świąteczny wpis.

Kiedy siedzę z Nim, takim już siwiuteńkim, w tej poczekalni kardiologicznej, widzę wyraźnie, jakby było to wczoraj, jak siedzimy w poczekalni do ortodonty.
On jeszcze z burzą gęstych, brązowych włosów. Z jednako brązową brodą. Ja z krzywymi zębami. Siedzę obok i kręcę się jak każde dziecko.
Jechaliśmy naszym niebieskim, śmiesznym autkiem, którego Tato nigdy nie zamykał, a kluczyk zostawiał w stacyjce.
Teraz ja, wiozę Go przez kręte ulice miasta.
Obdzwaniam wcześniej moich znajomych i przyjaciół, aby załatwić wizytę na już, choć On twierdzi, że do lekarza to On może na wiosnę pójdzie, jak śniegi zejdą, mrozy odpuszczą.
Czekamy dosyć długo, ale nigdzie nam się nie spieszy. Fajny ten czas. Jak On siedzi obok mnie. Płaszcz tak ładnie sobie poskładał, zanim odłożył na parapet. Z szacunkiem.
Mężczyźni obok opowiadają o swoich przeszczepach serca.
Ciekawie to opowiadają. Miło się słucha. Z wielkim niedowierzaniem.
Tato bezzmiennie czasami wrzuca swoje poczucie humoru, które trudno zrozumieć obcym, dlatego bezzmiennie szybko Go tłumaczę, bo mi szkoda tych ludzi, jak tak na Niego patrzą ze zdziwieniem. Specyficzne bym nazwała. Tłumaczyłam też ten żart, również wtedy, gdy do domu w moim nastoletnim czasie przyjeżdżali koledzy.
Czasami nas to irytuje. Ale czyż dodając pod kreskę Jego cechy charakteru nie wychodzi nam wynik dodatni? Z sumą nie tyle tysięczną, co milionową!
Z czasem też robimy z tego rodzinne opowieści…
Jak to Tato pojechał do sanatorium w tym roku i dzwonił do nas codziennie opowiadać nam różne historie.
Wieczorem zdzwaniałyśmy się z Mamą i Siostrą. Z uśmiechem wymieniałyśmy się tymi opowieściami, bo nie każdej zdążył wszystko opowiedzieć.
A opowiadał między innymi tak…
– Wiesz Julisiu, tańczę tak z pewną Panią i Ona w tańcu mnie pyta, czy ja jestem trzeźwy? Odpowiadam, że wprost przeciwnie. Gdybym był trzeźwy, to by mnie tu nie było.
Ale chyba się Jej spodobało, bo piosenka się skończyła a Ona nie odchodzi.
Po kilku tańcach, pokazuje mi, że Ona jest tutaj ze swoją siostrą i czy bym siostry do tańca nie poprosił. Ależ oczywiście – odpowiadam. Idę, kłaniam się, rękę wyciągam, pytam o taniec, a Ona odpowiada mi, że nie. Że dziękuję. To grzecznie odszedłem.
Na drugi dzień przychodzę. Drinka kupiłem i siadam. Patrzę w lewo, a ta Pani, z którą tańczyłem mi macha, żebym podszedł. To pytam na migi, czy na chwilę, czy kurtkę i drinka brać? A Ona pokazuje, że brać. No to biorę i idę. I ta Jej siostra mówi, że chciała mnie przeprosić, że nie zatańczyła wczoraj, ale muzyka Jej nie odpowiadała i nie umiała do Niej podrygiwać.
Wiesz, odpowiadam Jej, że to normalne jest. Nic nie szkodzi. Nie każda muzyka każdemu pasuje.
Ale najważniejsze jest to, że zrozumiała swój błąd. 🙂
Także jakbyście spotkali mojego Tatę, to tańca nie odmawiajcie. Spokojnie tańczy. Dwa na jeden. Pije jedynie dla humoru.
I tak też u tej Pani Doktor od serc muszę Go tłumaczyć, bo mam ochotę otwartą dłonią oczy swe zakrywać. Ale uśmiecham się pod nosem i prostuję.
– Bo wie Pani, że ja dopiero od sześćdziesiątki alkohol piję. I nie mogę teraz przestać, bo mi dzieci mówią „Tatuś, Tobie się charakter nawet poprawił na lepsze od kiedy pijesz”. Zatem, jak przestać jak dzieci tak mówią. A wnuki mówią, że fajka mi dodaje uroku. To jak przestać palić?
Zatem siedzi obok mnie, taki chudziutki, w tym sweterku i koszuli pod spodem. I zalewa Panią Doktor swoim żartem.
A potem wchodzą studenci na praktyki przyglądać się badaniu i wiem, że będę musiała tłumaczyć Tatę przed tą dużą ilością młodzieży.
Pani Doktor wychodzi na chwilę, a ja na głos czytam Tacie sms’a od Mamy.
– Julciu, daj znać, o której wracacie, bo pierogi gotowe i wrzucę na wodę.
Studenci w zielonych kitelkach uśmiechają się do siebie.

Całkiem niedawno pojechałam na lekcję do klasy mojej siostrzenicy.
Czuję w takich momentach ogromny stres. Bo myślę, że najtrudniej jest zaciekawić młodzież.
Młodzież, która w dzisiejszych czasach ma cały świat w zasięgu ręki, w której leży telefon czy internet.
Mama pyta, czemu się stresuję… Mój strach pochodzi stąd, że iść i powiedzieć byle co jest bardzo łatwo, ale powiedzieć coś, co mogłoby w jakikolwiek sposób wpłynąć na życie tych młodych ludzi jest już niezwykle trudno.
Słuchali tak pilnie, i tak pięknie na mnie patrzyli, że trudno mi było przestać mówić.
Dudni mi to spotkanie w sercu do teraz.
Wsiadłam po nim w auto i pojechałam do rodziców. Zaraz obok. Całkiem niedaleko. Dwadzieścia kilometrów.
Wchodzę i widzę najpiękniejszy obrazek świata. W kuchni krząta się Mama. Stała tam, jak zawsze stoi. Kręciła się między stołem a kuchenką. Miała już dwie brytfanny zwiniętych gołąbków. W rondelku sos grzybowy.
Z kuchennego telewizora słychać było pomrukiwanie jakiegoś teleturnieju.
Dubeltowe okna, pomimo zimy, lekko uchylone, bo taki się zrobił gorąc od parującego oleju.
Oprószony mąką stół, usłany długimi, wyciętymi faworkami. Tymi w kolejce do pieczenia i tymi już ułożonymi na dużym talerzu.
– Robię Wam Julciu gołąbki i faworki, to weźmiesz do domu.
Włosy jej się od tego gorąca polokowały, powywijały, choć lubi mieć proste.
Siadam na taborecie, a Ona ścisza telewizor. Na przycisku zostawia po palcu ślad mąki i kładzie go między stolnice a talerz.
Pyta mnie jak było. Kiedy coś już zrelacjonowałam, powiedziała to, co zawsze mówi każda prawdziwa Mama…
– Dobra, to idź do Tatusia i przyjdźcie na pierwszą. Żebyście mi tu, w tej kuchni nie przeszkadzali.
Otwieram te drzwi warsztatu i widzę najpiękniejszy obrazek świata.
Na samym środku, na wysokim drewnianym stołku siedzi mój Tato i ma szeroko rozłożone ręce. Ręce do przytulenia mnie. Musiał widzieć mnie już z okna, że sobie przysiadł i rozłożył te ramiona. Przytulam się mocno i długo. Tak jak zawsze. Z moim Tatą nie wita się naprędce.
Szybko i przelotnie. Trzeba temu poświęcić czas.
Idę z nim do domu. Widzę, że jest jeszcze przed pierwszą i Mama na pewno nas w drzwiach już opierniczy.
Tak się też dzieje. Mówi, że za wcześnie, jednocześnie nakładając nam ziemniaki.
Jemy na stole, na którym jedliśmy, gdy chodziłam do podstawówki i gdy wracałam na weekendy z liceum. Myślę, że gdybym zajrzała do szuflad pod tym stołem, wciąż byłyby te same rzeczy. Szuflady pod stołem mają to do siebie, że choć mija czas, one przechowują bezzmiennie te same przedmioty, w tym samym ułożeniu. Długopisy, karteczki, adresy, wizytówki, dokumenty. Nad tym jednostajnym rytmem szuflad stoją nasze talerze z gołąbkami polanymi grzybowym sosem. Do tego szklanka z kompotem.
Ten kompot z miękkimi truskawkami na dnie i my. Ja z nimi.
Gdyby Ktoś wtedy namalował obraz, byłby On dla mnie najpiękniejszym z malowideł.
Przejazdem wchodzę do rodzinnego domu, a Oni tam są.
I choć opowiadamy już dosyć długi czas, ja wciąż przed oczami mam ten widok gdy stoję w drzwiach, a Ona z tymi faworkami przełożonymi na palcach kładzie je na olej. Podnosi głowę, uśmiecha się i mówi – O! To ty już jesteś!
Jestem. I Ona też jest. W tej kuchni, z tym samym stołem od tylu lat.
I choć opowiadamy już dosyć długi czas, ja wciąż przed oczami mam ten widok gdy stoję w drzwiach, a On siedzi na tym wysokim stołku, ze swoim, długim, siwym, rozwianym włosem, rozkładając do mnie swe ramiona…
Jestem. I On też jest. W tym warsztacie, z tym samym spokojem od tylu lat.

Kiedy wracamy z kardiologi, przy ośnieżonych poboczach, Tato mówi..
– Wiesz Julisiu, gdyby przyszło mi do przeszczepu serca, to bym się już na to nie zgodził.
Tak na stare lata. Tyle by mi się przyszło wycierpieć. Tyle bólu znosić. Tyle strachu i stresu.
Nie chciałbym już. Wolałbym w spokoju dożyć swoich dni.
– Ale Tatuś, gdy trzeba to ta siła sama przychodzi. Ona po prostu jest. Tak jak przy tych moich oczach. – odpowiadam.
– Przecież Ty młoda jesteś. Tyle masz jeszcze do zrobienia. Dzieci małe. To zupełnie inna historia. Ja Julisiu, już zrobiłem, co miałem w życiu zrobić. Wszystkiego już dopilnowałem.
Wszystko już załatwiłem. Wszelkie odpowiedzialności poniosłem. I gdyby mi przyszło się pożegnać, to nie miałbym żalu. Tyle mi się dobrego od życia dostało…

Chciałam Mu coś odpowiedzieć, ale patrzyłam uporczywie w lewo, bo wiedziałam, że jeśli spojrzę na Niego, na te chudziutkie, spracowane ręce, na te palce poprzycinane przez stolarskie maszyny, to rozpłaczę się tak, że będę się musiała zatrzymać na jednym z tych ośnieżonych poboczy. Bo najbardziej to mi się płaczę ze wzruszenia.
On tak do mnie mówił o tym spełnionym swoim losie…

Życzę Wam, abyście dożyli czasu, w którym będziecie mieć pewność, że wszystko to, co człowiek zrobić musi, zostało spełnione. I abyście nigdy nie czuli, że coś jeszcze jest niedokończone. Że coś zostawiacie niedopisane. Jak opowieść. A nikt inny nie nakreśli jej tak, jak Wy.
I z całego serca życzę Wam Moi Drodzy, abyście usiedli nad siankiem pod obrusem, jak nad tymi szufladami przy kuchennym stole.
W poczuciu tego, że tli się Wam przed oczami najpiękniejszy z obrazów…


mieć w domu cały świat…

Nigdy nie ciągnęło mnie do nart.
I nie to, że nie próbowałam. I na nartach jeździłam i na desce.
A że predyspozycje jakieś tam mam, to najgorzej mi nie szło.
Ale mnie nie ciągnie. Taka natura.
Zatem gdy przychodzi zima, ja nie krążę myślami dookoła wyjazdów, ferii, stoków, a tylko dookoła ciepła w swoim domu. Ciepła jako takiego jak i tego w przenośni.
W ogóle mnie w świat mało rwie. Bardziej może wyjeżdżam bo pasuje, bo dzieci chce gdzieś zabrać… Ale nie rwie mnie do wyjazdów. Jak już kupimy ten dom w ciepłych krajach, to tam mnie będzie rwało. Do siebie. Do domu. Zaś właśnie do domu.
Jeśli Ktoś zapyta mnie na co wolę wydać pieniądze… Czy aby wyruszyć w świat, czy aby wydać na dom… Zawsze wybiorę dom.
Ja nie mam potrzeby wyjazdów, bo każdego dnia robię wszystko aby cały świat najlepszy mieć w swoich czterech ścianach.
Tak lubię tu być… Jak się muszę gdzieś pakować, to od razu towarzyszy mi niepokój, podminowanie… A ta myśl, że spokój, błogi spokój i moi domownicy, albo goście… Mmmm… Raj. Mój własny raj.
Lubię sobie tu wysprzątać, świeczki palić, dekorować. Piec, kocyki składać, czytać, dobry serial oglądać, z mężem gawędzić, z dziećmi lego układać…
Mogłabym się w te odległe czasy przenieść, gdzie człowiek jedynie koło własnej chałupy świata doglądał…
No ale żyjemy w innych i staram się złapać taki balans pomiędzy tym czego potrzebuję ja, a czego mogą potrzebować moje dzieci.
Nie mogę doczekać się Wigilii.. Przecież widzę jak znowu się ładują przez te drzwi.
Z garnkami, paterami z ciastem, z tymi prezentami. Moje dzieci dookoła Nich skaczą.
To obraz o jakim się marzy. A ja go co roku mam.
Dlatego już się cieszę… Jak przyjadą całą zgrają. Będziemy w jacuzzi leżeć, filmy świąteczne oglądać. Mandarynki obierać. W planszówki grać. Spacery nocne uskuteczniać. I po sąsiadach z grzańcem się przejdziemy.
Jeśli Ktoś zaproponowałby mi dziś, możliwość zwiedzania całego świata w zamian za te Wigilię z Nimi, to ja już wiem, że nie ma takiego świata…
Mój mąż ma takie same odczucia, poglądy i potrzeby co ja, zatem idealnie się w tym wszystkim odnajdujemy. Pragniemy oboje stworzyć w domu miejsce, w którym jest nam najlepiej.
Oranżeria to było coś najlepszego co mogliśmy dobudować.
Urodziny, imprezy, potańcówki, bale, kino domowe. W zależności od potrzeb, szybkie do przebudowy. Nagrzewa się do 28 stopni w godzinkę.
Jako, że ja kocham leżeć w wannie z gorącą wodą, a mój mąż, który pracuje za dużo, potrzebował chwili oderwania, to zawitały gorące bąble przy kuchennym tarasie.
Prawda jest taka, że se tam leże i myśle… serio, aż tak mi jest dobrze?
A gdy tańczę w oranżerii pełnej laserów, świateł, dymu i przyjaciół myślę – to jest moje życie? Pełne tak dobrych emocji i przygód?
(Robimy tu Andrzejki, bale karnawałowe, sylwestra. Mamy zdjęcie z lutego tego roku, czterdziestu głupoli w przebraniach równo ustawionych do fotografii. A aparat postawiliśmy na stosie, ogromnym stosie moich książek.)
Wiecie, nie przestaje być wdzięczna i pokorna w stosunku do życia jakie mi się przytrafiło, jakie sama zbudowałam i temu co przyszło mi w nim spotkać.
Ostatnio przyjeżdżali moi rodzice. Dzień przed, piszę do Mamy wiadomość – Mamuś, weźcie stroje. Na co Mama odpisała – już mam dawno spakowane. 🙂
I powiem Wam, że jak sobie przez kuchenne okienko na Nich patrzyłam… Jak sobie leżą, to tak mi było cudownie, tak dobrze…
Mieć świadomość, że są i leżą sobie w tej przyjemności…
To tak dobre uczucie – kochać swój dom.
Ale takie towarzyszy mi od zawsze. Tą samą miłością kochałam rodzinny dom, jak i pokój w internacie z odrapaną szafą i trzema współlokatorkami. Bo zrobiłam w tym pokoju wszystko aby czuć się tam najlepiej. Tam też zapalałyśmy z Andzią świąteczne lampki.
Zrobić wszystko aby czuć się najlepiej. Nigdy nie robiłam trochę, albo dużo. Zawsze robiłam wszystko. Spalałam się nie raz. Ale zawsze satysfakcja warta była pracy…
I czyż nie na tym polega życie. Nie taki jest nam nadany rytm? Ciężka praca i nagroda…?
Ja mogę według niego tańczyć… Mnie ta melodia pięknie dźwięczy w uszach…
Budować swój świat.
A wiadomo, dla każdego szczęśliwy świat ma inny obraz, zatem niech maluje go wedle własnej wizji.

A jak wejdą w te Wigilię w nasze drzwi, to ja będę mieć nie tyle świat cały co wszechświat i to co nieodkryte. Bo nigdy nikt nie zdoła odkryć więcej niż miłość.
___________________________________________________

P.S Te trzy stanowiska przy choince, to zawody LEGO Master 🙂 Tata, Benio i Tosia. Ja jestem Prokopem.

P.S Jeśli Ktoś z Was chciałby kontakt do jacuzzi, bardzo polecamy.
(Bo info odnośnie oranżerii i kwestii technicznych już pisałam. Chyba, że chcecie znać model rzutnika… Mój mąż jak coś chce kupić, to zgłębia temat całkowicie. :))
Super gość. (Ten od Jacuzzi, bo że mój Adaś to wiadomo.) Bardzo zaangażowany, zawsze odbierający telefon. Słowny.
Wszystko można sobie wybrać wedle własnej wizji i potrzeb.
Jacuzzi kwadratowe, okrągłe. Ogrzewane prądem, piecem…
Sauny i wszystko czego zapragniecie.
My jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani. Nasi znajomi też kupili od tej firmy i równie zadowoleni. Zresztą z Ich polecenia kupiliśmy akurat tą.
No a potem mój mąż znowu dwie noce nie spał aby znaleźć najlepszy sposób czyszczenia wody itp… Bo choć radzi się wszystkich, ostatecznie temat musi zgłębić sam i zrobić to tak aby było bez obsługowo.
SPA in the Garden – z czystym sumieniem. Polecamy.


historia dywanu

Kiedy miałam dwadzieścia lat kupiłam dywan. Sama. Czarny. W Ikea.
Pojechałam po niego moją zieloną hondą civic kombi, którą dostałam od rodziców.
Mieszkałam wtedy w Czechowicach Dziedzicach.
Pokój miał żółte kanapy i fotele, ściany pomarańczowe, zatem nie wiem co mną kierowało w wyborze koloru tego dywanu…
Może przeczucie, że kolory mieszkania zostawię gdzieś za sobą, a dywan będzie szedł ze mną.
Ileż było z nim utrapienia, bo każdy paproszek na nim widać. Każdy włos.
A jak się odkurza w innym kierunku to widać splot tej białej podstawy.
Ale prawdą jest, że tą czernią wpasował się potem wszędzie.
Kiedy kupiłam mieszkanie w Bielsku na poddaszu, a wnętrze zrobiłam w beżach i brązach.
Kiedy zamieszkałam w starej kamienicy na zjawiskowym osiedlu w Zabrzu.
Dywan kupiłam ze względu na cenę i klasyczną formę.
Był tani (a mój wiek młody), a jego kolor i kształt był ponadczasowy. Uniwersalny.
Pamiętam każde z tamtych pomieszczeń i ułożony na środku czarny dywan.
Wystarczy, że zamknę oczy i pojawia się jak rzeczywisty obraz.
Czasami widzę go w pustym pomieszczeniu, innym razem jak siedzi na nim maleńka Tosia.
I wciąż z mozołem widzę jak go odkurzam.
Latami długimi leżał w naszym teraźniejszym domu, w garderobie.
Co składałam na nim pranie, to pełno białych „kićków” było…
Przyszedł czas w którym zwinęłam go w rulon i zaniosłam do piwnicy.
Ostatnio mój mąż robił porządki i pyta – a co z tym? Do wyrzucenia?
Jak do wyrzucenia pomyślałam? Taki kawał historii? No ale mocno nadszarpnął go czas. W końcu była to IKEA.
Niezwykle mnie ucieszyło gdy pociął go na kawałki i zrobił sobie dywaniki, aby kłaść się na nich pod swoimi zabytkowymi autami, gdy ma chwilę na dłubaninę.
Kiedy dostałam maila od firmy dywanowej, za którą stoi małżeństwo z pasją, pomyślałam jak i napisałam Im wprost… „Dywany są przepiękne, ale to duża wartość. Nie wiem jaki będzie tego odbiór.”
Odpisali mi „Julio, to nie jest kwestia odbioru. Ja, jako Twoja czytelniczka od tak dawna, mam pragnienie, aby zagościł u Was w domu.”
Przypomniała mi się wtedy taka opowieść mojej znajomej. Opowieść sprzed wielu, wielu lat..
Miała rodzinę w Dani i po powrocie mówi – Wiesz, niesamowite jak oni cenią oryginalne rzeczy. Tam ludzie mają na podłogach dziurawe dywany, ale liczy się dla nich design i marka a nie stan tego dywanu.
U nas w Polsce musi być nowiutkie, eleganckie, na błysk i może być z Chin.
Tam, w kraju, w którym liczy się bardziej „być” zamiast „mieć” inwestują w sztukę, w talent, w design…
Od dziecka jestem związana ze starociami. Już od maleńkości jeździliśmy z Tatą po giełdach antyków. Nasze Muzeum i teraz fach mojego Szwagra, który zajmuje się antykami…
Obserwuję ludzi i Ich wybory. Czy to co kupują zostanie na pokolenia, czy tylko na chwilową modę. Obserwuję ludzi, którzy budują domy według panujących trendów. A potem po kilku latach patrzą na niego i im się nie podoba… Ileż to trzeba włożyć znowu pracy, pieniędzy w te remonty… A ileż świata zanieczyścić…
I zanim odpisałam marce Camola, kilka miesięcy chodziłam z tymi myślami.
Bo jak wiecie, nie biorę wszystkiego co mi proponują. A tak dla ścisłości, z ręką na sercu, decyduję się na jakieś 2%.
Nie sztuką jest mieć dużo, sztuką jest mieć na pokolenia i pełnego wartości oraz idących za tym idei.
Pomyślałam, że ten dywan będzie tym, który z naszego domu wyniosą dzieci gdy założą swoje rodziny i zbudują swoje cztery kąty.
Tak jak ja wyciągam od rodziców makatki, które Mama dostała na wprowadziny od koleżanek, obraz Zina, który wisiał w naszym domu od zawsze. Mapę mojej rodzinnej gminy, która miała na sobie warsztatowy kurz mojego Taty, zbierany latami. Mój Adaś zrobił mi do tego prostą ramę. To te przedmioty, które zostaną z nami na zawsze.
Jak i zegar stojący ArtDeco. Jakiś czas temu dołączył do tych trwałych, wartościowych przedmiotów dywan Camola.
Bo warto dodać, że każdy z nas ma jakieś pragnienia czy upodobania…
Ja jestem z tych, co nie muszą zwiedzać świata, ale warunkiem koniecznym do życia i oddychania jest przytulny dom.
I nawet wtedy gdy kupowałam za ostatnie 200 zł dywan z IKEA.
Camola Hand Manufacture to historia rodzinna.
Pewnej Mamie marzył się marokański dywan. Dostała upragniony prezent na Dzień Mamy i… Choć była bardzo szczęśliwa, to jakość tego wyrobu mocno odstawała od Jej wyobrażeń.
To popchnęło dwoje ludzi do rozpoczęcia przygody z dywanami, choć na co dzień zajmują się zupełnie czymś innym. Ich zawody są połączone z przyrodą, naturą i zwierzętami.
Ilość dróg jakie musieli przejść aby dotrzeć do produktu idealnego była bardzo liczna…
Ale dzięki wytrwałości, dziś są rodzicami przepięknych, ręcznie tkanych, marokańskich dywanów. Z naturalnej owczej wełny. Jak sami piszą stawiają na ponadczasową estetykę, przywiązanie do jakości i dopracowanie detalu…
Berberyjskie rękodzieło opatrzone certyfikatem. Więcej ciekawostek można przeczytać na stronie Camola.pl
Nas domowo zachwyciła miękkość tego dywanu. Najczęściej te, które mają nutkę boho w sobie są sztywne, kujące. Ten jest „puszkiem” przy nich. Sam jego ciężar jest ogromny co świadczy o jego jakości. Samej ciężko było mi go wyciągnąć z pudła więc wiem, że nie straci po latach na swojej strukturze i grubości.
Co dla mnie istotne, nie widać na nim okruchów, paprochów i wszystkiego co plącze się po podłodze i pod stołem.
Nie mamy dywanu, a kawał porządnego mebla. Kiedyś usłyszę od dzieci, że biorą go ze sobą i zobaczę jak odjeżdża w busie przeprowadzkowym. Nagle wszyscy zaczęli siedzieć u nas na ziemi bez poduszek.
Nie wyobrażalnie cieszy mnie to, że tak „dobry” produkt mógł dołączyć do wystroju naszego domu. Lubie gdy otacza mnie to, co niesie ze sobą pewną opowieść, a jeszcze więcej tych opowieści podczas podróży po świecie – stworzy…

A taki wianek sobie zrobiłam z traw. Ja, całkowite antytalencie manualne ugrduliłam taką dekorację. I to w chwilę. Także jakby Ktoś tam miał żal, że czas dekoracji świątecznych nadchodzi a inflacja rośnie, to obręcz kosztuje 7zł, drucik 3zł, a trawy są za darmo, albo gałązki choinkowe…
Od zawsze kierowała mną myśl – z tego co mam, zrobię jak najwięcej.
Jak nie miałam w życiu na farbę ( w licealnych czasach), to wykleiłam całe pomieszczenie komiksami i było pięknie. A do tego oryginalnie.
Nie godzę się i nigdy nie godziłam na coś, co być musi, a robiłam wszystko, aby było tak jak chcę i na ile pozwalają moje możliwości. Potrafiłam z tych możliwości wykręcić co do kropli. Nie pragnąc od innych, szłam po pomysły i werwę do pracy, do własnej głowy.
To głowa przyprowadziła mnie tutaj….
No. I oby nie traciła drogi. Będę ją wspierać każdego dnia.

A potem zrobię sobie masaż świeczką Karmelowe Wygładzenie (ależ rewelacja!! w ogóle jako ciepły balsam na ciało, na dłonie.) i nakarmię się uspokajającymi olejkami eterycznymi ze świeczki flagolie (super sprawa. zapach w mgnieniu oka wypełnia cały dom, ale też działanie dzięki olejkom niezwykle sprawcze.).