przystanek

Ten czas. Ten teraz. Będzie dla wielu chwilą zrozumienia, przypomnienia sobie, jak żyje się bez pośpiechu. Pośpiech potrafi zniszczyć wszystko. Intensywność życia którą bierzemy z każdym dniem, na nowo niszczy podstawowe szczęście. Zapytać można – co zrobić by przestać biec, skoro świat tego od nas wymaga, abyśmy mogli normalnie żyć?. Na to pytanie odpowiedzieć musi sobie każdy z nas sam, gdyż życie każdego jest zupełnie inne. Jednak można przestać biec choć odrobinę, jeśli cztery obite jabłka obierzemy, wykroimy i zmienimy na mus albo kompot, zamiast je wyrzucić i biec by zarobić na kolejne.
Każdy z nas, ma coś, co może wyeliminować ze swojego życia, a tym samym odzyskać więcej spokoju i zacząć żyć dla życia i radości z tego płynących. Z obserwacji świata, spokoju, ciszy, lekkości myśli, bezczynności, zamykania oczu w środku dnia bez stresu, że coś przegapimy. Gdyż na dzień dzisiejszy przegapiamy najważniejsze – życie. 
W związku z powolnym, nieśpiesznym funkcjonowaniem i bogactwem jakie owe życie niesie, przyszło mi do głowy takie wspomnienie… Z lat osiemdziesiątych. A i pewnie wielu innych lat. Bo czy ciepło jest dla nas wartościowe jeśli wychodzimy z nagrzanego auta do nagrzanego domu?
Nie… Doceniamy je zbyt krótko i zbyt słabo… 
Człowiek zatracił prawdziwą wdzięczność i dogłębną zdolność odczuwania prostych przyjemności.
Aby żyć dla życia. Po prostu. 

                                                                                ***

Śnieg skrzypi pod nogami. Odgłos łamiącej się, zamarzniętej w nocy, wierzchniej tafli tego, co napadało.
Co napadało wczoraj, i tego co pada od miesiąca. Mróz nie odpuszcza nawet w dzień. Gdy w południe przyświeci słońce, odbijając się od białej, grubej warstwy, mocno razi w oczy.
Odśnieżone drogi pozwalają na ruch w jedną stronę. Wąskie korytarze pomiędzy zepchniętymi na boki górami śniegu. Gdzieniegdzie zrobione miejsce na mijanie. Zapędzając się w bardziej nieuczęszczane miejsca, nogi w zaspach wpadają po kolana. Wpadałyby i głębiej, ale śnieg na dole jest już tak twardy i zbity mrozem, że zatrzymuje stopę. Tam gdzie życie toczy się intensywniej i można iść po lżejszej nawierzchni, nadal istnieje wiele utrudnień. Na dachu przystanku autobusowego wielka czapa śniegu. To co się ukruszy, spada poprzez przechył na tyły konstrukcji. Rozkład jazdy pomimo utrudnień nadal ten sam. Każdy przychodzący zerka odruchowo na rozkład. Choć doskonale zna godzinę odjazdu swojego autobusu. Stoi przy tej tabliczce zadziwiająco długo. Czyta wtedy wszystkie zapisane tam godziny. Miejscowości. Z wnikliwą dokładnością przypatruje się każdemu uszczerbkowi tej tabliczki. Wie bowiem, że ten na którego czeka, odjechać ma za minut dziesięć, ale w tych warunkach, czekać przyjdzie ponad godzinę. W tym czasie podejdzie do tabliczki na której nic nie zmienia się od lat, jeszcze klika razy.
Dookoła nie wisi ani jeden sopel. Choć wiszą wtedy wszędzie. Każdy kolejny czekający rozgląda się za nowo powstałym, bo wielką ma ochotę strącić choć jeden. Można wtedy zająć jakieś pięć minut. Poszukać długiego kijka, albo podskakiwać do skutku, co też mocno rozgrzeje. A potem gdy wreszcie upadnie, rozgniatać butem, aż pokruszy się doszczętnie. Śnieg dookoła przystanku wydeptany jest na amen. Widać nawet poszczególne historie tego deptania. Nikt nie depcze byle jak. Ten kto siada, składa stopy blisko siebie i odchylając jedynie palce przy złączonych wciąż piętach, rzeźbi w śniegu coś na kształt skrzydeł ptaka albo litery V. Powracające buty, podczas odbijania się o siebie i uderzania powodują poruszenie stóp i choć na chwilę ogrzewają przemarznięte palce. Wtedy marznie reszta ciała i ponownie wstaje, aby przejść się dookoła przystanku albo chociaż wzdłuż niego. W tę i z powrotem. A potem tak jeszcze dziesiątki razy. Grube rękawice których nie sposób zdjąć nie pozwalają na wyciągnięcie gazety z plecaka lub torby. Przeszywające zimno i tak nie pozwalałoby skupić się na czytanej treści. Dłonie w wielkich watowych rękawicach, biją głuche brawo. W takt tego dźwięku, miarowo, stopy wystukują równie głuchy, śnieżny tupot.  Po godzinie oczekiwania, można z zamkniętymi oczami opowiedzieć o okalającym krajobrazie. Można też kopiąc w zamarzniętą bryłę śniegu przemyśleć wszystko to co gnębi. W ramach większej chęci pozbycia się owych natrętnych myśli, można rozważyć je kilkukrotnie. Bryła, która zamarznięta leży od miesiąca, na pewno się nie rozpadnie i co ważniejsze autobus też na pewno nie nadjedzie. Bez pośpiechu można ułożyć w głowie plan na nadchodzący czas. Choć to zajmuje krótką chwilę. W planie jest powrót do domu, kolacja, obmycie ciała i sen. A nawet gdyby powrócić o dużo wcześniej, więcej obowiązków by nie doszło. Może wyszorowanie jeszcze kuchennej podłogi.
Czeka zatem człowiek. W styczniowych mrozach. Na pustym przestanku autobusowym. Godzinę. Czasem dwie. Bywa, że trzy. Choć miał czekać dziesięć minut. Nigdzie mu się nie spieszy i nic go nie nagli. Tylko chęć, ogromna chęć wyciągnięcia z butów zziębniętych stóp. 
Ten kto dołączy do oczekiwań na autobus przynosi wraz z sobą dialog. Bardzo ważny dialog, który pozwala na „przyspieszenie” czasu. Taki dialog jest wyczekiwany. Nawiązywany natychmiast. Stoją wtedy razem. Obok siebie. Każdy stuka butem o but, kołysząc się przy tym jak rosyjska Matrioszka. 
Wyglądający nos nadjeżdżającego autokaru jak nieopisana ulga, która zanim ogrzeje całe ciało, ogrzewa już myśli. 
Mijane budynki, które widać od połowy w górę zza pobocznych zasp, wraz z podskakującym autobusem, kołyszą intensywnie, pozwalając nie myśleć już o niczym, a jedynie wyglądać domu. 
Czasami bezwiednie przymykają się powieki. Głowa kiwa się na boki. Na przystankach mijanych po drodze i głośnym otwieraniu drzwi, oczy otwierają się na chwilę. „Jeszcze nie mój” – myśli człowiek w duchu i przymyka na powrót. Trudno odgadnąć czy poliki są bardziej czerwone na mrozie, podczas oczekiwania, czy w autobusie w którym lekko próbują odtajać. W autobusie czerwone poliki mają wszyscy. Zza czerwonych siedzeń, widać gdzieniegdzie brązowe i kremowe kożuchy. Wysoko stojące kołnierze. Na siedzeniach obok stoją torby. W niektórych autobusach z ust nadal wychodzi para.
Swój przystanek wcale nie oznacza kresu podróży. Zanim dojdzie się do domu i otworzy drzwi, nie raz trzeba pokonać dwie miedze. Nieodśnieżone i ciężko iść, ale o tyle krócej. Idąc za to normalną drogą, można się czasami ślizgać, co znacznie urozmaica podróż. Przy największym szczęściu uda się spotkać kogoś, kto jedzie w te samą stronę autem. Kiedy zahamuje trzeba sporo podbiec, bo lód drogi daleko koła niesie. Dym z rury w takim mrozie, widoczny jakby podwójnie. Taki zatrzymany czerwony duży fiat, kremowy polonez, żółty maluch potrafił sprawić, że się tej zimy do cna nie przeklęło.
Otwierane w domu drzwi i ciepło bijące od pieca czy kaloryferów, powodowało w człowieku takie odczucia, których choć mijają lata, zapomnieć się nie da. Lekko odmarznięte stopy kładło się na otwartym piekarniku kafloka. Gorąca zupa czy herbata, powoli ogrzewała całe ciało. Czuć było przepływający i rozchodzący się po człowieku płyn. 
Kiedy zamknął człowiek oczy przed snem, był szczęśliwy, spokojny i wolny. A na pewno szczęśliwszy, spokojniejszy i wolniejszy niż dziś.

Mam wielką nadzieję, pracować nad sobą, aby nie dać się pochłonąć temu jak żyje teraz świat, i aby wyjść wreszcie na przystanek.

4 odpowiedzi na “przystanek”

  1. Witaj Julio, pieknie napisane! Mam nadzieje, ze nadchodzace spowolnione tygodnie pomoga nam zrozumiec, co w zyciu jest tak naprawde cenne. Pisze do ciebie z francji, gdzie od dzisiaj zakaz wychodzenia z domu. I musze przyznac, ze nie martwie sie tym czy mam zapas makaronu do konca kwietnia! Ciesze sie, ze mamy czas na wspolne sniadania, wspolne gotowanie obiadow, czas na gry, zabawy, filmy. Czas na bycie ze soba! Kiedy trzeba to zerkne do firmowego laptopa i troche przy nim posiedze, zrobie z dziecmi lekcje, upozadkuje troche, zrobie pranie, ale fakt posiadania czasu wplywa na nasza cala rodzine tak blogo… Jesli mamy sie do czegos spieszyc to jedynie do zycia!
    Pozdrawiam goraco!
    Edyta

  2. Przypomniał mi się przystanek na wsi mojej babci, gdzie autobus przyjeżdżał dwa razy dziennie rano i wieczorem. Rozkład tam był, ale autobus nigdy nie kursował zgodnie z nim, to była loteria. Przypomniały mi się, też te zimy tam….tylko nigdy mi nie przyszłoby do głowy, że jest gdzieś tak utalentowana dziewczyna, która będzie umiała, pisząc tak pięknie, przypomnieć mi o dzieciństwie tam. Moich małych dłoniach wszczepionych w dłonie moich rodziców, moich oczach wpatrzonych w oczy babci. Babcia mieszkała w małym ceglanym domku, tuż obok tego przystanku. Na chwilę przeniosłam się znów na tą wieś, z czterema domami na krzyż, gdzie wszystko było takie zwyczajne, chodź dziś żyjąc w tym pędzie, zdaje się takie nierealne, odległe, jakby to jakaś bajka była, a nie moje cudowne wspomnienia z dzieciństwa. Tam się nikt nie spieszył, po prostu człowiek tam BYŁ, żył, tak niewiele a tak wiele…..rytm dnia wyznaczały pory roku, wschód i zachód i cały folwark do oporządzenia, a w szczególności muczenie krów…które dojenie się domagały…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.