kiedy już?

Kiedy jest już wojna?
Czy to wtedy, gdy w telewizji straszą?
Czy już wtedy, gdy się głowy państw zanadto panoszą?
Czy gdy ktoś czołg przy granicy postawi?
Na nasze niebo wleci?
Przecież mówi, że on tylko tak, dla ćwiczeń…
A my w to wierzymy.
Przecież każdego dnia, ktoś, gdzieś, nas okłamie.
Media zbyt hucznie każdą sprawę nagłoszą.
Jeszcze nie ma się co bać.
Jeszcze przecież dzieci do szkoły idą. I nauczyciele przyszli.
Sklep na rogu otwarty. I benzynę zatankować można.
Wojny nigdzie nie widać. Jeszcze jej nie ma.
Czy to czas uciekać? A po co?
Zostawić dom ciepły, pewny…
Gaz, prąd i masło z cukrem?
Na cóż okna ryglować?
Jeszcze przecież wypłata na konto zeszła, i film zabawny o dwudziestej nadają.
Jeszcze chleby w piekarni pieką.
I pociągi o właściwej porze kursują.
Nie słychać strzałów. Nie ma nikogo na chodniku z bagnetem w dłoni…
Bomby i armaty nie zerwały jeszcze żadnych nić pajęczych.
Przymrozek powrócił. Zwyczajny.
Jest jeszcze cicho.
Budzą się zaledwie ptaki po zimie.
Woda z kranu płynie.
Jeszcze jej nie ma. Nie tak wygląda. Nie tak wyglądać powinna.
Jeszcze się wciąż ludzie guzdrają i spieszą jak zwykli co dzień.
Jeszcze kolejek z zapakowanymi autami pod granicą nie ma.
Nikt pieniędzy z banku nie wyrywa.
Jeszcze się okna umyć planuje, bo wiosna idzie. Nie wojna. Bo jej przecież nie widać.
Szum wiatru codziennego słychać. I światła na rogatce w tym samym rytmie się zmieniają.
Jeszcze nie spadła bomba. A jeśli już, to gdzieś tam, daleko. Tu jest jeszcze cicho i obiad pod pokrywką pyrka.
Jeszcze nie zabili człowieka. A jeśli już, to gdzieś tam, daleko. Tu jeszcze zdrowi jesteśmy i krwi nie widać.
Uciec przyjdzie jeszcze pora. Jeszcze cicho koło nas.
Dzieci do szkoły idą i sklep na rogu otwarty.

A gdy Ci przyjdzie śmierć na rękach trzymać, pomyślisz sobie – przecież była jeszcze pora…
Bo przecież zawsze wydaje się nam, że zło to gdzieś daleko, jeszcze nie koło nas…

ząb.

Zanim zasnął, zgubił go trzy razy.
Za każdym razem alarm był tak wielki, że zapewne sąsiedzi u siebie też szukali.
Ba! Myślę, że mogli wpaść w popłoch, jakoby to ich własne zostały postradane.
Zatem całe popołudnie spędziłam na czworaka, bo każde z utraceń działo się w okolicach podłogowych.
Za pierwszym razem byłam na górze. Szloch z dołu wprowadził nasze drewniane ściany w wibracje, jakie powstają przy uskokach kopalnianych, które są pod nami.
Wychylam się z góry i mówię – Syneczku, to po co go brałeś z tej półki? Tam położyłam, aby się nie zgubił.
(Sprostowanie – musiało być to zatem już kolejne zagubienie, skoro było wyznaczone miejsce na ratunek w niezgubieniu.)
Zanim zeszłam na dół, aby pomóc Im w szukaniu, swoje Matczyne przemówienie powtórzyłam jeszcze dwa razy. Innymi słowy oczywiście.
Coś w stylu – A mówiłam, żebyś go nie ruszał!
Albo – Dziecko, co Cię podkusiło?! Wziąłeś, to się zgubił!
Na to moja córka, która nigdy nie wychodzi z siebie, tzn. nie traci nerwów odpowiada – Ale po co to mówisz? To już się stało. Gdyby mógł cofnąć czas, to by nie wziął.
I tu już masz kwintesencję doła Matki, która jest taką Matką po prostu… ze krwi.
Matka musi powtarzać to, co się powtarza do dzieci od kiedy wymyślono Matki i Dzieci.
I choć uświadamia Ci dziesięciolatka bezsens Twoich słów, Ty zapewne już za trzy dni je powtórzysz. Ach tam! Miłość to jest jak nic!
Jakbym nie była fajną Mamą to czy byłabym zaangażowana w powtarzanie tych słów od pradziadów? Zaniechałabym ich. A tak! Potrzeba czy nie, Matki serce mówi – Po co żeś to brał?! I On wie, że jest Mama w domu. 
Schodzę na dół i upadam na te kolana kolejny raz tego dnia w poszukiwaniu zęba.
Upadam jak Jezus pod kolejną stacją. Dzieci za mną jak wierni. Mają świadomość, że jak Mama nie znajdzie, to już nikt.
Tym razem odnajduje ów ząb, (Chyba nie muszę opisywać jak wygląda ząb mleczak. Jego wielkość jest taka, że ciężko odróżnić od małego paprocha pod kanapą) pomiędzy gumowymi zingsami, które dziesięć minut temu toczyły wojnę. Co robił tam ten ząb? Nie mam pojęcia. Może był przyszykowany jako trofeum dla zwycięzców.
Jest! Mama znalazła. Po raz kolejny. Niemożliwe w rękach Matki okazuję się banałem.
Przyjdzie! Przyjdzie wróżka zębuszka!
Rany Boskie! No przecież! Prezent. On nigdy nie chce kasy tylko prezent!
Już i tak wszyscy łapali się za głowę, jak jechałam o 23ej po prezent. No bo serce Matki krwawi widząc poranne dziecko, ze śpiochami w oczach, rozpaczające z powodu gotówki w ręku. Trzymajcie mnie! Co się dzieje z tym światem! Jestem Matką rozpustnicą!
Nie żebym ja się zbytnio rozpuszczała czy też puszczała, bardziej w stronę rozpusty charakteru tego, co z łona mego wyszło. No zła Matka! Zła!
A najgorsza to była ta chwila, gdy dziecko jednak o poranku znalazło sto złotych.
Konkubent mój ulubiony mówi – Czyś Ty oszalała? Stówa za ząb? 
Powiedział to z takim zdziwieniem, że bałam się, iż gotów jest rwać wszystko z jamy swej, tak jak stoi, żeby wymienić je u mnie na gotówkę.
Tylko nieświadom był, że ta stówa z jego portfela wyszła.
Ale wytłumaczyłam Mu szybko. Bo do wyboru są dwie opcje… 
Pierwsza – włożyć Mu 20zł i słuchać jak wyje, bo on kasy nie chce, a poza tym, co on kupi za 20zł, albo druga, powiedzieć Mu, że za stówę to już zestaw lego jak się patrzy.
Stary przyznał mi racje. Faktycznie, nie ma co z rana wojny toczyć. Święty spokój najważniejszy. 
Teraz ino drżymy, żeby szybko kolejny się do wypadania nie pchał, bo trzeba będzie szukać czegoś w garażu do opchnięcia na OLX. No bo skąd na to wszystko brać?!  
Takich kwot za zęba to nawet montaże fotowoltaiki nie uciągną!
I teraz A – wyrośnie rozbestwione dziecko, ale rodzice z dość względnym zdrowiem psychicznym ostaną, aby podołać temu nieznośnemu dziecku.
B – wyrośnie dziecko, które będzie dużo od życia oczekiwać i nauczy się na to zarabiać, dzięki czemu utrzyma rodziców na emeryturze i wtedy tę stówę odda.
Albo C – wyrośnie normalny w miarę człowiek, z normalnymi w miarę rodzicami, który będzie miał jeden zestaw LEGO więcej.
No i D – wszystko to, co nie zadzieje się w naszym życiu, może zostać zepchnięte na to oto zdarzenie, gdyż zostało upublicznione.
Zastanawiam się jeszcze czy tego nie skasować i nie udawać rodziny rezolutnej, mądrej i ułożonej… 
Bo potem wiadomo… Matka wszystkiemu winna.
Pójdzie na terapię w życiu dorosłym i Pani Psycholog będzie grzebać w winach Matki i Ojca.
Wyjdzie wtedy, że Mamusia płaciła za święty spokój.
Ale, ale… Każdy teraz macha głową przy monitorze i wie, że święty spokój wart każdej kwoty.
No ale wiecie… Trzeba udawać, że ileż w nas jest cierpliwości i sposobów na kierowanie przyszłością naszej pociechy….
A prawda jest jedna. Żadna kategoria na prawo jazdy nie zapewni Ci doskonałej drogi macierzyństwa i sukcesu wychowawczego.
Co zakręt to wypadek. Zbierasz się, otrzepujesz, oddajesz auto do mechanika i wsiadacie ponownie. Generalnie chodzi o to, żeby w miarę do celu dojechać. Z całą tą przygodą podróży. Z Babcią na dachu jak u Grizłoldów. 
No dobra! Wracamy do początku opowieści.
Zanim spakowałam stówę pod poduszkę spędziłam godziny na klęczkach, gdyż zgubił go kolejną niezliczoną ilość razy.
Przeszła mi nawet myśl czy nie ulepić pod tym stołem nowego z białej, przybrudzonej plasteliny. 
Przynieśliśmy latarki i przejrzeliśmy każdy kąt. Pod zegarem, pod kanapą, pod fotelami.
Przejrzeliśmy dywan, wypukłość po wypukłości. I na tym dywanie, co brudu nie widać, brud mi przyszło dojrzeć. 
W tym czasie ten co, zęba zgubił, odrabiał lekcje. Czas mijał i robiła się noc. Zęba nie było!
A żeby nie zatracić się zupełnie w tych klęskach zguby i nieodrobionych lekcji, każdy kto spod stołu się wyłonił jedno „ą” albo „ę” w karcie pracy dopisywał.
Kiedy przyszło do tej nocy, a zęba nie odnaleziono, (Matki serce wiadomo – na pół. Byłam gotowa wyrwać sobie nawet jedynkę, gdyby nie więził jej aparat ortodontyczny) napisaliśmy list. Że był i gdzieś jest. I generalnie zapłatę chcemy, ale towaru nie ma.

Z tymi Jego zębami to są wieczne historie. Przedostatni też wypadł późną porą.
Piszę do męża (konkubenta w sensie…wiadomo) – Wracając kup jakieś lego w biedrze albo lidlu. I on mi te foty zestawów śle. Odpisuje Mu, że nie ma koparki. Niech bierze. On mi, że chyba ma. Ja mu na to – jaki Ty jesteś ojciec jak nie wiesz jakie ma?!
Przywiózł tę koparkę. Włożyliśmy pod poduszkę. Wzięliśmy ząb.
(Wciąż zastanawiamy się z dziećmi, co wróżka zębuszka robi z tymi mleczakami?)
I rano słyszę jak biegnie do sypialni i wyje!!!!
– Ja taki zestaw jus mam!!! Mój ząp posed na zmalnowanie!
Mój mąż był na tyle łaskawy, że nie komentował wiedzy na temat zestawów dziecięcych kloców jakie posiadamy. Jakże On imponuje mi tą mądrością.
No sprawa była prosta. Trzeba było napisać list i wsadzić zaś pod poduszkę, aby wymieniła na inny. Żeby ten ząb nie poszedł na zmalnowanie! Nie po to się zęba hoduje i nie myje. 

Generalnie sprawa z zębami u nas mocno patologiczna.
Jakie to będzie miało skutki uboczne w życiu? – Nie wiadomo.
Wiadomo natomiast jedno. Zęba my w tym dywanie nie znaleźli i wciąż drżę ze strachu, że przyjdzie mi zaraz kolejną stówę konkubentowi z portfela gwizdnąć…
Wiadomo, za mój święty spokój Ktoś musi zapłacić 😉

P.S Kiedy my na tych kolanach zęba szukali myślę sobie – Muszę o tym zębie napisać. 
Generalnie głównie o tym szukaniu zęba, bo to była przepiękna uważność chwili. Zatracić się bez reszty w szukaniu mleczaka. I tak świecę tą latarką pomiędzy dywanowe szczeliny i uśmiecham się do siebie. Na to moja córka mówi – Wiesz, pomyślałam sobie, że można by napisać fajne opowiadanie o tym szukaniu zęba…
Więc może ani ten ząb, ani ta stówa nie poszła całkiem na zmalnowanie…

uważność.

Tracimy uważność.
Czujność nam przemija. Jakby to co jest, nieprzeżyte właściwie, mogło powrócić w każdej chwili.
Jakby mogło jeszcze raz zawitać w te progi i rzeknąć śmiało – jestem, czy aktualnie jest na mnie potrzeba?
Tracimy uważność.
Choć czas się zmienia. A czas, jak nic innego, odczucia i wrażenia nam podmienia.
Nic co w młodości i na starość przeżyte, nie będzie w nas jednako.
A my uważność tracimy… Jakby wszystko mogło nadejść raz jeszcze. Tak samo.
Inaczej cisza milczy, inaczej marchew smakuje. Inaczej słowa ważą, inaczej wartość się postrzega.
Inaczej drży się o własne i cudze ciało. Inaczej „koniec świata” się prezentuje.
A my… tracimy uważność, jakby wszystko pozostawało niezmienne i jednakie.
Ktoś gdzieś ginie, ktoś gdzieś życiu ucieka. Gdzieś Ktoś nagle zniknął i nadal go nie ma.
Płakał gdzieś ktoś, łzami rzewnymi. Inny nie płakał wcale i poddał się bez kozery.
I to wszystko na nic się nam zdaje, bo nam wciąż uważność przemija.
Choć myśl krótka w głowie, że może teraz. Może przyjrzę się życiu swojemu…
Skoro gdzieś ktoś ginie. To docenię, póki jestem i czas mi płynie.
Ale potem woda się zagotuję, Ktoś do drzwi zapuka, dzieci z ubrań wyrosną…
A my pobiegniemy zalać te herbatę, drzwi otworzyć, ciuchy przepatrzeć…
Zapominając wciąż, że tej herbaty smak, podmuch wiatru, ciuchy za małe nigdy nie będą w nas jednako…
Tracimy uważność myśląc, że wszystko co nazbyt zwyczajne, powrócić o każdej godzinie może…
A to przecież przez wszystkich wiadome, że gdy człowiekowi czas już się kończy, do śmierci go nagli, tęskni wówczas do uważności. Czujności przy życiu zwyczajnym.
Kiedy po prostu zalewa herbatę, drzwi uchyla, dzieciom z szaf przykrótkie spodnie segreguje…