książki 2024



W 2024 roku przeczytałam 49 książek. Wybrałam 26 najlepszych. To był dobry rok, bo wiele z nich okazało się trafione. Nie pokazuję Wam tytułów, które czytałam, a nie zapadły w mym sercu i pamięci, bo obawiam się, że moja ocena może Kogoś zrazić, a ta książka mogłaby stać się Waszą akurat ulubioną. Dlatego pozwalam sobie pokazać tylko te, które czytało mi się bardzo dobrze. Które mnie wzruszyły, rozbawiły, zauroczyły, zasmuciły… Które przede wszystkim nawet po przeczytaniu, nosiłam w sobie. Tematyka mocno rozrzucona.
Zacznę od lewego dołu…

Osiecka. Tego o mnie nie wiecie.
Mam. I leżała na stosie do przeczytania. Ale kiedyś, jadąc autem, puściłam sobie audiobook.
Ja audiobooków słuchać nie potrafię, bo odpływam myślami. Ale tej słuchało się wyjątkowo.
Kiedy wciągnęłam tę pozycję z półki, usiadłam i zaczęłam czytać, okazało się, że czyta się równie rewelacyjnie. Nawet trochę żałowałam, że ją wysłuchałam zamiast przeczytać.
Świetne wypowiedzi ludzi będących blisko z Osiecką. I te wypowiedzi z różnych perspektyw. Niektóre tłumaczące, inne odrobine oskarżające. Jedna łagodne, kolejne surowe.
Myślę, że jeśli Ktoś chciałby dobrze poznać tę postać, albo wręcz przeciwnie, postawić sobie jeszcze więcej niewiadomych przy tej poetce to pozycja idealna.
Książka fantastyczna.

Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej.
Naprawdę dobrze się czytało. Mnóstwo szczegółów. Pięknie poprowadzone „niewidome” czy „przypuszczenia” przez autorkę. Dobrze miesza opisywanie faktów i formę obyczajową.
Myślę, że nawet jeśli czytelnik nie jest fanem Marii Konoponickiej, to z wielką przyjemnością śledzi się Jej losy. Losy bohatera tamtych czasów.

Chłopki
To druga książka, która wysłuchałam. Zaczęłam czytać na papierze, ale miałam dłuższą trasę autem i wyszukałam audiobooka. I tak ten audiobook został ze mną już do końca. A, że czyta go Maria Peszek to słuchało się znakomicie.
Bolesna, prawdziwa, odkrywająca tak trudny los kobiet.
Moja Mama czytając takie książki, zawsze mówi, że dziwi się po co Ci ludzie wtedy żyli. Że to życie było karą. Myślę, że pozycja obowiązkowa. Ja, jako miłośniczka dawnej wsi polskiej i historii z tym związanej wiedziałam już wiele, ale na pewno dużo jeszcze się z niej dowiedziałam. Lub upewniłam. Myślę, że każdy człowiek powinien ją przeczytać w ramach poznania perspektywy jak różne może być życie. To bardzo ważna książka.

Medea z Wyspy Wisielców
Ach! Czytało się suuper. Biegło się oczami po opowieści. Ciekawa, intrygująca, dobrze napisana. Świetna pozycja. To taki rodzaj książki, której nie chce się odkładać. Do której się tęskni w myślach podczas wykonywania obowiązków domowo – pracowych. Bardzo polecam.
Drugi, mega wyczekiwany przeze mnie tom doczytałam do połowy, bo trochę mi się rozwlekał. Ale wiem, że niektórzy są kolejnymi częściami równie zachwyceni więc czytajcie.

Zapomniane niedziele.
Na książki Valerie Perrin czeka się jak na najbardziej wyczekane święto, jak na coś, na co warto czekać długo, wytrwale i nieustannie.
Ta pozycja zajęła drugie miejsce po „Życiu Violette”. Podobała mi się bardziej niż „Cudowne Lata”. Choć trzeba zaznaczyć, że wszystkie Jej książki są wyśmienite. Zjawiskowe.
Ale w tych zjawiskach są też miejsca. „Zapomniane niedziele” były wzruszające, bawiące, rozczulające, smutne. I jak zawsze z wątkiem zagadkowym. Kocham nad życie pióro tej autorki i z każdą kolejną książką się to nie zmienia.

Pachinko
Jeśli kochacie sagi rodzinne, ale polskie wyczytaliście już wszystkie, albo wiele i chcecie sobie odmienić, to polecam „Pachinko”.
Ja nie przepadam za Azjatyckimi autorami, ale ta mi się naprawdę podoba. Jest chyba mocno zbliżona do naszych europejskich narracji. Można pogłębić swoją wiedzę na temat tego, jak wyglądało życie podczas drugiej wojny światowej po tej drugiej stronie świata.
Czytało się bardzo dobrze i historia płynęła ciekawie. Warta przeczytania.

Doktórka od familoków
Dobra pozycja. Na faktach. Jakże rewelacyjnie, że udało się ją światu spisać i pokazać.
Opowieść jest obyczajowa. Nie jest to forma reportażu, a opowieści.
O zakłamanym świecie zysków i dobrych jednostkach, które choć nie uratują świata, potrafią uratować wiele pojedyńczych istnień.
Śląsk. Lata 80. I to jak ukrywany jest przed nami system, który nas zabija.
Dobrze znać taką historię. Mocno polecam.

Kiedy weszłam w Twoje życie.
Z Jojo Moyes jest tak, że to książki idealne na odpoczynek umysłowy. Ma te książki lepsze i gorsze. Historie banalne, oczywiste. Nie rozwijają naszego umysłu, ale dają mu wypoczynek.
Zwalniają z myślenia. A to też ważne. I przy niej sobie odpoczęłam.

Saga o ludziach ziemi.
Jeśli miałabym wymienić trzy najlesze pozycje książkowe w moim życiu, to Saga o Ludziach Ziemi byłaby w tym zestawieniu. A w tym roku był trzeci tom tej powieści. Dlatego musiałam go tutaj dołożyć aby móc przypomnieć Wam o niej raz jeszcze. To mój ulubiony rodzaj powieści.

Kołysanka
Myślę, że to wielka strata dla polskiej kinematografii, że nikt nie nagrał jeszcze historii Guido Donnersmarcka i Karola Goduli. Co to są za opowieści! Co za postacie!
Nawet najgęstsze z wymyślonych filmów nie mają aż tylu smaczków, zwrotów akcji.
No przecież to gotowe scenariusze na hity! Może się doczekamy…
Zatem wzięłam do ręki tę książkę, bo miała w sobie wątek historyczny Goduli.
A poza tym już dawno chciałam trochę wczytać się w książki kryminalne i zobaczyć, co ludzi tam tak wciąga… Czytało się dobrze, z ciekawością. Choć na początku musiałam się skupiać aby połapać wątek, tak dalsza część zrekompensowała wszystko. Wciągnęła.
Ciekawa odmiana. Polecam.

Tam, gdzie słońce złoci liście.
O ciekawa była. Lubię, gdy historia jest oryginalna. Lubię, gdy główna bohaterka to dziewczynka i jest pokazane Jej życie od narodzin. Zatem schemat mój ulubiony, ale historia fajnie poprowadzona. Jeśli Komuś podobały się „Tam, gdzie śpiewają raki” lub „Wielka samotność” to będzie pewnie zadowolony i z tej.

Czartoryska
Super! Uwielbiam tak przedstawioną historię.
Autorka robi to tak, że nie da się oderwać od książki, a przy tym pokazuję historię rodu od strony kobiety. Szczegółowa, ludzka, dramatyczna i zatrważająca. Warto pod każdym względem.

Alchemia
Każdą książkę Zyskowskiej czytam. Czytam i z niecierpliwością na nie czekam.
Kocham „Historię złych uczynków” czy „Nocami krzyczą sarny”. Mistrzostwo.
Książka o Baczyńskim mi akurat nie podeszła, także obawiałam się tej o Skłodowskiej, ale jest rewelacyjna. Piękna!

Saga Dwieście Wiosen
Ach! Podobała mi się baaardzo! Bo to mój ulubiony rodzaj książek/historii. Dwieście lat historii Polskiej wsi i Jej mieszkańców. Zawiłości losu, trudy ale i zwykłe zwycięstwa dnia codziennego. Pięknie wymyśleni bohaterowie. Cudna.
Ja zawsze proponuję kupić jeden tom i sprawdzić czy Wam też wpadła w czytelnicze gusta.

Kobiety z Czerwonych Bagien
Tę oczywiście odnalazłam i przeczytałam, bo to ta sama autorka. I podobała mi się równie mocno. No co mam napisać… No mój typ.

Był sobie chłopczyk
To reportaż. Pamiętacie sprawę znalezienia ciała dwuletniego chłopca w jeziorze w Cieszynie? To właśnie ta sprawa.
Reportaż opowiada całą historię rodziny i zdarzeń, które do tego doprowadziły.
Przerażająca ale i i pokazująca jak żyją ludzie. Myślę, że takich historii wszędzie dookoła jest mnóstwo. Takich patologii, których nikt nie zgłasza. Nikt nie reaguje. A z tych patologii rodzą się kolejne i kolejne. Tam nie ma ucieczki.

Tajni Dyrygenci Chmur
Kiedyś czytałam tej autorki książkę „Guguły”. Może z 8 lat temu. A pamiętam dobrze, bo tak mi się podobała. Kiedy zobaczyłam tę, od razu kupiłam. I podobała mi się tak samo. Podobała mi się wyjątkowo. Wzrusza i rozczula. Wciąga nas w lata naszego dzieciństwa, naszego wieku dorastania. Taka piękna….
Podczas czytania robiłam zdjęcia stron, zdań i wysyłałam mojej siostrze. Bo chciałam się natychmiast podzielić tym co mnie zachwyciło.

Wilcza rzeka
To książka tej samej autorki. Podoba mi się jej język, sposób przedstawiania zaobserwowanej rzeczywistości. Jednak ta dotyka Jej emigracji, pandemii, męża z problemami, miłości, córki… To życie dorosłe. Niełatwe.
Zresztą wszystkie książki Wioletty to Jej życie. Nie są fikcją a spisaną własną historią.

Kończy się czas
Sarrah Crossman to moja ukochana autorka. Kocham nad życie Jej książki i sposób w jaki je pisze. Każdą jej książkę chcę połknąć, a z drugiej strony chce mi się wyć, że już, że koniec.
Jak tylko zobaczyłam, że jest nowa, po tym, gdy wyczytałam wszystko, zwariowałam z radości i przeczytałam jak w transie. Ona jest dla mnie zjawiskowa.

Strużki
Piękna, trudna, zwyczajna, zastanawiająca. W swej małej formie zawiera tak dużo.
To dobra pozycja książkowa. Taka, po której się myśli i myśli..
Lubię, gdy pomiędzy sagami, grubymi książkami, wpadają mi w ręce te drobne, małe książeczki, które niosą dużą treść.

West Farragut Avenue
Jakże ja się cieszę, że Agnieszka Jelonek pisze książki. Miała takiego rewelacyjnego bloga „tylko spokojnie”, kiedy i ja zaczynałam blogowanie. Aga pisze serio dobrze.
Robi to tak do szpiku kości. że się tam każde słowo i zdanie czuje na wskroś.
Wczoraj kupiłam swoją ulubioną gazetę „pismo” i patrzę, a do niej pisze właśnie Aga. Bardzo cieszą mnie takie talenty w świecie, gdzie na pierwszym miejscu jest słowo.

Jestem głód
To książka po którą sięgnęłam po przerażającej pozycji „Wrony”. Petra potrafi pisać tak, że chce się czasami przy tym czytaniu zwinąć w kłębek i odłączyć. To ważne tematy. I potrafi nimi we właściwy sposób dotknąć. Podobała mi się oczywiście bardzo, ale „Wrony” zapamiętam na zawsze.




bez opłatka

Jeśli Bóg istnieje, wybaczy nam brak opłatka. 
I jeśli ma też jakiś swój notatnik do przewinień, może wpisze nam jedynie uwagę podobną do braku stroju na lekcji wuefu. Zaznaczy delikatną kropką. Już drugi rok z rzędu.
Ale nic więcej. Bo jeśli Bóg istnieje, bylibyśmy jego wielką Wigilijną dumą…

Choć za brak opłatka powinna beknąć moja siostra Justynka. Odsiedzieć karę w kantorku z zakurzonym kozłem i piłkami lekarskimi. Czekając, patrzeć wówczas w okno na strumień światła unoszący pyłki po sportowym składziku i żałować za grzechy.
Justynka, która nie znosi, gdy mówi się na Nią Justynka, w tym roku na przygotowania miała wywalone. I choć cieszyłyśmy się z Mamą z tego bardzo, bo zawsze jest pierwsza do szykowań, przesadnych nerwów z tym związanych i nadmiernych angażowań się w każdą sytuację, nie omieszkałyśmy sobie z tego równie nadmiernie dworować.
I tak też kiedy jechali całą zgrają z północy w kierunku naszego południa, zadzwoniła z auta, że owego opłatka nie ma. Znaczy miała, ale zostawiła w domowej szufladzie.
Telefon ten odebrałam będąc u Szwagierki mej z życzeniami i mówię do słuchawki 
– Ja p….. (przekleństwo) serio? To żeś miała dwa zaledwie ciasta ugrdulić i te opłatki kupić i zapomniałaś? ( no i tu dołącza się Mamusia, z którą to śmiejemy się uroczo z Justynki zaangażowania. Że ważne iż wygospodarowała czas na wybranie sukienki i wyszykowanie swej osoby. Ahaha i ahaha. Justynka nas gani i się rozłącza, bo to w końcu Jej telefon. Ale długo pozwalała nam śmieszkować, bo jak widać też Jej się to fest podoba. I gra gitara. Wolę wspaniały humor i dwa ugrdulone ciasta bez opłatka niż podminowaną atmosferę. Choć zaznaczyć muszę, że Justynka, jak zrobi ciasto to klękajcie narody. I nie tylko w okolicach przyklęku przed narodzonym Jezuskiem. Ach! Pamiętała o dodatkowym prezencie koncertowym dla Mamusi naszej w podzięce za to, że większość Mamusia usmażyła, ugotowała i przytransportowała. Nie jest taka zła nasza Justynka. Ale, ale!
Zła to była, gdy wróciła ze spaceru, bo ten rodzinny był dla Niej za krótki i idąc po tej naszej wsi spotkała jedną osobę. Jedną.
I akurat Szwagierkę mą, co to z daleka do Niej nawołuje – Justynka, coś to nic nie naszykowała na Wigilijny wieczór? I hahaha i hahaha.
Pośmiały się, poklachały przy rozejściu na sygnalizacji świetlnej i mi ta Justynka wpada do domu, płaszczem zamiata i pyta – A coś Ty całej wsi nagadała, że ja na Wigilię nic nie naszykowałam?! I że opłatka zapomniałam?! I ahaha i ahaha.
Ja na to spokojnie, że ino mej Szwagierce mówiłam, a że na całej wsi akurat Ją spotkała to patrz jaki przypadek. Na to Mamusia wtrąca zza regału, że może Justynka powinno Ci to dać do myślenia…. I ahaha i ahaha.
Justynka na to, że Ona ani myśli brać czegokolwiek do myślenia, bo zastanowić to się możecie Wy nad sobą. O!
A potem ten płaszcz ciulła i cyk ekspresik i ziarna się mielą i kaweczka do ciasteczka.
(Ale dobra, prawda jest taka, że zanim się ta kawa zrobiła, to Justyśka całą zmywarkę rozładowała i zrobiła to przez ten czas niezliczoną ilość razy. Przecież muszę to dodać, jak chcę żeby przed publikacją mi przecinki sprawdziła. Także wiecie – mrugam tu okiem, tak bokiem od Niej, żeby nie widziała.)
Ach! No i mąż Justynki się przyłączył do strajku. A że inteligentna bestyja to wstawki grupowe mięli naprawdę dobre. 
Także najważniejsza część wspólnego czasu to znaleźć tego, z którego śmiać będziemy się całe święta. W tamtym roku Babcia była pod obstrzałem, w tym roku Justynka, boję się co przyniesie 2025… Choć Wigilija w mej chałupie się odbywać będzie, to i najwyżej wyproszę na śnieg. Jak kolędnicy będą potem pod oknem mym stać i przeprosiny składać…
Ale… Właśnie z tym oknem. 
Zatem zacznę od początku…
Nasza rodzinna Wigilija zaczyna się dużo wcześniej. Akurat teraz 15 listopada, gdy stworzona została grupa na whats’upie pt „Wigilia”.
Jako, że nie możemy się jej doczekać, to już tam, grupowo możemy pisać swoje spostrzeżenia. Tam wylosowaliśmy prezenty. Tam wybraliśmy film, który oglądamy w nocy na projektorze, żeby nie było potem długiego zastanawiania. Choć i tak ostatecznie klasyczny spór o seans się pojawił.  Tam wysyłamy sobie piosenki, zdjęcia z poprzednich Wigilii. No już tam, chcąc nie chcąc, samoistnie zaczęły się podśmiechujki z Justyśki, co dwa ciasta piekła… Jako, że grupy nie opuściła, wie i swoją wartość zaangażowania w rodzinne przygotowania zna. Ewidentnie zna. Ona i my. 
Kiedy wjeżdżają w bramę chwilę przed kolacją Wigilijną, stoimy w kuchennym oknie.
Ja, Tosia i Benio. Adaś wyleciał w krótkim rękawku pomóc Im nosić bagaże, prezenty i zupy z rybami. Patrzymy jak wychodzą z auta. Wyglądają pięknie. Tacy odświętni. Wyszykowani.
Łapię te małe rączki moich dzieci i mówię Im – zróbcie sobie proszę „stop-klatkę” teraz.
Bo jako pierwsza wysiadła Babcia i Dziadek. 
I dodałam – bo to wspaniałe, że są. Będzie kiedyś taki czas, w którym z tego auta nie wysiądą. 
I załamał mi się głos i łzy spadły wielkie jak grochy. Benio popatrzył w moje oczy i mocniej zacisnął dłoń, która połączona była z moją. W tym czasie Babcia wyciągnęła z kieszeni telefon i zrobiła naszej trójce zdjęcie w tym oknie. Potem widziałam to zdjęcie. Dwa były. Oba zamazane. Bo może Ona też się już wtedy wzruszyła…
Na pewno jednak poleciały Jej łzy przy życzeniach…
Od kiedy nie mamy tego opłatka, składamy sobie życzenia na głos, przy stole. 
Od najmłodszego. Każdy mówi za co dziękuję, czego życzy. I to jest czas, w którym nie sposób utrzymać tych łez w sobie.
Nie ma w środku człowieka takiej pojemności na tę wdzięczność. Wypływa ona wówczas przez te nasze oczy zaszklone. I szklą się wszystkim.
I najmłodszym i najstarszym. I dziewczynom i chłopakom. Przy wdzięczności Wigilijnego stołu nie ma wyjątków. To płacz szczęścia, w którym trudno nam uwierzyć, że się wspólnie mamy. Że się mamy tak. Z tą miłością. Że jak to potem dziadek ze Szwagrem powtarzają, zjawiskowym jest fakt, że od lat dziesięciu do siedemdziesięciu czterech lubimy ze sobą być. Po prostu.
Zawsze dziękujemy za siłę, którą mamy w sobie jako rodzina. Że poradzimy sobie ze wszystkim co nadejdzie. I Mama wzrusza się bardzo myśląc o córkach, które się tak kochają, które są ze sobą tak blisko. Zresztą mówi, że to było Jej największe marzenie.
Wtedy pokazuje Justynce tymi dwoma palcami, że na nią patrzę i mówię bezgłośnie lecz wyraźnie – DWA CIASTA.
I rozpłakujemy się jeszcze mocniej z tej głupoty.
W tym roku nasz świąteczny stół się przepięknie rozrósł i dołączył do nas chłopak Emilki.
Dziadek życzył Mu, aby wojna w Jego kraju się już skończyła, i aby jak najwięcej Jego bliskich zostało przy życiu. Bo pochodzi z miejsca oddalonego 50 km od granicy z Rosją i zbombardowane jest prawie wszystko. I mówi to Dziadek tak, jak to On. Wolno i z przystanięciem przy każdym ważniejszym słowie. I lecą nam koleje łzy. Kapią po tych eleganckich strojach. 
I Pasza tak pięknie po polsku dziękuje nam za wciągnięcie Go do rodziny, jakby był w niej od zawsze. I dziękuje, że wraz z Emilką dostał tyle dobrego.
Fajnie, fajnie. Jeszcze nie wiesz, co Cię z tą rodziną głupkowatą czeka. Spróbuj zrobić ino dwa ciasta na Wigilię.. 
Śmieszkujemy, że mogliby już się zaręczyć, bo chcemy żeby został już na zawsze z nami.
I brakuje nam Huberta, chłopaka Nusi. Ale może i On się do przyszłych świąt oświadczy…

Myślę, że jeśli Bóg istnieje i patrzy na te nasze słowa przy Wigilijnym stole, to zastanawia się, czy by nie zwolnić nas z tego opłatka dożywotnio. A może i zgłosiłby nas na olimpiadę. Gdyby tylko olimpiady wsród niewierzących organizował.
Na słowa przy tym stole, ale i tymi przed tym zanim zasiądziemy… gdy kilka dni wcześniej do telefonu mój Tato mówi mi – Cieszę się Julisiu, że jedziemy do Was. Lubię tam ten świąteczny czas.
Chyba wtedy czuję magię świąt najmocniej. Wtedy i gdy dzwoni Mama zapytać ile pasztetów i schabu upiec, bo jest w mięsnym. 
Po tych życzeniach i słowach podziękowań, które budują nas na cały rok i życie, nalewamy zupy grzybowej. Każdy przy niej wyjątkowo wzdycha, bo Babcia Ela robi grzybową zjawiskową. Potem rybka, ziemniaczki, suróweczki. Kompot z suszu. 
(ale, że potem kury suszonych owoców jeść nie chciały, to się dziwię..?)
Kiedy sprzątamy po kolacji, Adaś robi kawki, ja ładuję zmywarkę, Justynka kroi ciasta (no bo co innego by mogła? opłatek łamać? łamałaby gdyby miała. W domu se połamie jak wróci.)
A Babcia mówi – jak ja kocham ten czas, że tylko naszykuję wszystko, a potem mogę sobie siedzieć. Wiecie ile Ona naszykowała? Jak dla wojska, bo i obiady na świąteczne dni. A Ona nazywa to, że może tylko siedzieć. Takie podejście czyni człowieka szczęśliwym.
Tak, przy stole również wspomniałyśmy z Justynką, że cała magia naszego życiowego Bożego Narodzenia to Ona. I dzięki Jej zaangażowaniu, tak kochamy ten czas. Ona go stworzyła.
A kiedy zasiądziemy już z kawkami, ciastkami, mandarynkami, dzieci roznoszą prezenty.
Otwieramy po kolei i wszyscy oglądają ten jeden otwierany. Komentujemy, robimy sobie polewkę, ironizujemy. Szwagier robi to wyśmienicie. Szczególnie ze swojej Teściówki. 
A Teściówka uwielbia to uroczo. Każdy mierzy, wącha, prezentuje. Opowiada dlaczego się cieszy. I co z tym teraz zrobi, gdzie wykorzysta…
I pewnie wszystko to co następuje później nie jest może zbytnio dla nikogo interesujące, może i to co wydarzyło się wcześniej… I nawet nie miałam tej historii zapisywać, bo dla nas jest ona co roczną wyśnioną chwilą. Chwilą , na którą każdy wyczekuje i która jest jego filarem. Ale może dla Was zupełnie nieistotną. Pewnie dla wielu, jak się dowiedziałam – trudną do uwierzenia. Ale napisała do mnie dziewczyna, która powiedziała, że co roku czekała na nasze święta. I kiedy już ich nie zapisuję, to czyta wszystkie poprzednie.
Zapisuje zatem. Dla Niej. Dla siebie. Dla dzieci mych. Dla siostrzenic. I dla mojej siostry, która kiedy przyjedzie kiedyś do mnie, z balkonikiem i będzie robić nerwową atmosferę w związku z szykowaniem to Jej przypomnę… A pamiętasz jak zrobiłaś dwa ciasta i przede wszystkim wyśmienity humor?
Do nocy oglądaliśmy film w oranżerii z popcornem. Choć chyba bardziej symbolicznym, bo nikt nie potrafił ani ziarna wcisnąć.
I wspólne świąteczne śniadania. I spacer. I tańce babskie. Choć i nawet Szwagier dołączył na chwil parę.
No i spanie. Boże! Co z tym spaniem! No bo naście osób śpi i każdy chce co rusz gdzieś indziej. Ci w bazie, Ci z Babcią (znaczy dzieci, bo wiadomo, że nie Szwagier), tamci na materacu, a inni na kanapie. Jedni drugich oskarżają o chrapanie.  I roszady.
I noszenie kocy, poduszek, materacy. W tę i z powrotem. Miałam wrażenie jak tak na nich patrzyłam, że to ten sam obraz jak w „Kevinie”, gdzie szykują się spóźnieni na samolot. Tak ciekali.
Kiedy po śniadaniu gramy w kalambury chłopaki na dziewczyny, Benio losuje hasło do pokazywania i trafia mu się słowo „sex”. Choć oryginalnie był to „akt miłosny” to przetłumaczyłam Mu na szybko łatwiej. Pokazał świetnie, bawiąc się przy tym wyśmienicie, choć zgadujący nie mogli uwierzyć, że chodzi o to, o co myślą, że chodzi, gdyż poprzednie słowa były nad wyraz klasyczne. Odgadnięte. Punkt zaliczony.
Każdy też chodzi ze swoim prezentem. Ubranym, popachnionym, wymodelowanym, czytanym, pitym. I się cieszy. I jest tak dobrze. Tak bezpiecznie. Tak przewidywalnie. 
Bo pewnym punktem są dyskusje. Wielopokoleniowe. Na kanapie, na pufach, na dywanie. Każdy kładzie się, gdzie może.
Na kupie, ściśnięci, poobejmowani.
Dyskutowaliśmy na przykład, gdzie zaprowadzi nas sztuczna inteligencja. Jedni widzą w niej zagrożenie, inni rozwój. I tu nawet zacytowaliśmy fragment z książki wylosowanego przez Tosię Piotrusia. 
„Oczywiście tak jak prasa drukarska nie była przyczyną polowań na czarownice ani rewolucji naukowej, tak samo pojawienie się radia nie było przyczyną ani stalinowskiego totalitaryzmu, ani amerykańskiej demokracji. Technologia stwarza jedynie nowe możliwości; które z nich wybierzemy, zależy już od nas.”
Yuval Noah Harari z książki Nexus
Od nas zależy wszystko. Bo to my jesteśmy też twórcami świątecznej atmosfery.
Nasza świąteczna atmosfera jest po prostu przełożeniem rodzinnej atmosfery na co dzień.
Nie ma tam nic więcej. Ani mniej. 
Więc ta nasza Wigilia trwa cały rok. Gdybyśmy wierzyli, to rodziłby się nam ten Jezusek i rodził.
Zawsze nam smutno, gdy odjeżdżają. Te trzy dni to zdecydowanie za mało.
Bo zawsze uważamy, że w pełni wartościowe spotkanie jest wtedy, gdy się zdążymy pokłócić. A my się nie pokłócili. Ach! Uwielbiam się z nimi kłócić. Różnice zdań, poglądów. Jakież to jest gęste, jakie twórcze, jakie uczące. No nic. Zostawili my te kłótnie w takim razie na Wielkanoc. Ale Wielkanoc zawsze u Justynki. Zastanawiam się ile naszykować…
Może wezmę wytłaczankę jajek i wystarczy. 
Kiedy już myjemy i pakujemy naczynia Mamusi po zupach, rybach, pasztetach i schabach czuję, że koniec świąt… że ten czas, który jest największym, choinkowym prezentem jest za nami… (nie mogę… piszę i teraz mnie się te łzy pchają do oczu, w gardle gula…)
Ale przecież dziś szósty stycznia, a od tego czasu, pomimo odległości, widzieliśmy się już raz  i jutro zobaczymy…
Wciskają się do tego auta. Każdy coś gada, psa łapią. Jeszcze wychodzą. Zapominają. Dopowiadają. My stoimy na tarasie i patrzymy z umiłowaniem. Patrzę wtedy jakoś mam wrażenie mocniej. Widzę Ich bardziej. Te twarze za szybami, co się śmieją. Domyślam się, co za głupoty tam pociskają. Machamy. Wszyscy. Mocno. 
Dzieciom opadają ramiona i całe ich ciało mówi – szkoda, że już pojechali.
Adaś zaczyna odkurzać, a ja patrzę czy wszystko pobrali. Czy bliźniaczki wzięły kosmetyczki, szczoteczki. Czy wszyscy wzięli prezenty. Dziadek czy wziął fajkę.
O! Babcia zostawiła okulary i książkę. Dzwonie i Babcia mówi, żeby nie wracać, bo nie chce robić kłopotu, ale Szwagier zawraca. Na bank chce nałapać punktów, żeby Teściowa Mu placek po węgiersku zrobiła, jak żona do nocy w szkolnych sprawach siedzi.
Tylko Justynka na pewno nic nie zapomniała. Bo to dwie brytfanki ino były.

( Kiedy Justyś przeczytała moje zapiski z Wigilijnych wspomnień… W sensie te, napisała mi:
„Debilna kretynka!
Po tym szykanujàcym mnie tekście, nie mam szans na znalezienie sympatyków i popleczników! 
Jak roboty będę szukać, to mi to wyciągną jak teczki z prl-u i powiedzą: „jaką by pani robotę chciała dostać, jak z pani taki opierdalacz do tego nieempatyczny!”
(Tatuś na bank by powiedział – Dziewczynki! Nie wolno mówić do siebie „debilna kretynka”. Proszę wyszukać w słowniku co to znaczy.)
Odpisałam Jej
„Moi czytelnicy staną za Tobą murem!!
Od 13 lat znają prawdę o Tobie.
Raz Ci się zdarzyło te dwa ciasta i myślisz, że to położy bezgranicznie Twój wkład w pracę, rodzinę i wszchświat?”

No ale wiecie… żeby dwa… ? 😉