moje Legendy.

Trawy urosły tam tak wysokie, że gdyby przyszedł kto obcy, nie z naszej czy pobliskiej wsi, to nie wiedziałby gdzie się tam wchodzi. Albo bardziej wchodziło gdzie się.. bo taki gąszcz, że nogi nawet nie postawisz. Brama do Jankowego podwórka zamknięta i gdyby poruszyć nią, to rdzy odpadnie niemało.
Albo może w tym czasie już ktoś poszedł plądrować i brama wywarta na oścież straszy. Może  z zawiasów urwana, bo ta rdza przeżarta do reszty i się to wszystko pokruszyło doszczętnie.
Bo dachy w budynkach cegielni już dawno dziurawe, krokwie i kominy pozawalane. To już działo się od dawna. Każdy przywykł. Ale to podwórko i ścieżka, że takie zarośnięte, to trudno uwierzyć..
Trudno się pogodzić, bo jakby przed chwilą…
Szło się przez pola na ognisko do Janka. Z koszem wiktuałów. Kiełbasą. Czasami niosło się patyki na ognisko, ale najczęściej były. Z mojego domu cegielnię mieliśmy na wprost. Tylko przez pola. Od nas na północ. Drogą dookoła jechało się sporadycznie. Jak autem trzeba było coś dowieźć.
Na cegielni kilka stawów. Przy jednym z nich pomost. Stolik z ławkami i zadaszeniem. Tato mój robił.
A jak Tato, to byle jaki nie był. Ostatnia na nim farba, zaraz przed tym jak spróchniał -pamiętam – pomarańczowa była.
W latach świetności, na torach stały jeszcze wagoniki. Woziliśmy się w nich.
Moja Mama miała wtedy taką dużą grzywkę. I kurtkę kreszową. Biało niebieską.
Kiedy przeglądam stare albumy, zdjęć z cegielni jest chyba najwięcej.
A to z gośćmi z Częstochowy, a to z gośćmi z Mykanowa, z Pruszkowa… 
I na każdym Jasiu. Każdy pytał.. Czy idziemy do Jasia? A Jasiu będzie?
I ten stół pełny jedzenia. Nawet na jednym zdjęciu stoją te musztardy i ketchupy poodkręcane w tle.
Dzieci biegały po groblach, lasach, między zawalonymi budynkami.
A w środku tych budynków był dziecięcy raj. Pomiędzy zwaliskami z cegły, korytarzami ciemnymi i zawiłymi. Po drewnianych pomostach. 
Nikt za nami nie wołał „uważajcie na kleszcze” czy „nie wchodźcie tam, bo spadniecie”.
A spadliśmy nieraz.
Ale cegielnia nie była pięknym terenem, choć była. Cegielnia nie była przepięknymi budynkami po manufakturze cegły. Nie była też idealnym miejscem na wędkowanie czy letnie kąpiele w stawach.
Cegielnia to był Janek. I gdyby Janka tam nie było, to śpiew który niósł się przy ognisku byłby zaledwie zawodzeniem.
Z Jankiem wszystko stawało się historią wartą opowiedzenia.
Sposób jego bycia, charyzma, donośny głos, śmiech, dowcip, bystrość umysłu, spostrzeżenia…
Kiedy Janek wjeżdżał rowerem w centrum wsi, to z daleka było słychać. Jak opowiada, zagaduje..
Zawsze miał w sobie pogodę ducha. Nawet gdy pogody nie było. Ani na niebie ani ducha…
Janek był legendą.
Choć my, mieszkańcy uważaliśmy go za postać oczywistą w naszym otoczeniu.
Ale Jaśkowy kolor nadał barwy nie tylko mojej wsi i wsiom obok.. Jasiu był historią.
W swoim białym garniturze, gdy jeszcze życie go nie dopadło, czy przebrany za kobietę w autokarze wycieczkowym…
Życie dookoła Janka.. ach! Każdy chciał gdzieś obok się znaleźć. Być obecnym w niezwykłym świecie jaki dookoła siebie tworzył. Janek był Idolem. Choć nigdy nikt tak o nim nie myślał i nie powiedział.
Wtedy był po prostu Jankiem z Cegielni. 

Henryk mawiał sam o sobie, że mieszka na Błoniach. Bo to obrzeża wsi były. Zielone. Piękne. Za rzeczką. Za młynem.
Henryk potrafił o zwykłych rzeczach opowiadać z takim patosem, dykcją i gestykulacją, że miało się wrażenie bycia widzem w teatrze jednego aktora.
Ja byłam tym widzem zza kioskowej lady. 
I najczęściej mówiłam, weź se Heniu jeszcze jedno piwko na zeszyt. Nie idź jeszcze. No bo gdzie Ci się spieszy? A to fakt był, że Heniowi się nigdzie i do niczego nie spieszyło. Mawiał, że Mama na niego nakrzyczy. A lat miał pięćdziesiąt. Nie żeby się tą Mamą przejmował. Czasami chyba na wiadomości czy do oprzątki chciał się zrywać. Ale tylko chciał.. Się końcowo nie zrywał. A bo to przyszedł ktoś i postawił, a to w fajną dyskusję żeśmy weszli.
Bo choć gazet pełne półki Mama w kiosku miała, tak nie było takiej, która mogłaby mi rozmowę z Heniem zastąpić.

Garnitur miał piękny ten brązowy. 
W niedziele rano gdy przychodził do nas na taras po piwko, bo kiosk zamknięty. Ubierał go przy dniu świątecznym. Mama Mu żuru z kiełbasą i jajkiem nalewała.
Heniu w młodszych latach sekretarzem partii był. Zatem Jego elokwencja, zasób słownictwa i krasomówstwo pomagało Mu tworzyć historię i opowieści godne felietonów czy książkowych stron.
Dziś już nie pamiętam ich szczegółów. I aż żal, że człowiek nie zaczął wcześniej pisać..
Ileż można by dziś sobie przypomnieć. Ile od zapomnienia ocalić.
Miał w sobie coś takiego, że uwodził. Wzrokiem, gadką. Amant.
Kiedy szedł naszym wiejskim dziurawym chodnikiem, miało się takie wrażenie, że idzie Ktoś.
Legenda. Historia. 
Wystarczyło czasami, że powiedział jedno zdanie i to było to, które tę legendę tworzyło.

I choć Janek czy Heniu, każdy powiedziałby, że ten co wypić lubi, leżą już w ziemi. 
Już czas skruszył trumny. 
Już trawy porosły ich podwórka.
To tamte lata, w których każde popołudnie dłużące się w kiosku Mamy, spędzał ze mną siedzący na taborecie Heniu… Z piwem w dłoni, często pieśnią na ustach. Z właściwym, często gęsto ironicznym słowem dla tego co w próg kiosku wchodził. Heniu jak nikt potrafił dogryźć z taką lekkością, a zarazem trafnością, że często trafiany pojęcia nie miał nawet, że to w niego, i w śmiech bądź potakiwanie wpadał.

Są częścią mojego dzieciństwa. Najpiękniejszego dzieciństwa. 
Legendy naszej wsi. Postacie, które nieraz potykały się na swojej drodze, przez swój niezwykły sposób bycia, poprzez bogate wnętrze jakie Im towarzyszyło.
Ile smutków musieli utopić w wódce. Ile wycierpieć w pogłębiających się nałogach.
Jle razy upaść, śmierdzieć. Ile obelg usłyszeć. By kiedyś pewnego dnia, przez te nałogi się już nie podnieść.
Nie musicie się już podnosić. Nie musicie wstawać. Chwiać się na nogach. I znów upadać. 
Nie musiscie czuć bólu. Zbierać siniaków i zadrapań.
Już możecie spać w spokoju. 
Tylko musicie wiedzieć, że to wszystko nie było na nic. A mocno po coś.
Może we wsi stać remiza. Może kościół czy mleczarnia.
Mogą być modlitwy przy kapliczkach. Marzanne dzieci topić wraz z wiosną mogą..
Ale moją wieś buduje przede wszystkim Heniu co z Błoni na rowerze jedzie. Na piwko. Koło szesnastej.
Jasiu, który wchodzi i puka tak, że drzwi z futryny wyskoczyć chcą, albo nie puka wcale. Ot, Jego właśnie charakter. Od drzwi zabawne słowo ma. I ten co idzie go przywitać, wychodząc z kuchni już się uśmiechać zaczyna.

Mam nadzieję, że tam w niebie, gdzieś gdzie poszliście, gdy te trumny zgniły, zjeżdżacie się pod sklepem.
Jak pod kioskiem latem. Rowerami. Pod oknem i przy płocie opieracie. A potem bez końca opowiadacie.
Kto po wsi przejdzie to śmiechy z niego robicie, starszej Babci proszek do prania z górnej półki podacie.
Młodej pod spódnice zajrzycie, gdy do zamrażalki po lody się schyli.
A potem, tak jak i mnie, tej podniebnej sklepowej zamknąć pomożecie. Klapę od okna zamkniecie, skrzynki po piwach do środka wniesiecie..
Tylko czy tam będziecie mieć piwo?
Jakby nie, to dajcie znać. Kiedyś do Was się przyłącze to przywiozę. Tylko czekajcie, bo niezbyt prędko. Dzieci odchować muszę.
Usiądziemy jak za dawnych lat. 
Poczekajcie. Jak na ławce przed kioskiem, gdy leciałam do Pani Basi się wysikać, a Wy pilnowaliście mi kioskowego kramu.

I gdy do Was dołączę, Ty Jasiu powitaj mnie jak wtedy gdy miałam kilka lat i wjeżdżałam na Cegielnię przez Twoje podwórko. Ze zgrają dzieciaków, a potem simsonem..
Tak jakbyś z tego podwórka nigdy nie odszedł.

We wspomnieniach widzę Was też w rowach, z przewróconym rowerem. Z ubytkami w uzębieniu.
Popuchniętymi rękami i złamaną szczęką.
Bezzmiennie jesteście moimi idolami.
Bo ja wiem, doskonale wiem co się pod tym przewróconym człowiekiem kryło.
Dziękuję dziś rodzicom, że pokazali mi jak pięknie można Was z tych rowów podnosić.
I że w największym Waszym potknięciu, dla moich rodziców zawsze byliście pachnącymi ludźmi, choć czuć było czasami z daleka..
Mieliście w sobie kawał takiej inteligencji o jakiej dzisiejsze pokolenia mogą jedynie marzyć.
Dystansu, pokory, klasy… Boże mój!! Ile w Was było człowieka!!
To Wy nauczyliście mnie, Wasze istnienie,  że wartością największa jaką można mierzyć ludzi, nie jest jego zdolność odnalezienia się na wielkich salonach, czy dystyngowanych przyjęciach. Choć akurat Wy potrafiliście to doskonale.
Największą wartością człowieka jest zdolność nawiązania dialogu i pochylenia się nad człowiekiem w rowie. Byliście klasą samą w sobie. Do samego końca.

Dziś mielibyście prawie siedemdziesiąt lat. Tyle mogliście jeszcze pożyć..
Tyle żartów zrobić. Tyle dni umilić.
Ale może taki był Wasz czas. Może byliście już zmęczeni.
Przecież pomarańczowy stół też spróchniał, a biały garnitur nie tyle zszarzały, co w ogóle nie wiadomo gdzie jest..

Dołączę do Was. Czekajcie tam cholera na mnie!!
Zacznijcie w tym czasie budować kiosk. Jakiś taboret tam skołujcie.
Może pomost na stawie i miejsce na ognisko.
Ja załatwię garnitury. Choć ten brązowy Heniu,  to za ciepły taki miałeś.
Ogarnijcie tam to jakoś.
Mama moja jak dołączy to Wam zamówienie zrobi. Na papierosy i na piwko.
Tata nowy stół nad jeziorem z desek zbije.
Tylko słuchajcie nie za prędko będziemy. 
Wam się tak spieszyło. To czekajcie.
O, w tym czasie może Heniu zaśpiewaj to co zawsze śpiewałeś…

„Siedzieliśmy jak w kinie
na dachu przy kominie,
a może jeszcze wyżej
niż ten dach, dach, dach.
A ty mnie precz wygnałeś
i tamtą pokochałeś,
to po całowałeś mnie
wtedy tak?

Znalazłam cię w rynsztoku,
bez szelek i widoków,
za włosy cię wywlokłam
spoza krat, krat, krat.
A ty mnie precz wygnałeś
i tamtą pokochałeś,
to po całowałeś mnie
wtedy tak?

Kazałam cię wyczyścić,
posłałam do dentysty,
wsadziłam pół Cedetu
na twój grzbiet, grzbiet, grzbiet.
A ty mnie precz wygnałeś
i tamtą pokochałeś,
to po całowałeś mnie
wtedy tak?

Włóczyłam cię po sklepach,
bo byłeś jak Mazepa,
samego masz obuwia
z dziesięć par, par, par.
A ty mnie precz wygnałeś
i tamtą pokochałeś,
to po całowałeś mnie
wtedy tak?

Prosiłam godzinami,
byś przestał jeść palcami,
mówiłam co spasiba,
co pardon, don, don.
A ty mnie precz wygnałeś
i tamtą pokochałeś,
to po całowałeś mnie
wtedy tak?

Wbijałam w łeb,
jak dziecku,
po rusku, po niemiecku:
nie na to jest perfuma,
byś ją pił, pił, pił.
A ty mnie precz wygnałeś
i tamtą pokochałeś,
to po całowałeś mnie
wtedy tak?

Przytyłeś mi – ty łotrze,
bo miałeś według potrzeb,
czy dziś obywatela
na to stać?
A ty mnie precz wygnałeś
i tamtą pokochałeś,
to po całowałeś mnie
wtedy tak?

Ty jesteś kawał drania,
to nie do wytrzymania,
na diabła mi potrzebny
taki chłop, chłop, chłop?
Wystawię ci rachunek
za wikt i opierunek,
za każdy pocałunek –
zapłać!
Albo wróć.
Wróć.”

Na razie bez tytułu… – książka

No bo nie wiem, czy „Szczur”, czy „Kopalnia”, a może „Pod ziemią” ?
Myślę.. Potem samo mi do głowy wskakuję i zżywam się z czymś wyjątkowo..
Sztolnia Królowa Luiza obchodzi w tym roku 220 lecie.
Z tej okazji powstaje książka dla dzieci, mojego autorstwa.
Jako, że temat miał być kopalniany, ale treść pozostawiona w moich rękach, to uczyniłam z niej historię małego Szczura.
Bohater ten postanawia podzielić rok pod ziemią na różne pory. 
Potrafi przechodzić pod ziemią pomiędzy czynnymi kopalniami jak i tymi dla turystów.
Jak to w każdej mojej książce być musi, każda z tych pór daje mu jakąś lekcję.
Ilustracje tym razem robi Anna Pryć  – Futkowska.
Książka zerknie na świat pod koniec maja. 
Będzie ona do kupienia m.in. w Kopalni Guido, Sztolni Królowa Luiza (wszystkich Budynkach Obsług Ruchu Turystycznego) i u mnie również.
Terminy w drukarniach i składach dobrane tak, aby zdążyć przed Dniem Dziecka.
Dlatego wybaczcie mi jeżeli jest mnie mniej w świecie internetu.
Bo choć samo pisanie nie zabiera dużo czasu, tak wymyślenie tej historii potrzebuje „wolnej” głowy.
A zostało jeszcze kilka stron..
I jak już ogólny zarys mam, tak muszę czasami zamknąć oczy i zobaczyć te drobnostki obok…
Zostawiam Wam dziś jakiś „zaczątek” przed korektą właściwą. Taki zarys tekstu i kilka ilustracji.

– Poszedł stąd! – Człowiek tupnął nogą ku przestrodze tak mocno, że wezbrany kurz doleciał do nosa jego kolegi i zmusił go do potężnego kichnięcia. – Wstrętne szczurzysko – dodał.
– Jesień idzie – skomentował ów kolega, sięgając do kieszeni po chusteczkę i nie mając pojęcia, że to pył, a nie nadchodzące przeziębienie.
Szczur słyszał o ludziach, którzy odwiedzają kopalnię na krótką chwilę, i o ich czasami skandalicznym zachowaniu. Niekiedy nawet ich widywał. Ci, z którymi żył tutaj od dawna, traktowali go zupełnie inaczej.
Choć był jeszcze mały, wiedział już dużo o miejscu, w którym mieszkał. Szczurza rodzina przebywała tu od wielu pokoleń. Nigdy nie brakowało mu energii i dzięki temu znał każdą dziurę, norkę i wąski przesmyk, do których prowadził go jego różowy nos.
Pierwszym i najważniejszym przewodnikiem po tej podziemnej krainie były wibrysy. To długie wąsy, które pomagają w poznaniu terenu, odkrywaniu nieznanych dotąd miejsc i poruszaniu się w ciemnościach.
Drugim przewodnikiem była jego mama. Pilnie ją obserwował i starał się jej słuchać – nawet jeśli było to ciężkie zadanie dla młodego i pełnego werwy stworzenia.
Ostatnim przewodnikiem po krainie, która nazywała się kopalnią, był człowiek. Ale nie każdy. Bo choć kopalnie nawiedzają różne postacie znane z legend – takie jak skarbnik, bebok i utopiec – to ojcem, stwórcą i siłą kopalni jest tylko jedna istota – górnik.

A pomogła mu w tym ziemia.

 Podobno tam, na górze jest inaczej. Można poczuć i zobaczyć pory roku –  wiosnę czy zimę.Podobno tam, na górze są słoneczne promienie. Jakiś księżyc, który zdobi noc. I gwardia jego gwiazd.
Podobno są oceany, morza i ich brzegi.
Podobno…
Wszystkie te zjawiska, o jakich dane było szczurowi zaledwie słyszeć z górniczych ust. Znał je tylko z opowieści. Na przykład o deszczu, wakacjach, żonach i bajtlach. Czasami zwyczajnie o musztardzie do kiełbasy, której górnik zapomniał z domu zabrać.

A te bajtle to dzieci. Bo tu, pod ziemią, gdzie mu żyć przyszło, inaczej trochę gadali. Kopalnia to gruba, bajka to bera, piłka to fusbal, rower się koło zwie, a bułka nie inaczej jak żemła. Słów takich jest wiele. Mimo że to niby Polska, Śląsk na te rejony wołają. I tutaj gwarę, czyli mowę swoją, mają.
Jednak już pory roku były takie same w całym kraju. Na wiosnę tak w górach, jak i przy morzu ku niebu wzbijały się pąki kwiatów i drzew. I na wschodzie, i na zachodzie zimą padał śnieg… Tylko pod ziemią było jednako. Mały szczur pomyślał, że kiedyś, gdy dorośnie, pojedzie tam. W górę. Szybem. Wraz z górnikiem…
Jednak by nie tracić czasu w dążeniu do spełnienia marzeń, postanowił kolekcjonować przygody, doświadczenia i wiedzę.
I stworzyć swój własny rok, pełen różnorakich pór.


no bo gdzie…?

Gdzie zaczyna się historia?
No bo czy historia moich dzieci zaczyna się wtedy, gdy Ich tata wypatrzył mamę w sklepie motocyklowym?
Wtedy jak twierdzi, gdy jadłam śledzia. A ja śledzi nienawidzę.
Pamiętam ten dzień. Śledzie jadła Kaśka i wszędzie jej to przestawiałam, bo już sam zapach doprowadzał mnie do mdłości. Miałam na sobie brązowe, wełniane ponczo od Madzi. Z frędzlami. 
A może historia zaczyna się w remizie na której dziadek wypatruje babcię. Choć wtedy ani babcią ani dziadkiem nie są. Ona jest piękna i młoda. Z bujnymi włosami. W stroju, który Mama uszyła jej po nocach. On przystojny i z tarpanem.
A może w ten zimowy dzień, gdzie welon porywa wiatr Pannie Młodej, gdy wychodzą przed kościołem z auta. I oni też wcale dziadkami jeszcze nie są.
Może historia moich dzieci sięga w miejsce gdzie tak naprawdę nikt nikogo nie spotykał, a spóźnił się jedynie pociąg. I wsiadając do kolejnego, życie już przybrało zupełnie inną drogę. Choć jechał w tym samym kierunku, a jedynie spóźniony.
Może historia moich dzieci zaczyna się tam, gdzie postanawiałam zamknąć pewne drzwi.
I te kolejne, które otwarłam są głównym początkiem historii moich dzieci?
Może sięga ona czasów, gdy pradziadek Stasiek potrafił mówić po niemiecku gdy wojsko załomotało nocą w drzwi. Bo gdyby jeden z ludzi, zastąpiony był innym, to czy historia byłaby tą? Gdyby życia wtedy nie ocalił?
A wtedy? Gdy do późnych godzin nocnych pradziadek Józek przy maszynie stał? A wióry na kuchnię leciały? Czy ta praca jednym z filarów tej historii się nie stała?
A może ta historia to wszystkie stracone szanse? Bo gdyby stracone nie zostały to inna by historia z nich powstała? 
Może Ich historia to wszystkie niespełnione marzenia?
Może nie moje i nie dwóch pokoleń wstecz, tylko kogoś z roku 1890?
Może tamta historia zaważyła najbardziej? Bo gdyby je faktycznie zważyć? Porównać? Przyłożyć linijkę i po milimetrze liczyć?
To czy te wspomnienia, los i dzieje tych dziesięcioleci i całkiem świeże kształtują Ich historię?
Bo bywa przecież, że patrzysz na człowieka i w głowie się nie mieści, że on z tej rodziny, że w tym domu wychowany… Szukasz w pamięci do kogo mógł się wrodzić i… nie znajdujesz… Więc czy człowieka nie kształtuje czasami los, którego nasza pamięć nie sięga?
Dzieje, perypetie, długo kształtowany byt, przypadkowy traf, śmierć i nieplanowane narodziny.
Decyzje słusznie podjęte i te bez racjonalnego wytłumaczenia.
Czasami zastanawiam się patrząc na moje dzieci, gdzie zaczyna się ich historia…?
I choć sięga ona miejsc, dat i chwil których pewnie nie poznamy, to ja jakoś najbardziej widzę ten dzień gdy On wypatruje mnie z tym śledziem. Których ja nienawidzę.
Ale może dlatego, że On śledzie bardzo lubi.