawsze ustawiamy sobie walizki nakryte kapą z napisem „Cyrk Botticellisse” – ludzie i tak
się tłoczą dookoła. Więc i my musimy wodzić spojrzeniem, uśmiechać się i do przodu, i na
boki, i do tyłu nawet. Tak samo, na wszystkie strony, demonstrujemy łańcuchy, obręcze czy
co tam jeszcze.
Tak, pamiętam tamten dzień z żółtym lizakiem. Ale pamiętam i inny, gdy od rana
tylko dwie marchewki z pola wyrwane pojedliśmy, więc brzuchy mieliśmy puste, bo dopiero
na jedzenie należało zarobić. Ten drugi może nawet lepiej pamiętam.
Rozłożyliśmy się wtedy z przedstawieniem przy straganach. Tuż obok siedziała
babina na garach z kapuśniakiem, ona grzała zupę, a zupa grzała ją. Wyobrażam sobie, jakby
mi pięknie żołądek zagrzała, jedna łyżka, druga…
– Skup się – szepcze Arnoldo. – Łańcuch mi podaj.
Otrząsam się, patrzę na niego, bębnię, dźwigam łańcuch, prezentuję widzom dookoła,
postękując i uginając się pod ciężarem, ale spojrzenie samo do baby wędruje, do parującego
pod jej spódnicami garnka.
– A teraz słynna Marisse z Cyrku Botticellisse powie wiersz! – krzyczy Arnoldo.
Specjalnie głos podnosi, wiem o tym, daje znać, żebym się wreszcie obudziła, żebym
spełniała swoje obowiązki wobec widzów.
Jak trudno o to na głodniaka. Recytuję wiersz, ale myślę o kapuśniaku, nie mogę się
doczekać, aż będziemy mieć pełen kapelusz pieniędzy, wtedy kupimy sobie porcję i
sprawiedliwie podzielimy między nas dwoje. Nie, na pewno starczy nam nawet na dwa
talerze. Recytuję wiersz, a ludzie mają łzy w oczach, tyle we mnie uczucia, tęsknoty jakiejś.
Do gorącej zupy ze skwarkami to tęsknota, ale przecież tego nie muszą wiedzieć, gdy ocierają łzy.
Ten wiersz mówię:
Gdzie spojrzysz, gdzie, ach, mocny Boże,
tam rozpacz i nędza wśród ludzi…
I wcale nie mam zamiaru zastępować Pana Boga człekiem, o nie, z głodu odważna się
zrobiłam jak nie wiem co.
A potem chodzę wśród wzruszonej publiki z kapeluszem, monety się sypią, nie
powiem, większość coś wrzuca, a grosz do grosza i będzie kokosza, jak mawiała mamusia.
Patrzę na babę na garnku. Zaraz uniesiesz dla nas swą spódnicę, za chwilkę. Doczekać się nie mogę.
Baba znowu komuś nalewa kapuśniaku, do talerza, dwa stosiki talerzy blaszanych
obok niej, jeden czysty, drugi brudny, baba grzebie chochelką blisko dna, bardzo blisko, w
końcu gar przechyla i wlewa do talerza ostatki, zapach kapusty, okrasy roznosi się w
powietrzu, ale co z tego, skoro ostatni talerz zupy właśnie ktoś kupił, a dla nas nic nie zostało.
– Płakać będziesz? – troska się Arnoldo. – Coś się stało, Mariska?
Tylko kręcę głową, bo co mam powiedzieć, że kapuśniak się skończył? Rozglądam
się, ale nikt na rynku już nie ma gorącego jedzenia, mogę sobie iść po jabłko czy gruszkę, ale
to nie to samo, gdy gorącego, ostrego się chciało. Rozglądam się dookoła, ale to nie jest
miejscowość, gdzie byłaby gospoda i sklepy na stałe, wszyscy raz w tygodniu w jedzenie
zaopatrują się na jarmarku. Mogłabym sama zupę ugotować, ale nie zdążę napełnić naszego
kociołka kapustą ani słoniną, bo już kupcy się zwijają, sprzedali wszystko, co mieli.
Takie dziwne rzeczy czasem utrwalają się w pamięci, przedziwne, prawda?
Rozczarowanie, że się skończył kapuśniak, już pewnie ze czterdzieści lat minęło, a ja ciągle
pamiętam tamten wzruszający występ, kiedy płakało pół rynku, bo taką miałam ochotę na
gorącą zupę pachnącą wędzonką.
Tak, czasem się pamięta takie nieważne rzeczy, a znowu ważne z głowy wylatują. Tak
bywa, proszę pani, że czasem chwile są najważniejsze. W życiu niewiele można planować.
Więc skupiajmy się na chwilach.”

„słowem wywczas” 18-21 kwietnia 2024

Kiedy wpadłam na pomysł organizacji kobiecego wyjazdu, miałam różne tematy przewodnie w głowie…
Ostatecznie stwierdziłam, że zrobię to, co najbardziej gra mi w duszy i sercu – słowo.
Jest ono bazą owego wywczasu.
Będzie brane pod lupę bardzo swobodnie. Nie trzeba być namiętnym czytelnikiem czy też miłośnikiem pisania. Weźmiemy je w dłonie i zobaczymy czy da się z tego słowa ulepić łatwiejszą drogę dla naszego życia. A pomiędzy tym, dotkniemy każdej innej możliwej rozrywki..
Poniżej pozostawiam szczegóły.
Aby wpisać się na wywczas zapraszam na stronę mojego sklepu TUTAJ.
(klikając zakup płaci się tylko zaliczkę)