ja ze sobą.

Zdarzają się w człowieku takie uczucia, taki zbiór emocji i wrażeń, że trudno znaleźć słowa, które mogłyby odzwierciedlać ten stan. Jednakże ile razy sobie to przypomnę, czuję w sobie taką siłę, tak wielka ulga wypełnia moje ciało i umysł, że postaram się Wam to zapisać.
Ale przede wszystkim chciałabym abyście przeżyli coś podobnego. Życzę Wam tego z całego, swojego, doświadczonego tym uczuciem serca. To jakby dostać ogromny prezent.
Pełen niezmierzonego bogactwa. Bogactwa, jakiego dziś szukamy w najnowszych metodach uzdrawiania swojego umysłu i duszy.
W całym zamieszaniu i tak znienacka spotkałam… siebie.

Prawie trzynaście lat temu urodziłam moją Córkę. Dwa dni po porodzie przyszła do nas położna Viola. Przyszła i… została do dziś.
Niezwykły człowiek. Wypełniony po brzegi dobrocią, radością, empatią, siłą, werwą.
Ale przede wszystkim człowiek o wyjątkowym poczuciu humoru. Kto raz Ją spotka – nigdy nie zapomni. Bystrość Jej umysłu pozwala lawirować między żartami i kąskami słownych smaczków w sposób wyśmienity i wyborny.
Najczęściej spotykamy się wieczorną porą, gdzieś na mieście.
Wtedy akurat była zima. Grudzień. Pomiędzy świętami, a nowym rokiem.
Umówiłyśmy się na kolację w Szybie Maciej.
Siedziałyśmy w restauracji, a nad nami drżał sufit. Nasz sufit, a Ich podłoga.
Muzyka, zaśpiewy i okrzyki wskazywały na odbywające się tam wesele.
Dlatego też, gdy weszłam do łazienki, kolorowych kobiet było sporo. Kręciły się od mydła do suszarki, a wraz z nimi ich falbaniaste suknie, damsko skrojone garnitury, narzutki i apaszki…
Zwinnym krokiem prześlizgnęłam się do ubikacji.
Kiedy wyszłam, stanęłam rzecz jasna przy zlewie aby umyć ręce. Wciąż mając przed oczami trwający tu przed chwilą harmider zobaczyłam kątem oka, w lustrze, zaraz obok, dziewczynę. Zerknęłam. Nacisnęłam mydło i zerknęłam raz jeszcze, bo poczułam na jej widok takie ogromne ciepło. Poczułam się tak bezpiecznie i dobrze. Była ubrana identycznie jak ja. Miała moją twarz i moje włosy. Moją posturę. Ale jeszcze wtedy nie dotarło do mnie kim jest.
W tych kilku sekundach przebiegło mi w mym ciele i umyśle milion emocji jakie z trudem można opisać.
Takie rozlanie się spokoju i radości po każdej cząstce mojego wnętrza.
Takiej radości, którą czujesz, gdy biegniesz w ramiona osoby, która rozwiąże każdy Twój problem. Która ukoi każdy Twój ból. Przy której czujesz się sobą. Która Cię akceptuje i kocha dokładnie taką jaką jesteś. Którą bawią Twoje głupoty. Która jest gotowa wspierać Cię bez wcześniejszego tłumaczenia. To mydło kapało mi między palcami, a ja patrzyłam na Nią i nie mogłam uwierzyć, że patrzę na siebie.
Że ten tłum, który kręcił się chwilę wcześniej zniknął i byłam tylko ja.
Ja i Ona. Może gdybym weszła wcześniej do pustej łazienki, byłoby dla mnie oczywiste, że mogę ujrzeć w mnogości luster jedynie swoje odbicie. Ale byłam pewna, że wciąż jest tu jeszcze Ktoś z tych wszystkich, którzy byli.
Nigdy też nie miałam wobec siebie takich uczuć. Zawsze i wciąż przeplatały się w mnie wymagania, niezliczone poprzeczki perfekcjonizmu, potrzeba doskonalenia, a przez to różnorakie zarzuty, krytyka zachowań, słów czy myśli.
Jeśli o sobie myślałam dobrze, to czułam, że jestem ok. Że moje intencje są dobre, że mam jakieś pojęcie o świecie dookoła i świecie swym wewnętrznym. Lubiłam siebie. Niejednokrotnie pocieszałam, gdy znów zaczynałam ganić. Budowałam siebie i byłam świadoma zarówno swoich zalet jak i wad. Ale wszystko to odbywało się w jednolitej, jednostajnej ocenie. Bez zbytnich uniesień, czy otchłani rozpaczy. Ze wskazaniem na wymagania wobec własnej postaci, czyli chęci doskonalenia, zamiast osiadania w aurze zalet.
Ale spotkać siebie taką…? We własnej świadomości, obiektywnie i realnie, na pocieszenie czy bez… Byłoby to niemożliwe. Byłoby połączone spiralą analiz i diagnoz.
Zwykłą myślą jaka przechodzi człowiekowi przez głowę.
Tam, w tym lustrze widziałam dziewczynę, która wyszła z mego ciała. Stała obok.
Może nie całkiem. Kilka zlewów i luster dalej. Ale była mną. Dla mnie.
Spotkanie Jej w tym lustrze było zjawiskiem nadprzyrodzonym i wydawałoby się niemożliwym. Można spotkać siebie myjąc zęby, malując rzęsy, oceniając wybraną kompozycję ubrań w garderobianym lustrze. Można tam ocenić swoje nogi, ramiona czy czoło.
Ale spotkać siebie będąc pewnym, że jest to inna, zupełnie odrębna postać?!
Przez długi czas nie naprowadzało mnie nawet to samo ubranie i wygląd. Jakbym zupełnie straciła rozum. Lub bardziej jego małą część – rozumek.
Zobaczyć się z boku i poczuć przy tej osobie tak dobrze. Lubić Ją jak się lubi najlepszego przyjaciela. Tego, którego się kocha, ceni, za którym się tęskni, do którego idzie się po pewne wsparcie, któremu się ufa, przy którym czuje się bezpiecznie. Którego widok wypełnia nas miłością.
Zobaczyć siebie, nie będąc swoją własnością. Nie będąc odpowiedzialnym za swoje czyny, myśli, słowa. A będąc Ich odbiorcą. Będąc przez chwilę tym wszystkim co nas otacza i ocenić się z tej perspektywy. Nie człowieka, który niesie swój krzyż i patrzy przez jego pryzmat na ludzi i zdarzenia. Będąc na spotkaniu z samą sobą, przez tę krótką chwilę nie byłam nikim kto musiałby mieć jakiekolwiek zdanie i opinie.
Nie widziałam tego czy się garbię, czy nóżki mam krótkie, a włosy napuszone od wilgoci.
Nie widziałam siebie jako osoby, która dużo i głośno mówi, która palnie czasami coś bez sensu, która jest przemądrzała.
Widziałam siebie tylko przez pryzmat takiego uczucia, które trwało kilka, może kilkanaście sekund. Uczucia, które dawało mi tak wielkie poczucie bezpieczeństwa jakiego nie czułam nigdy wcześniej. Choć przecież mam cudownego, wybitnie opiekuńczego męża. Rodziców i siostrę, którzy zawsze rozkładali nade mną parasol. Sprzyjające środowisko, sprzyjający los i byt. I pomimo tej wielkiej masy poczucia bezpieczeństwa zamieszkującej moje życie, nigdy wcześniej nie poczułam go tak mocno jak wtedy, gdy spotkałam samą siebie.
Jakby dziewczyna w tym lustrze miała nadludzką siłę czuwając nad moim życiem…
Kiedy się ocknęłam, zrobiło mi się przykro. Tak jakby Ktoś pokazał Ci coś niezwykłego i zniknął. Nie dał się tym nasycić, nacieszyć. Poznać, dotknąć.
Chwilę później przyszło uczucie niedowierzania i takiego poukładania sobie w głowie tego wszystkiego, co właśnie miało miejsce.
A potem… i wciąż, taka wdzięczność za to zdarzenie. Zdarzenie, z którego wciąż, nieustannie płynie ogromna siła. Za każdym razem, gdy jest mi przykro poprzez to, jaka jestem dla siebie rygorystyczna i wymagająca, przypominam sobie spotkanie z sobą. Przypominam sobie, jak bardzo siebie lubię, jak się dobrze przy sobie czuję, kiedy patrzę na siebie sercem.

Jechaliśmy na sylwestra, kiedy opowiadałam to mojej siostrze.
Patrzyła na mnie, słuchała i płakała. Moja Kochana.
W radio leciała świąteczna jeszcze piosenka. Chłopcy gawędzili z przodu.
Za oknami skrzył przymrozek.
A Ona wzruszyła mnie tak bardzo, że jeszcze mocniej poczułam wartość spotkania tej dziewczyny w lustrach łazienki Szybu Maciej.
Spotkać się z Kimś Kogo kochasz i móc opowiedzieć Mu o spotkaniu z samą sobą i pokochaniem siebie, to prawdopodobnie egzystencjonalny raj…
W miłości do siebie wszystko się zaczyna i nie ma rzeczy ani ludzi, którzy mogą to zastąpić.
Mogą to tylko próbować załatać.

Jedna odpowiedź do “ja ze sobą.”

  1. poruszający wpis, bo patrzyć na siebie sercem, mieć łagodność i czułość dla siebie – to absolutnie piękna i cholernie trudna „rzecz”, ściskam na odległość

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.