jakoś tak dziś nie pamiętam.
może to był kwiecień, może maj.. a może już czerwiec.
pamiętam za to dokładnie, że siedział naprzeciwko mnie. pił kawę. z jedną łyżeczką cukru. jeżeli było wtedy mleko, to z odrobiną mleka właśnie.
powiedział, że On na pewno nam nie pomoże. bo myślał, że my będziemy budować się jak normalni ludzie.
dwa lata, może trzy. ale nie pół roku. i czy ja słyszałam żeby Ktoś budował się pół roku?
On teraz ma inne plany, inne obowiązki i zobowiązania. zimą może tak. zimą może nam porobić jakieś schody, drzwi.
tak żeby do wiosny się wyrobić. ale nie na już. to niemożliwe. dopiero skończył pomagać przy budowie Justynki a teraz my.
i On chętnie, bardzo chętnie nam pomoże. ale nie już.
czy było mi wtedy przykro…? chyba nie. całe życie stał na wysokości zadania. to fakt, pomagał przy domu siostry.
zaniedbał ostatnio swoje priorytety. nie było mi przykro, a nawet w zupełności rozumiałam. taki był całkowicie w mojej głowie rozgrzeszony. nie oczekiwałam zatem niczego.
policzyliśmy z mężem więc dodatkowe koszty kilku par drzwi na piętro, schodów w góre i w dół. podbitek i ciężkiej pracy rąk. dodatkowych.
wyszło o wiele więcej. wyszło o niebo więcej. ale my chcieliśmy w pół roku. to se płać Panie jak se tak chcesz.
i kiedy w ten już prawie letni czerwiec odjechały tiry z budowy, cieśle, i ten kierownik z „nie moim” żartem.
kiedy nastała cisza. kiedy stały ściany z bali, drabina oparta tak, by móc wejść na górę. kiedy został jeden chaos.
i pustka wielka. bo kiedy człowiek po tej drabinie się wspiął i rozejrzał się tak po tym piętrze, to zarówno na prawo jak i na lewo wielka była przestrzeń. od południa na północ. i od wschodu na zachód. nic. dach, w nim kilka okien. na południu i na północy po dwa okna i więcej nic. a w połowie jeszcze taka wielka dziura, bo koniecznie była potrzeba tej przestrzeni z salonu na dole po krokwie.
desek sterty na tarasie czekały. belki na stelaże. bo na tej górze nie było nic. a miało być pomieszczeń sześć.
przyszedł taki dzień. w którym na plac budowy przyjechało ich trzech.
jeden do domu odjechał na drugi dzień, bo zamiast w gwóźdź to w palec trafił. ale fachowiec dobry.. tylko tak jakoś.. już potem nie wrócił.
drugi. pobył. coś zrobił. ale inną robote miał i tak chciał pomóc, ale no nie dał rady.
trzeci. chudy taki dosyć. z brodą. włos już siwy. dłuższy. rozwiany. mówił spokojnie i powoli. dowcip ironiczny. z czasem wszyscy się tego dowcipu uczą i też ich śmieszy. dokładny taki. zanim utnie deskę to pomyśli dziesięć razy. po każdej skończonej robocie zamiata. zamiata tak, że nie zostaje ani jeden wiór. gwóźdź przy gwoździu, śruba przy śrubie. idealnie ułożone według rozmiaru.
idealnie też przybite.
jak przyjechał to przywiózł ze sobą ręcznik. powiesił na wystającym kołku w pomieszczeniu gdzie miała być łazienka. poprosił o lusterko i miskę. żeby mu kupić w pobliskim sklepie. czasami prosił o tytoń do fajki z miasta. lubił chałwę.
wieczorami siadał na werandzie. na tym fotelu z prl-u. lubił je jakoś wyjątkowo. pił piwko. zawsze jedno piwko wieczorem.
następnego dnia opowiadał jak przyszły kuropatwy i tyle tej zwierzyny dzikiej tu. każdego wieczora dzwoniłam do męża by zapytał Go, czy nie chce przyjechać do nas, do kamienicy. przespać się, zjeść przy stole. pytałam o to każdego dnia. nie chciał nigdy. raz na jakiś czas chodził się kąpać do teściów co mieszkali obok. choć nie.. raz jeden przyjechał do nas do miasta, bo go choroba zmogła. chyba był już za bardzo wykończony pracą. leżał kilka dni, a ja chciałam wtedy móc mu nieba przychylić. ale Jemu się nie dało tego nieba przychylić, bo Jemu mało do szczęścia potrzeba. fanaberii nie miał.
i choć każdy Go chciał na kolację, do domu, pod dach, to On odpowiadał zawsze… „kiedy mnie tutaj jest najlepiej. jak po tej skończonej robocie tak usiądę, piwka się napiję, faję zapalę i popatrzę na te łąki. porozmyślam. w głowie robotę na drugi dzień zaplanuję.” i widać było, że On tu się miał dobrze. starałam się by w lodówce miał wszystko. i konkretnie i coś do podgryzania. i żeby codziennie ciepły obiad. rower chciał mieć. w niedzielne przedpołudnia jeździł po okolicy.
i nasi przyjaciele wieczorami wpadali do Niego. na pogawędkę. na karmi. razem na werandzie posiedzieć.
pamiętam jak weszłam jednego dnia na górę. to był najgorętszy dzień tamtego lata. nie dało się oddychać. a On w ten dzień schylał się setki razy. wchodził i schodził po drabinie. w tym ukropie, nie do zniesienia dla normalnego człowieka.
dziesiątki desek uciętych, przybitych w najgorętszy dzień lata. i każdego dnia coraz bardziej ściskał sznurek, którym przewiązał sobie spodnie by nie spadały. chudł. budował ściany, podbitki, drzwi i schody. barierki i obicia okienne.
było też tak, że na placu budowy więcej było ludzi.
wtedy podczas przerwy siadali razem, a On Im opowiadał. słuchali. było śmiesznie, poważnie, mądrze. było różnie. podziwiali Go i szanowali. kiedy siedzieli jedli sernik lub pączki i pili kawę. On pił kawę z jedną łyżeczką cukru i jeżeli było wtedy mleko, to z odrobiną mleka właśnie.
Tata. lat 63 i Jego chude kolana. stare kości, które weszły na budowlaną drabinę niezliczone ilości razy i zmęczone oczy.
mój Tato tamtego lata miał bardzo dużo swoich priorytetów. ale tamtego dnia przyjechał z ręcznikiem i powiesił go na kołku gdzie miała być łazienka.
3 miesiące. prawie sto dni. a nie miał w tamto lato ani jednego.. wolnego dnia na tę budowę w pół roku.
zrobiłam wtedy takie zdjęcie. żar z nieba. niebo błekitne. a na tle tego nieba mój Tato. bez koszulki. widać chude kości. siwe włosy. rozwiane. fajka. i zapach tytoniu. ja wiem, że wtedy wybierał kolejną deskę. by była bez sęka.
kilka dni później zapytałam czy mogę to zdjęcie opublikować. powiedział… „dziecko, nie. co tu pokazywać. stary taki dziad jestem. nie ma tu co pokazywać.”
wiem Tato.. jak zwykle Cię nie posłucham.. ale widzisz.. ja na tym zdjęciu widzę jak chodzimy z Justynką po rzece koło młyna. na brzegu leżą sandałki. ja mam takie spodenki białe z biedronką. widze też na tym zdjęciu jak w motocyklowym lusterku odbija się czerwone słońce, gdy pokonuję kolejne kilometry. widzę każdy dzień mojego dzieciństwa. widzę jak idę w tych czerwonych włoskich kozakach po Krakowie. i każdy seans filmowy w kinie widzę. bo choć nigdy w tym kinie ze mną nie byłeś, to dzięki Tobie miałam na bilet na każdą premierę. widzę jak pędzimy Twoim Dnieprem przez wieś. i jak kręcisz tą syreną strażacką przed domem, co z giełdy staroci przywiozłeś.. a sąsiedzi na zbiórkę w mundurach do remizy lecą.widzę śmiech mojego dziecka i Jej błogi sen w drewnianym pokoiku na poddaszu. widzę na tym zdjęciu całe moje życie. piękne życie.
tak to widzisz czasami jest. że obrazek ten sam, a jeden widzi starego, zniszczonego człowieka, a drugi widzi w nim te białe spodnie na szelkach z biedronką.