czas krótki czy długi…?

Czas krótki czy czas długi jest nam dany?
To co teraz ważniejsze czy przyszłość planowana?
Czy myśleć, że czasu sporo i rozkosz czerpać z chwili czy martwić się, że ucieka, więc naglić się nam potrzeba?
Wydawać to, co zarobione na codzienne przyjemności i nie liczyć na starość czy liczyć się ze starością i to na nią odkładać?
Ze skupieniem wpatrywać się w płynące chmury czy w pośpiechu przed chmurami łapać, co wiatr porwać może?
Zatrzymać czas, gdy dzieci małe czy ten czas przeoczyć w trosce o ich dalsze losy?
Czerpać radość z kęsów słodyczy czy już wtenczas myśleć o utraconej figurze i bieg planować?
Spoglądać z uwagą na to, co dane nam na oczy zobaczyć czy martwić się obrazami, których nikt jeszcze nie namalował? 
Słuchać z uwagą każdego szeptu, wołania każdego, skrobania myszy czy wyczekiwać koncertów jeszcze niezagranych?
Dotykać przedmiotów, które obok świadczących o naszym bycie tu i teraz, a nic nieznaczących dla świata całego czy ręce wyciągać po świat ów i znaczenia wyglądać wcale nieobiecanego?
Patrzeć z uwagą na drogę, co przed kołem rowerowym się toczy, czy myśleć o szlakach przez innych chwalonych?
Chcieć od siebie dobroci na teraz czy na później ją zostawiać?
Miłość na dziś planować czy na życie całe ją ustawiać?
Kiedy czas stracony? A kiedy dobrze z podpunktami rozpisany?
Ile życie „tym co teraz”, z tego „co będzie” nam zabierze?
Ile rozkoszowanie chwilą tą co trwa, przyszłości dobrej nam zbuduje?
Gdzie granica moja, a gdzie twoja postawiona nam została?

Zbudowałam sobie zagrodę. W niej owieczki. Te małe, jak i trochę większe. Potulne i buńczuczne. Rozespane, leniwe i te całą dobę gotowe do ataku.
Bezkonfliktowe, ustępliwe, wyrozumiałe, ale są też i te wrogie, dokuczliwe i natrętne.
Te owce to moje myśli.
Od dawna w swoim życiu szukam klucza. 
Ten klucz ma za zadanie otworzyć wrota do szczęścia. 
Nie tyle szczęścia jako pojęcia absolutnego, a tego beztrosko podskakującego obok mnie.
Od urodzenia moje życie jest idyllą. Trochę dzięki losowi, trochę dzięki mojej pracy, nastawieniu, ale i też przypadkowi.
I kiedy przypatruję się temu żywotowi, odkrywam, że gdzieś zapodziało mi się oczywiste, bezanalizowe odczuwanie szczęścia.
Szczęścia, które następuje samo, bez uświadamiania go sobie. Że jest. Że cieszyć się należy.
Szczęścia, które wchodzi do ciała i wypełnia je po brzegi.
Dlatego zbudowałam zagrodę.
I pilnuję tych owieczek z wielką troską. Przyglądam się Im. Patrzę, jak nabierają krągłości w postaci wełny. Nie myślę o tym, że należy szukać tego, co strzyże owce. Na to przyjdzie czas.
Doceniam każdy milimetr białego czy czarnego futra, jaki je otula.
Patrzę, jak gryzą trawę. Jak reagują na pogodę. 
Gdy tylko mi się te myśli jak owce rozbiegną, zaganiam z powrotem do zagrody.
Gdyby zagrodę miały małą, niewystarczającą to może pozwoliłabym im wyściubić nosa poza ogrodzenie… Ale one mają u mnie wszystko, czego do szczęścia im potrzeba.
Bo najbardziej potrzeba im mojej uwagi.
Mojej czułości. Czułości wobec tego, co trwa. 
Przez wszystkie lata swojego życia, patrzyłam na ludzi zjeżdżających po stoku i myślałam – jak dobrze, że to nie muszę być ja. Po prostu mnie te sporty zimowe nie ciągnęły.
Choć w młodości ich próbowałam.
Ostatnio przez zupełny przypadek stanęłam na desce. 
I jako, że większość rzeczy w życiu, za które się zabieram w miarę znośnie mi wychodzi, a to mi nie wychodziło, postanowiłam zrobić sobie na złość i się nauczyć.
Jeśli coś w życiu czynię, staram się robić to najlepiej jak potrafię. Do tego dochodzi mój paskudny perfekcjonizm. Albo coś jest idealnie takie, jak sobie w myślach wykreowałam, albo zostawiam to bezpowrotnie.
Zatem moja złość na stoku dosięgała najwyższych szczytów.
Chciałam jeździć już i natychmiast. Mało tego! Chciałam jeździć, jak jedna z najlepszych, a tym czasem zsuwałam się z wielką ostrożnością na tak zwanego liścia.
Byłam ciepło ubrana. Wygodnie. Miałam dobry sprzęt. Biały puch dookoła pokrywający drzewa, kreślił piękne widoki. Moich myśli nie zaprzątały żadne inne problemy.
Byłam ja i ta nieszczęsna deska, która nie chciała zakręcać tak, jak ja bym sobie tego życzyła. I wtedy te moje owce otwierały bezczelnie wrota i wybiegały z zagrody.
Były z tymi ludźmi, a co gorsza z dziećmi, które mijały mnie z ogromną prędkością i lekkością, jakiej ja nie mogłam osiągnąć.
Nie. Dla mnie nie istnieje wytłumaczenie, że po trzech lekcjach to niemożliwe, abym zjeżdżała jak wytrawny rajder. Ja chciałam i miałam zjeżdżać już!
Aż w końcu powiedziałam – basta. Zagnałam te myśli jak owce do zagrody. Usiadłam na dupie, na której miałam piankowy ochraniacz, dzięki któremu siedziałam, jak na miękkiej podusi nie czując zimna od śniegu i zaczęłam myśleć nad chwilą, która trwała. Nie nad tą, którą chciałabym, aby się pojawiła. Nie nad tą, która przede mną.
Nad tym, że rozglądam się i widzę. Że wciągam głęboko do nosa mroźne powietrze i czuję, jak rześko łaskocze mnie w środku. Przypatrzyłam się ciężkim plackom śniegu leżącym na pobliskich choinkach. Uśmiechnęłam się do tych, co przemykali obok.
Potem wstałam i zjechałam tak, jak już potrafiłam. Nie tak jakbym chciała zjechać, a tak jak już zdążyłam się nauczyć. Zamiast mieć do siebie żale o to, czego jeszcze nie potrafię, zamiast być sobą zawiedzioną, skierowałam myśli na zadowolenie z decyzji o wyjściu ze strefy komfortu. Mój zespół zaburzeń lękowych nie pomaga w tej nauce. A robię to! 
Przekraczam swoje bariery. Uparcie wstaję, aby przewrócić się ponownie.
Jednak teraz, kiedy upadam, nie rzucam goglami w śnieg, przeklinając w głos, a zostaję na tej piankowej dupie i patrzę przed siebie. Na te ośnieżone szczyty, na powolny, płynny ruch orczyka. Kiedy zbiorę w sobie odwagę – wstaję. Wstaję, bo chcę. Dla tego co trwa teraz. Nie dla tego co bym chciała, aby było.

Kiedy składam na kupkę wszystkie potrzebne akcesoria do sobotniego sprzątania, nie żyję już myślą – jak dobrze będzie usiąść wieczorem w posprzątanym, pachnącym domu.
Zaganiam myśli jak owce do tego, co trwa teraz. Jest sobota. Nigdzie mi się nie spieszy.
To taki komfort nigdzie się nie spieszyć. Na sprzątanie mam cały dzień.
W wyciągniętym dresie, tym który trzeba dobrudzić i potarganych włosach.
Dzieci łażą dookoła jak natrętne, leniwe, letnie muchy. Popijam kawę, puszczam jakiś podcast z telefonu, gdy na podłodze w garderobie składam pranie.
Czerpię z chwili. A kiedy pomyślę jeszcze, że moje oczy potrafią dojrzeć brud, to owy teraźniejszy bałagan staje się rozkoszą.

Zaganiam myśli jak owce. Gdy tylko się rozbiegną. Gdy tylko zaczną analizować to, co było czy co nadejść może. To, co mogłam zrobić albo zrobić powinnam. To, co wydaje mi się, że inni mogli pomyśleć i rozkładać te ich niezaistniałe myśli na poszczególne punkty i podpunkty.
Gdy tylko się rozbiegną na wymagania wobec przyszłości.
Zbieram je do środka zagrody i doceniam ich żywot. Bo przecież kto to wie, na ile obliczony jest żywot każdej z owiec…

Chodzi o to, by patrzeć jak rośnie źdźbło trawy, zamiast w myślach oliwić kosiarkę.