„Kuna”

Kilka lat temu był taki blog… „Tylko spokojnie”…
Chyba nigdy przedtem, i nigdy potem, nikt nie zachwycił mnie tak swoim pisaniem jak Agnieszka.
Jest coś w tych słowach, zdaniach, prowadzeniu historii co mnie fascynuje.
To tak jak filmy Smarzowskiego, oglądasz i myślisz „Boże, jak można mieć taki talent? Robienia czegoś z taką wnikliwością, spostrzegawczością. Te poboczne obrazy i te główne. Pokazane tak prosto, a tak przenikliwie.” Myślę, że to taki dar którego nie można się nauczyć.. Można wyuczyć się przecinków we właściwych miejscach (ja nadal tej umiejętności nie posiadam), można zdań złożonych i ortograficznych zasad.. Ale stylu? Wątpię.
Agnieszka pisze w sposób, który jest moim ulubionym. Trochę w tym jakiejś ironii z życia, poważnego żartu, luzu i zarazem powagi branej niby nic nieznaczącym słowem…
Mam dzisiaj dla Was tekst od Niej. Nie publikowany dotąd.
Wielki to dla mnie zaszczyt. Dzięki Aga.
A powiem Wam w sekrecie, że Aga pisze scenariusze do seriali, które dobrze znacie i oglądacie 🙂

Oto „Kuna”, autorstwa Agnieszki Jelonek.

                                                                              „Kuna”

        – Jak to nie ma  n i c  do roboty?! – zapytałam wstrząśnięta.

        – Później coś się znajdzie. – wymijająco odpowiedziała mama.

Świetnie! Ściągnęła mnie tutaj, używając sztuczki „wszystko mam zrobić sama?”, ale okazało się, że naprawdę wszystko zrobiła sama, a goście będą na szesnastą.

Było dopiero południe. Ojciec w skupieniu konstruował pułapkę na kunę. Zwierz podkradał się pod dom od tygodni, planując przegryźć kable w dwunastoletnim subaru. Mama powiedziała, że nie jest pewna, czy ojciec w ogóle zauważy gości. 

Chciałam uciekać. Moje życie właśnie legło w gruzach, bo ktoś zrezygnował ze mnie na rzecz kogoś innego, wbrew przysiędze, że mnie nie opuści aż do śmierci. Byłam całkiem skupiona na swoim cierpieniu i świadoma podwójnego podbródka, jak nigdy wcześniej. Nie chciało mi się żadnych ludzi, żadnych rozmów, nic. 

– Jak zapytają, co słychać, po prostu zmień temat. – zaproponowała odkrywczo mama.

– Błagam, mamuś, daj mi coś do pokrojenia. 

– Nic nie mam – zmartwiła się – Może ojciec coś ci da do roboty.

Ojciec nic nie dał, zakładał żywołapkę, n i k t nie mógł mu pomagać. Ostatecznie mogłam potrzymać drabinę, kiedy sprejem na kuny potraktował dach. 

– Widziałaś odciski łap? – sapał – Wielka ta kuna jak pies. 

Słońce grzało, w grządkach zalegała cisza. Wszystko, oprócz mnie, było syte, zrównoważone i spokojne. 

Postanowiłam umyć wszystkie szklanki z mikro-pyłków kurzu i wypolerować je na połysk. Językiem wciąż dotykałam bolącej piątki na dole. Powinnam się umówić do dentysty, ale się nie umówiłam. Być może teraz wszystko należało zostawić własnemu biegowi, być może zęby powinny się zepsuć, a kuny przegryzać kable, Może nie należy nic naprawiać. Byłam tak strasznie zmęczona naprawianiem, tak się starałam i nic z tego nie wyszło. Przyszła dziewczyna z piegami i wszystko się spierdoliło.

Pierwsi goście pojawili się punkt szesnasta, jakby czaili się za drzewami z zegarkiem. Zaraz potem kolejni. Nadjeżdżali parami. Parami siadali za stołem. Na pierwsze pytanie, co u mnie, od razu powiedziałam, że kuna się skrada i podgryza ojcu kable. 

– Jaka kuna? – pytali wujkowie ciekawie. 

Ojciec się uruchomił, zaczął pokazywać ślady, mama przyniosła kieliszki do wódki, więc zaczęliśmy zdrowie ojca od razu. I kuny też, na drugą nóżkę. 

A Staszek dzień wcześniej złowił kilka karasi. Czy to na pewno nie były karpiki? – podśmiewała się z niego siostra cioteczna Olka. Sama jesteś karpik – wkurzył się Staszek – karasia od karpia odróżniam. Zdrowie solenizanta po raz kolejny. Okoni nikt nie łowi, głupie to takie, haczyk połyka tak głęboko, że, żeby go wyjąć, trzeba całą rybę rozbebeszyć. 

Jestem okoniem.

Wnuczek Bożeny będzie miał dziecko, będą pradziadkami. Córka Olka też w ciąży, trzeci raz. Na krajowej siódemce rozbił się samochód, cztery trupy na miejscu. Tak to się kończy. Sto lat, sto lat, ktoś śpiewa z sercem i gładko wchodzi w sokoły. Na razie wstępnie, na rozgrzewkę. 

– Na Białorusi to śpiewają, jakby cały ból swój chcieli wyśpiewać – zamruczał Staszek. 

To poetyckie, tandetne spostrzeżenie, zawisło nad moją sałatką warzywną. Cały ból wyśpiewać w Mińsku na ryneczku chcę.

Pijemy. Ktoś ma starszą matkę, która oskarża opiekunkę o kradzież zdjęcia ślubnego; ktoś wypisał się ze szpitala na własną prośbę; ktoś udaje, że jeździ rowerem, bo lubi, ale wiadomo, że go nie stać na samochód. Ktoś miał krótkie włosy, które odrosły, po tym jak wypadły, chociaż to podobno nie było takie oczywiste, że chemia zadziała. Ogólnie na  zdrowie. 

Mama trochę narzekała, że ojciec odpadł z tą kuną zupełnie. Z drugiej strony ta bestia zażarła już dwa hamaki. Jak ruszy te róże mamy, to chyba ją gołymi rękami ukatrupię.

– A gdyby tak stanowisko strzelnicze zbudować? – pada pomysł z prawej, tam, gdzie do tej pory cicho, siedział Roman. Domek na drzewie mojego syna doskonale się nadaje na ambonę. Już wujek z ciocią ruszają chwiejnym krokiem po drabinie w górę, sprawdzają, czy gałęzie nie przeszkadzają, czy na punkt obserwacyjny się nada. 

– Tylko niech nie spadną – zaklina mama cicho. Ciocia, której włosy odrosły, macha nam z góry energicznie. My też jej machamy. Niech żyje nam.

Tak naprawdę dziwi mnie, że ojciec chce tę kunę zabić. Przecież chyba widzi, że ta relacja jest już głęboka i potrzebna. To znaczy nie wiem, czy kunie potrzebna, ale ojcu raczej tak. I mnie już też. Ta kuna jednocząca, odwracająca uwagę od wszystkiego, co zostawiłam dziś rano przy smutnym śniadaniu. Może mama to przewidziała?

Tymczasem zachowujemy się tak głośno, że żadne zwierzę nie jest tak głupie, żeby się pojawić w okolicy. Chyba, że jest komarem. 

– Oglądałem wczoraj nagrania z kamery i wiem, że ona przychodzi między trzecią a czwartą rano. 

– Nagrania z czego, przepraszam?! – pytam z niedowierzaniem.

– Na podczerwień – mówi, dokładając szynki myśliwego. – Tam.

Na brzozie wisi pudełko z oczkiem. Może on ją jednak złapie, myślę. 

Ciemność zwija się wokół domu, jak wielka anakonda. Towarzystwo się rozjeżdża. Nie powinnam pić, wydaje mi się, że jestem drapieżnikiem, mogę rozszarpać gardło piegowatej, roznieść ich oboje na strzępy, zostawić padlinożercom na kolację.

O piątej rano wychodzę przed dom. Coś się dzieje, coś się telepie w ciemności. W żywołapce, trzęsie się ze strachu  taka jakby mała wiewiórka. 

– To ty, głupku? – pytam. 

Mama, jako jedyna z naszej trójki może prowadzić auto. Jedzie nie za szybko, jest jeszcze ciemno, las czai się po obu stronach drogi. W bagażniku, w klatce, na którą zarzuciliśmy koc, drży nasz piętnastocentymetrowy potwór. Wypuścimy ją trzydzieści kilometrów od domu, żeby zgubiła trop i nie znalazła już nigdy subaru ojca. 

Kiedy w końcu podnosimy wieko pułapki, kuna śmiga przez szarą łąkę, do lasu. Rośnie w biegu, wydłuża się, znowu jest sobą. Stoję z mamą i ojcem jak te sieroty na poboczu i patrzymy za nią. Dziką i nie tak straszną. 

A potem ojciec mówi, że w drodze powrotnej zatrzymamy się na kawę i śniadanie.  Wszystko będzie dobrze, mówi, a ja nie pytam, o co właściwie mu chodzi.

top 20, choć czy ja wiem…?

To było beznadziejne z mojej strony. Aby deklarować jakieś ulubione książki.
No bo tak… Są takie co wniosły coś w moje życie. Mądre, wzniosłym piórem pisane. Ale czytam je długo, ze skupieniem. Jak jestem zmęczona to po nie nie sięgam, bo tracę uwagę, czujność.
Nie da się ich czytać gotując. Bo gotuję makaron na strony. Wiem ile stron na który makaron 😉
Zatem powinnam (i zrobię to), podzielić ten post na dwie części.
Najpierw będą książki od których nie mogłam się oderwać.  Te, które czytałam bardzo zachłannie i nic innego obok nie miało miejsca istnieć. Wiele z tych książek również niosło wraz z sobą duże bogactwo wiedzy.
A w drugiej liście, post z książkami, które zawierają przede wszystkim wartości… hmm.. jak to nazwać? Niech będzie – książki, których się nie zapomina. Choć ja nie czytuje książek gdzie istnieje przerost formy nad treścią… Zawsze to proste książki o życiu i świecie. Bo ja jestem prosta dziewczyna. Więc nie szukam się w książkach w których mnie nie ma. Chyba istotne jest w życiu to i daje największe szczęście, gdy jesteśmy tam gdzie nam dobrze, a nie tam, gdzie wydaje się nam podnieść swoją wartość, czy uzyskać poparcie społeczeństwa…
Jako, że książki to mój najlepszy lek, to jeden z moich najlepszych przyjaciół, mój równoległy świat, który bardzo kocham, to staram się być w nich i z nimi – sobą – zwyczajną, prostą dziewczyną.

Ciężko będzie określić mi też miejsca…
Bo nie wiem z perspektywy czasu, która z książek może mieć pierwsze, drugie czy piąte miejsce…
Zatem ustalmy, że te miejsca na liście też są ruchome. Napisanie jedynie dla uporządkowania.
I też trochę bez sensu, bo ja już o nich wszystkich pisałam na blogu czy instagramie… no ale dla uporządkowania..

1. „Jeździec Miedziany” (3 tomy), „Tully”  – autorstwa Paulliny Simons („Samotna Gwiazda” – obowiązkowa pozycja dla nastolatków)
2. „To, co zostało”, „Małe Wielkie Rzeczy” – autorstwa Jodi Picoult  (pierwsza wymieniona, jest książką zupełnie odbiegającą w swojej formie od stylu Jodi.)
3. „Dom Sióstr”, „Ciernista Róża” – autorstwa Charlotte Link
4. „Stulecie Winnych”, „Alicja w krainie czasów” – autorstwa Ałbeny Grabowskiej
5. „Mag” – autorstwa Johna Fowlesa
6. „Kroniki Deverillów”, „Spotkajmy się pod drzewem Ombu” – autorstwa Santa Montefiore
7. „Sekretne życie pszczół” – autorstwa Sue Monk Kidd
8. „Grand” – autorstwa Janusza Leona Wiśniewskiego
9. „Szelmostwa Niegrzecznej Dziewczynki” – autorstwa Llosa Mario Vargas
10. „Siedem Sióstr” – autorstwa Lucindy Riley (drugi tom mnie rozczarował), „Dziewczyna, którą kochałeś” Jojo Moyes (pierwsza część książki)

Lista książek ważnych, istotnych, ciekawych, które jako pierwsze mam w głowie robiąc te listę… 
1. „Noce i Dnie”
2. „Kamień na kamieniu”, 'Ostatnie rozdanie”
3. „Oskar i Pani Róża”
4. „Biała gorączka”
5. „Guguły”
6. „Zakapiory Bieszczadzkie”
7. „Pamiętnik Blumki”
8. „Dwoje ludzi”
9. „A ja czekam…”
10. „Uczucia” (najnowsza pozycja JL Wiśniewskiego.)

Moja lista do przeczytania na najbliższy czas:
Piętno von Becków
Mischling czyli Kundel
Tajemnice Zamku
Za zamknietymi drzwiami
Czerwony notes
Miłość w czasach zagłady

A Wasze? Jakie jest Wasze top 10 pt „świat przestał istnieć gdy czytałam”?

fot:internet

woda

Wiele w życiu przeczytałam książek. Znam wszystkie możliwe, miłosne historie, od podszewki.
Wiem jak się zaczynają, jak się zacząć mogą. Co je poniesie, kiedy nastąpi krach.
Nie wiem wszystkiego, ale w tym temacie już dużo. Z książek, z życia.
Bywają opowieści na kartach papieru bądź kinowym ekranie, o których mawiamy… „naciągana ta historia”…
A ja myślę, że gdyby każdy z nas poznał prawdziwe, wszelkie możliwe historie miłosne, to może nie mawiałby już „naciągana”, a wiedział, że świat i życie potrafi tak bardzo zaskoczyć…
Wiem, że wiele z Was nie sięga do komentarzy na moim blogu, a już konkursowych tym bardziej..
Choć ja kocham te konkursowe, bo to najczęściej pytania o życie, o myśli…
A Wasze odpowiedzi bywają niezwykłe. Bo ja nie mam czytelników z przypadku.
Pozwalam dziś sobie, opublikować Wam historię z ostatniego konkursu.
Trzeba było opowiedzieć historię o wodzie. Coś związanego z wodą.
Ta historia jest naprawdę niezwykła. I tak pięknie napisana. Przeczytajcie, uwierzcie mi, że zobaczycie w oczach wyobraźni każdą chwilę, a potem cały dzień będziecie o tym myśleć jak o najpiękniejszym filmie.
A to życie. Prawdziwe. Obok nas.
Baśka, kłaniam się nisko i dziękuję.

„Moja historia z wodą..to historia mojego życia.
Wiosną 2010 roku w kraju szalała powódź, media doniosły o kolejnych zalanych terenach. Mieszkałam we wsi nad rzeką. Niewielki dopływ niedaleko płynącej Wisły o nazwie Łęg, takich Łęgów jest w Polsce wiele, nasz byl wyjątkowy. Jako dziecko spędzałam tu niemal całe lato. Czekaliśmy zawsze na Jana 24 czerwca, żeby wreszcie móc chodzic nad rzekę. Wcześniej babcie nie pozwalały, bo Jan musi poświęcić wodę, wtedy jest bezpiecznie, mawiały. Jakie to były cudowne popołudnia! Ile szaleństwa w kąpieli, ile zabaw nad brzegiem!!! Ale to było w dzieciństwie. W tym wyjątkowym 2010 roku jako dorosła osoba również spędzałam niemal całe dnie nad rzeką, kilka dni na parę tygodni przed Janem.
Zabezpieczone w domu co można było, wyniesione na strych.
A jaki upał wielki temu towarzyszył! A jaki pośpiech i strach. Co wziąć, co wynieść, a co wywieźć gdzieś do bliskich, których domom nie zagraża woda. Czy na tym strychu nie zaleje?? Ostatnio wieś obok zalalo tak, że dachow nie bylo widać, to co nam po tym wynoszeniu?
Ale trzeba, żeby zająć czyms ręce, żeby mieć nadzieję. Ile razy patrzyłam przez okno i wyobrażałam sobie, że i u nas, jak w tych obrazach w mediach, na podwórku będzie mnóstwo wody…
I jak to będzie? Czy damy radę? Kilka lat temu udało się zatrzymać rzekę między wałami, ale czy i tym razem się uda?
Wróciłam z dyżuru w szkole. Rok szkolny zakończony. Rozdaliśmy świadectwa juz 19 maja, bo niebezpieczeństw było tak duże, że wioska leżąca w widłach Wisły i Sanu, w ktorej pracowałam, niemal opustoszała. Dzieci wywieziono po rodzinie. Dyżury w szkole były wyjątkowe. Gotowałyśmy litry bigosu, grochówki i innych dań które miały wspomóc w ciężkiej pracy ludzi na wałach.
Nieustannie pakowali worki piaskiem i tworzyli zapory, a wciąż było słychać o nowych miejscach przecieku. To całe kilomery wałów, ogromna przestrzeń i mnóstwo pracy. Tak dużo, że rąk mieszkańców nie starczyło. Wspomogli ich żołnierze. Ile śmiechu na tych dyżurach! Ile historii ludzkich! Przecież musiałysmy zająć myśli czyms innym, choć każda i tak wciąż zerkała w okno. Na każde wycie syreny drętwiałyśmy z przerażeniem. Mieszać jeszcze te kapustę, czy zbierać się i uciekać?
Auto zaparkowane tak, żeby tylko wsiąść i jechać, umówione miejsce na górce, gdzie ewentualnie spotkac się z bliskimi. A bliscy? Wciąż w pracy. Rodzice moi na ciepłych posadkach w budżetówce, a w czasie powodzi w bardzo trudnej pracy. Bo właśnie oni musieli pomagać mieszkańcom. Mama opiekun społeczny na tych amfibiach po najbardziej upartych wypływała. Jedzenie dowoziła, tym co nie chcieli za nic dobytku zostawić, choć krowa juz utonęła, z domu tylko strych suchy, i na nim z kurami i rodzinną porcelaną, świętymi obrazami i pierzynami siedzieli do końca. Jeść i pić musieli, leki brać na ciśnienie i inne co zawsze… to im mama z żołnierzami tą amfibią dowozila, bo ona wiedziała że nie ruszą się z domu. A pomóc trzeba. Wnioski wypełnić żeby później pieniądze mieli, choć nikt nawet o tym później nie chciał myśleć. A ona musiala, bo „papierologią urząd stoi”. A tato? Posiwiał tak przez tydzień, że płakałam jak go widziałam, a widywałam tylko w przelocie. Jak jechał na kolejne miejsce przecieku rozdzielic ludziom worki i piach, wysłuchać skarg i utyskiwań, przekleństw i próśb. Niedawno, tyle juz lat po tych zdarzeniach, gdy odchodził na zasłużoną emeryturę, chłopaki (starsi faceci) śpiewali mu piosenkę, którą sami ułożyli, o tym jak im zupę woził na wał i jak pokonali razem wodę! Jak wszyscy przy tym śpiewie płakali! Jak wspominali! Dni, tygodnie, kiedy spali po kilka chwil na podłodze w szatni zakładowej, a on im organizował choć śpiwory i wciąż załatwiał skądś tony piasku żeby wozić i ratować! Takie to były dni. A ja jak już nagotowałam tych żurkow i bigosów wracałam do domu, szczęśliwa że dzisiejsza fala nie była tak silna i jeszcze wał stoi! I szybciutko zbierałam się nad rzekę. Żeby tam z sąsiadami i bliskimi pakować te worki! Ile tego trzeba było! Pomagała nam nadzieja i żołnierze. Jeden z takich wieczorów był wyjątkowy. Moja zwariowana siostra, ja i grupka znajomych rozkopywałyśmy nową dostawę piachu. Jeden trzyma wór, drugi ładuje piach łopatą, trzeci zawiazuje i na wał! Podaj dalej..podaj dalej… Komary cięły niemiłosiernie, woda jakies 70cm od korony wału, nasyp grząski jak galareta. Trzeba się uwijac! Jeden rzuci żart, ktoś podchwyci i zaśmiewamy się do łez przy tej robocie! Jakoś łzy czasem nie chcą przestać płynąć, ale zaraz ktoś coś głupiego powie i już raźniej!!! Podaj dalej!
Żołnierze do pomocy przyjechali! Jaka ulga! Teraz kobiety zajmują stanowiska przy łopatach i zawiązywaniu. No i pakuję ten piach do worka, a moja siostra woła żeby „panowie w mundurach podnieśli prawe dłonie!” po co nikt nie wie, ale podnoszą ciekawi… Lubią nas już, piwko przywiozła sąsiadka i kanapki. To chłopakom raźniej. Przecież oni od domu daleko, a może i u nich powódź, a oni w robocie akurat do nas rzuceni. To im trochę pośpiewałyśmy, pożartowaliśmy razem.
No i ona z tymi rękami wyskoczyła! Co ci? -pyta koleżanka, na co ci ich łapy? Przecie worki noszą!.
A ta drze się w ten tłum, że ma siostrę na wydaniu i ciekawa, który z panow kawaler, a który ma obrączkę. Mogłabym się zapaść pod ziemię ze wstydu, ale komary tak już mnie zgryzły, pęcherze od łopaty na rękach tak piekły, że było mi wszystko jedno, co ona bredzi i jak mnie ośmiesza. Przecież tu albo sami swoi, albo całkiem obcy…
Kto wie skąd i  pewnie ich już w życiu nigdy nie spotkam!
I on podniósł rękę. Po czym wyciągnął ją w moją stronę przedstawiając się. Wojtek ma na imię i nie ma obrączki, – Zdałem? Nadam się? No i przepadłam! Ja już wtedy, w ten czerwcowy wieczór przy tym wale nad Łęgiem wiedziałam w jednej chwili, że to ja mu obrączkę założę. Po prostu wiedziałam. I on też wiedział. Wały puściły tej nocy na drugą stronę. Nie zalało mojego domu, niebezpieczeństwo minęło. Zostalo mnóstwo pracy. Pomoc tym po drugiej stronie, wyjazd z dziećmi które przecież nie mialy tego lata domu na kolonie, sprzątanie w domach i gospodarstwach bliskich z zalanych wiosek.
To były intensywne wakacje. W wigilię wspominaliśmy to lato, ten ciężki czas, który moi rodzice bardzo odchorowali. W wigilię Wojtek oświadczył mi się. Mamy dwoje dzieci, Ludi niedawno zapytał,gdzie poznałam tatusia, akurat byliśmy na wakacjach u dziadkow, więc zaprowadzilam go nad rzekę. Bezpiecznie płynącą w korycie. Stanęłam tuż przy wale i powiedziałam że tu własnie poznałam jego tatusia, nad wodą.”