gwiazdkowy kożuch.

Pierwsze zdanie jednego z rozdziałów „Dzieci z Bullerbyn” brzmi tak:
„Nie wiem, kiedy święta zaczynają się gdzieś indziej, lecz dla nas, dzieci z Bullerbyn, Gwiazdka zaczyna się już tego dnia, gdy pieczemy pierniki.”
I choć czytam na głos dalej, w głowie wiruje mi myśl i nie chce uciec… Kiedy zaczynają się nasze święta…
Choć aby zaczęły się nasze, najpierw musiały zacząć się moje, a wcześniej mojej Mamy…
Zatem moje święta zaczynają się tam dokąd jest w stanie sięgnąć moja pamięć i opowieści…
Moje święta zaczynają się w kuchni Babci Adeli. 
Przy wigilijnym, wysuniętym na środek kuchni stole. W kuchni ciepło od pieca.
Dziadek wnosi choinkę. Wcześniej, pociągiem, jedzie do Katowic zawieźć jedną do Cioci Kozłowskiej. Żywą, pachnącą. Wraca z prezentami od Niej. Mama do dziś opowiada o Cioci, która była tą wymarzoną. Ciepłą, troskliwą, serdeczną. Przy której wracało się do domu jak z bajkowych opowieści. W kapelusiku, sukieneczce, z torebeczką.. Aż Babci Adeli trudno było na podwórzu rozpoznać własne dziecko..
Od tej też stryjenki na choince wisiał sznur lampek elektrycznych, gdy w niejednym domu na uchwytach paliły się świece.
Od rana wigilijna krzątanina. Babcia zmienia pościele. Potem Mama z wujkiem Maćkiem kręcą mak. Bo makowiec musi być. Ze swojego maku. Zupa grzybowa. Karp. Kapusta z grzybami. Zebranymi z Dziadkiem Staśkiem. Bo na jagody chodziło się z Mamą, a na grzyby z Tatą. 
Do świątecznych obowiązków Dziadka należało obieranie kartofli.
Na obiad zupa śledziowa. 
Z gałązek, które zostały po choince Mama robi bukiet i wkłada do wazonu. 
Za drewnianymi oknami mróz. Śnieg. Prawdziwa zima.
Ciepłe światło kuchni wychodzi na podwórze. W gościnę przyjeżdża wujek Janusz ze swoją żoną.
Przywożą prezenty. Wtedy pojawia się zwyczaj obdarowywania. W późniejszych latach Mama też stara się czymś odwdzięczyć. Choć najlepszy czas przychodzi, gdy starszy brat Maciek zaczyna zarabiać i mogą wspólnie jechać do miasta. I kupić prawdziwe prezenty.
W pierwszy dzień świąt szukało się bramy i furtki w polu, bo gdzie panny na wydaniu, tam się bramę zdejmowało…
Mama często powtarza, że było biednie, ale niczego w dzień wigilii Im nie brakowało. 
Choć nie było mnie jeszcze wtedy na świecie, kiedy Mama snuje opowieść, mam wrażenie, że stoję w ciepłym kożuchu za ich kuchennym oknem i przyglądam się temu…
Widzę jak w tym drewnianym, zielonym domku Ktoś dokłada drwa do pieca, widzę małą Mamę, która poprawia te gałązki w wazonie. I jak wujek Maciek wyciąga stół na środek.
Może to ten sam biały, który ja jeszcze pamiętam…
Widzę to wszystko doskonale, bo… wraz z moją Mamą ta historia przyszła do mojego rodzinnego domu.
I gdybym założyła kożuch, już trochę większy i stanęła za kuchennym oknem drewnianego, kremowego domu moich rodziców, to ujrzałabym niezwykle podobny obrazek…
Do kaflowego pieca dokłada się już od wczesnego rana, bo choć w dzień wigilii Mama szła jeszcze do pracy, to na piecu w garnkach bulgotało od wczesnych godzin porannych. Miałyśmy przykaz aby mieszać tą wielką drewnianą łyżką dochodzący bigos. Znosiłyśmy z góry świąteczną zastawę. W róże.
Układałyśmy do wazonów bukiety sosnowych gałęzi. Wieszałyśmy ozdoby. Po świątecznych porządkach zostawały na koniec te pościele i do trzepania dywany.
Tata, który wnosi choinkę i wiesza u sufitu. 
Podłogę w kuchni myło się na pięć minut przed pierwszą gwiazdką.
Makowce, serniki z rodzynkami. Zupa grzybowa z łazankami. Ryba z kapustą i grzybami.
Ustalona kolejka do kąpieli i Justynka prasująca Tatową koszulę…
I w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, szukamy bramy  w polu..
Zanim zaczynamy jeść, Tato często powtarza – i patrzcie, kolejny rok spotykamy się przy tym stole wszyscy i w zdrowiu.
I to są najpiękniejsze słowa jakie można wtedy powiedzieć. 
Gdybym mogła wyjść ze swojego ciała i założyć kożuch (gruby bo im jestem starsza, tym szybciej marznę),  i stanąć za oknem swojego domu, ujrzałabym…
Mojego męża, którego proszę o odkurzanie, zanim pójdzie pod prysznic.
Ja mieszam jeszcze w garze z kompotem z suszu. Kartofle obrane.
Zapalam świece i poprawiam gałęzie w wazonach.
Kiedy widzimy z daleka nadjeżdżające auto Dziadka, wynosimy na dwór duże kolumny i puszczamy świąteczną piosenkę. Znam ich tak dobrze, że idę już do nich tanecznym krokiem, gdyż wiem, że zaraz po otwarciu drzwi wyjdą tłumnie, i jak tylko postawią nogi na ziemi, będą też tańczyć.
Zupa grzybowa z łazankami, ryba i kapusta z grzybami. Serniki i makowce.
Pod talerze powkładałam kilka słów.
Tata mówi, że wszyscy i że razem. Że zdrowi.
Po otwarciu prezentów gramy w gry. Słuchamy kolęd, bo Mama lubi kolędowe koncerty.
My wtedy dużo się śmiejemy, podjadamy palcami. Obieramy mandarynki trzymając nogi na krześle obok. Na stole serwety. W sercach błogi stan.

Dwudziestego listopada dostaję od mojej siostry sms’a..
„Tak sobie zaczęłam wyobrażać święta i tak mnie miło ścisnęło w gardle na samą myśl. I pomimo kolejnych lat, które przyjdą zaraz po nich, to już się nie mogę doczekać! Będzie magicznie… jak zawsze!”

Święta nasze nie zaczynają się w dzień gdy pieczemy pierniki, choć jest cudowny…
Nie zaczynają się też w dniu kiedy wieszamy kalendarz adwentowy, albo kiedy zapalam pierwsze świąteczne lampki…
Myślę, że nie jest to też dzień kiedy dostaję od mojej siostry tę wiadomość, choć przez chwilę się zastanawiałam, że to może ten…
Krążą moje myśli, koło pierwszej choinki którą ściął Dziadek Stasiek.. Może to tam jest ich początek..
Albo jeszcze dalej, pod zamkniętymi powiekami Któregoś z Pradziadków, na pasterkowej mszy, podczas donośnego śpiewu „Gdy śliczna Panna, syna kołysała…”
Wiem na pewno, że nie zaczyna się on w mojej rodzinie w kościele i wierze, a bardziej w legendzie i obyczajach..
Zanim skończymy ten rozdział „Dzieci z Bullerbyn” w mojej głowie przechodzą setki myśli, wspomnień, obrazów… Szukam dnia w którym zaczyna się nasza Gwiazdka…
Kiedy zamykam książkę, przykrywam dzieci i gaszę światło uświadamiam sobie, że moje święta zaczynają się każdego dnia…
Najbliżej szukać narodzin tych moich świąt, w okolicach aury mojej Mamy. Gdyby zechcieć poznać historię sięgającą głębiej, należy zapytać Babci Adeli albo… samego siebie…

Z kieszeni ciepłego kożucha wyciągam rękawice i nakładam na zmarznięte dłonie.
Spoglądam raz jeszcze w kuchenne okna tych rodzinnych domów i spokojnie odchodzę, bo wiem, że w wazonach z sosnowymi gałązkami jest wystarczająco dużo wody…