przy stole.

Najistotniejszym w życiu jest nie tyle powód, co samo spotkanie. Człowieka z człowiekiem.

Kiedyś, jeżeli Ktoś pierwszy od takiego „stołu” czy spotkania wstawał, to powodem najczęstszym była oprzątka. Ktoś musiał iść do kur, świń, krów. Nakarmić, napoić, wydoić.
Nikogo do niczego innego nie rwało. No może do wychodka…
Bo i nic innego, lepszego na człowieka poza tą rozmową nie czekało.
Dziś każdy rozchodzi się nader prędko. Do koncertu świątecznego w telewizji, do telefonu, filmu

Od jakiegoś czasu przy różnych okazjach wkłądam pod talerze „zadania”.
To są rozpoczęte zdania, które każdy musi dokończyć. W zależności od tego jakie wylosował pod swoim talerzykiem…
„Na tę nadchodzącą wiosnę koniecznie muszę….”
„W to lato…”
I cokolwiek Wam do głowy wpadnie zapiszcie, a goście niech nam powiedzą…

Albo…
Każdy dostaje kartkę na której na górze zapisuje marzenie jakie chciałby w tym roku spełnić. Bez podpisu.
I podaje swą kartkę w prawo. Teraz wszyscy dopisują na marzenie każdej osoby, po jednym zdaniu – co mogliby zrobić dla tej osoby aby owo marzenie stało się realne.
Kartki krążą dookoła.
Chodzi o to aby wpisywać rzeczy realne, które jesteśmy w stanie zrobić dla drugiej osoby, a potem zrobić wszystko aby obiecanego dotrzymać.. Przykład…
„Moim marzeniem jest pojechać na koncert Open’er Festival” (podaje przykład, bo ja z daleka od masowych imprez 🙂 )
Teraz można dopisywać…
„Mam znajomą w Gdyni, załatwię nocleg, albo prysznic w ludzkich warunkach”
„Dołożę się do biletu pociągowego”
„Pożyczę śpiwór”
Po takiej zabawie okazać się może, że marzenia które spełnia się razem, dają przyjemność nie tylko marzącemu… 

Tak, kartki i pisanie. Tylko to wpada mi do głowy 🙂
Każdy na kartce piszę za co Kogoś przeprasza. Bez podpisu i bez adresata.
Wrzuca się kartki do miski. Losujemy i czytamy na głos. Wszyscy zgadują Kto Kogo przeprasza w danych słowach..
Żeby nauczyć ludzi mówić przepraszam. Aby nie było to słowem tabu. Aby zrobić z tego zabawę. Oswoić przepraszanie… Ludzie wciąż za bardzo boją się używać tego słowa..

A potem, odchodząc od stołów szli na spacery, przed domem posiedzieć. Na ławkach przy płocie.
Pod lipą. 

Nawet w milczeniu się jakby razem było.

Konkurencje z jajem Im porobię. 
I udział wezmą wszyscy. Dzieci, my, dziadki…
Bo dla dzieci największa radość jak się dorośli z nimi bawią.
Kto slalomem najszybciej jajko doniesie w łyżce…
Kto drużynami najpiękniejsze jajko pomaluje. Moja drużyna przegra z kretesem.
A potem szukanie jajek na czas. Pochowanych w domu bądź ogrodzie…

I czegokolwiek sobie nie wymyślicie, to będzie piękne i najlepsze, jeżeli tylko w zgodzie będzie, człowiek obok człowieka…

Kolorowa Wielkanoc


Powiadają ostatnio często, że aby żyć zdrowo trzeba mieć pieniądze i czas.
Prawdą jest, że mieszkając w Warszawie i udając się do sklepu ze zdrową żywnością trzeba mieć zasoby.
Na eko pietruszkę czy marchewkę. Eko jajka też o niebo droższe.
A już w ogóle gdzie w środku miasta zdobyć kurkę co po podwórku chodziła..?
Chyba, że pochodzi się ze wsi a w stolicy jest się przyjezdnym. Na chwilę bądź dłużej. A może i na stałe.
Czas potrzebny jeżeli chcemy mieć swój ogródek czy jajeczko.
To wszystko jest wielką prawdą. Ja mam to szczęście mieszkać na wsi.
Moi rodzice są ze wsi gdzie dostaniesz co chcesz, króliczka, jajeczka, dynie, pigwę..
Teściu co roku ma pełną szklarnie pomidorów. Moja koleżanka Madzia podrzuca mi ze wsi obok kurkę na rosołek, pietruszkę i seler do rosołku. Pięć kilo mąki prosto z młyna.
Ale można też być świadomym. Np stojąc przy półce z dziesiątkami słodyczy dla dzieci, wybrać najmniejsze zło. Polecam jak zwykle aplikację „Zdrowe zakupy”.
Nigdy nie kupuję barwników do jedzenia, bo to koszmarna chemia.
Jem wtedy takiego torta z dziesięcioma warstwami koloru, a w duszy zastanawiam się ile okrutnych składników pochłoneło moje ciało.
Helpę mamy w domu już od ponad pół roku. Kaszki, kolorowe łyżki. Teraz doszły kolorowe różdżki smaku. To w 100% naturalny owoc czy warzywo.
Można dodawać do wszystkiego. Naleśników, bułek, ciast, majonezu, połączyć z cukrem pudrem i zrobić kolorowy cukier albo kolorowy lukier.
Dodać można całkowicie do wszystkiego co wpadnie nam do głowy.
Moje dzieci niejadki zaczęły dopominać się o jedzenie wiedząc, że mogą sobie wybrać kolor tego jedzenia. Kaszka owsiana (z jeżykiem na opakowaniu) jest u nas rozchwytywana. Dodaję do niej jedną łyżeczkę koloru (ulubiony łyżka smaku malinowy) i znika w sekundę. Bardzo wydajna. Opakowanie starcza na wiele śniadań.
Dlaczego zaczęłam ten post takimi słowami? Bo to kolorowe jedzenie, bio kaszki, które są w ofercie Helpy mają normalną cenę. Wydaje mi się nawet, że te popularne barwniki do jedzenia, sklepowe, są droższe.
Właścicielki to lekarz i dietetyk.

Oczywiście dochodzą w marce Helpa piękne opakowania.
Mamy szufladę z różdżkami smaku, łyżkami smaku, kaszkami i jest jedną z najczęściej otwieranych.
Pierwszą paczkę Helpy zamówiłam może pół roku temu. Ten dość długi czas pozwolił mi na dość bliskie zaprzyjaźnienie się z tymi kolorami. Dosypuję do chałki, robię kruszonkę z kolorem.
Można dosypać po prostu wszędzie. Do jogurtu, mleka. 
Moje dzieci z racji niejadkowania wolą smaki owocowe. Ale ja do muffinów z orzechami, miodem i marchewkami (genialny przepis tutaj) dodałam polewę z białej czekolady i różdżki smaku – szpinak.
Połączenie smakowe – bomba!
Do babki zrobiłam lukier z różdżką smaku – dynia.
Na baranka cukier puder połączyłam z burakiem. 
Powiem Wam, że Boże Narodzenie widzę w kolorach czarnej porzeczki i buraka na stole.
Wielkanoc połączenie szpinaku i dyni absolutnie wiosenne i pyszne.
Na co dzień moje dzieci pochłaniają malinę, truskawkę, jagodę..
Te saszetki łyżek smaku i kaszki są bardzo wydajne. Starczają na bardzo długo, lub na wiele potraw. Na dziesiątki dań. Różdżki smaku to super pomysł na zachęcanie dzieci do jedzenia, lub do kreatywnej zabawy z pieczeniem. Ten proces wybierania koloru, dosypywania..
To też doskonałe zapoznanie się z produktami Helpy. Albo prezent dla dziecka. Dla większego zestaw kolorów do jedzenia, dla młodszych kaszki. Zamiast iść z naręczem batoników pełnych oleju palmowego i węglanów sodu można kupić kolorowe różdżki smaku. Bez dodatku cukru, tylko naturalne składniki, z rolnictwa ekologicznego. 
Zachęci do zdrowego jedzenia, będzie zabawa, a może wieczorem zrobi obdarowany ciasta z mamą do których dosypie koloru.
Brak cukru w kaszce uzupełniam sama na talerzu miodem.
Jeszcze może co do babki ze zdjęć – mój ulubiony przepis z którego robię tutaj.
Czasami drobiazgi potrafią zmienić wiele…
Ja moi  Drodzy, jak widać po stole, świętuje już wcześniej 😉 
Ale wrócę jeszcze przed świętami, w czwartek, zostawić Wam wpis o tym jak można być bliżej siebie w święta. O moich pomysłach na wspólne spędzanie czasu, które powstały w mojej głowie przy Bożym Narodzeniu i które uzupełnię w Wielkanoc.
A tym czasem intensywnego tygodnia Wam życzę. Pełnego spacerów, wycieczek rowerowych, kaw na tarasie, bo idzie piękna pogoda…

zakupy.

Na drzwiach sklepu wisi tabliczka:
„Jeśli Twoje życzenie nie zostało spełnione, to znaczy, że jeszcze nie zapłaciłaś.”
Na peryferiach Wszechświata znajduje się mały sklepik. Szyldu dawno już nie ma, został zdmuchnięty przez kosmiczny huragan. Nowego szyldu właściciel sklepu nie powiesił, ponieważ wszyscy okoliczni mieszkańcy wiedzą przecież, że sklep sprzedaje marzenia.
Asortyment jest bardzo bogaty – można tu kupić praktycznie wszystko. Jacht, dom, małżeństwo, posadę prezesa korporacji, pieniądze, dzieci, dobrą pracę, duży biust, medal olimpijski, samochody, drużyny piłkarskie, władzę, sukces i wiele innych dóbr.
W sprzedaży nie ma jedynie Życia i Śmierci – ich dystrybucją zajmuje się Centrala znajdująca się w innej Galaktyce.
Każdy klient, który wchodzi do sklepu (bo są też tacy, którzy ani razu nie weszli i do tej pory siedzą na tyłku i zajmują się chceniem) w pierwszej kolejności pyta o cenę swojego marzenia.
A ceny są różne…
Wymarzona praca na przykład, kosztuje rezygnację ze stabilności i przewidywalności, gotowość do samodzielnego planowania i organizowania własnego życia, wiarę we własne siły oraz pozwolenia sobie na taką pracę, jaką kochasz, a nie taką, jaka się nawinie.
Władza ma nieco wyższą cenę: trzeba zrezygnować z pewnych swoich przekonań, nauczyć się znajdować do wszystkiego racjonalne wytłumaczenie, umieć odmawiać, znać swoją wartość (a powinna ona być wysoka), pozwalać sobie na mówienie „ja”, wyrażać własną opinię, niezależnie od akceptacji czy dezaprobaty otoczenia.
Niektóre ceny wydają się dość dziwne: małżeństwo można otrzymać w zasadzie za bezcen, natomiast szczęśliwe życie kosztuje bardzo drogo – wymaga osobistej odpowiedzialności za własne szczęście, umiejętności cieszenia się życiem, znajomości swoich celów, rezygnacji z dążenia by wszystkim dogodzić, doceniania wszystkiego co się ma, pozwolenia sobie na bycie szczęśliwym, świadomości własnych zalet, rezygnacji z bonusu „ofiary”, ryzyka utraty niektórych znajomych…
Nie każdy klient, który wchodzi do sklepu, jest gotów, aby od razu kupić marzenie.
Niektórzy, gdy widzą cenę, natychmiast wychodzą. Inni stoją w zadumie, licząc swoje zasoby i zastanawiając się, skąd wziąć więcej środków.
Czasem ktoś skarży się, że ceny są za wysokie i prosi właściciela o rabat albo pyta, kiedy będzie wyprzedaż.
Są też tacy, którzy wyciągają z kieszeni wszystkie swoje oszczędności i odbierają marzenie, zapakowane w piękny szeleszczący papier.
Są zawsze odprowadzani wzrokiem przez zazdrosnych klientów, którzy szepczą złośliwie, że właściciel sklepu to na pewno ktoś z rodziny i marzenie dostali pod ladą, po znajomości.
Właściciela sklepu dawno już proszono, aby obniżył ceny, co zwiększyłoby liczbę klientów.
Ale takie postulaty za każdym razem spotykały się z odmową, bowiem właściciel uważa, że to obniży jakość marzeń.
Kiedy pytano go, czy nie obawia się bankructwa, mówił, że nigdy nie zabraknie śmiałków, gotowych ryzykować i zmieniać swoje życie, rezygnując z nawyków i bezpiecznej przewidywalności, zdolnych do wiary w swoje marzenia, mających dość sił i środków, by zapłacić za ich realizację…
Stephen King „Sklepik z marzeniami”

Nie pamiętam już czy pierwszy sklep do którego weszłam miał długą i szeroką ladę. Czy miał niezliczoną ilość półek i było z czego wybierać. Wielki, złoty szyld. A może stał na rogu, wciśnięty między duże kamienice. Niezauważalny. Mały. Skromny. Jedynie z tabliczką zamiast szyldu, wystawianą każdego ranka przez sprzedawcę przed drzwi. Z wypisanymi od myślnika marzeniami jak na drewnianej sztaludze.
Nie pamiętam też czy weszłam do tego sklepu jako mała jeszcze dziewczynka, z dosyć skromną wiedzą o życiu i pragnieniach. Czy jako dorosła kobieta, która z pokaźnym bagażem doświadczeń już od drzwi wiedziała czego w życiu chce.
Dość dobrze znam dźwięk dzwoneczka tego sklepu. Kiedy naciska się klamkę i popycha delikatnie drzwi, wtedy uderzają one o zawieszony na górze dzwonek. Informuje on sprzedawce o wchodzącym kliencie. Nie wiem czy jego pojawienie się tam, było spowodowane tym, że ludzie wykradali marzenia, gdy sprzedawca był na zapleczu, czy kupujący są coraz bardziej zniecierpliwieni oczekując na zakup, podczas gdy sprzedawca zajmuje się np. inwentaryzacją. No bo przecież w marzeniach też jakiś porządek być musi. 
Dźwięk tego dzwonka jest mi dobrze znany, bo dość często tam zachodzę.
Nierzadko kupuję marzenia. I bez wahania płacę. Nawet dużą cenę. Mam na to.
I nie boję się, że stracę. Że zapłacę, a towar okaże się nietrafiony.
Nawet gdy czasami wydaje mi się, że być może przepłaciłam, szybko okazuje się, że przy następnym zakupie płacę dzięki temu mniej.
Ach, nie, może pamiętam jedno z pierwszych wejść do sklepu z marzeniami.
Miałam piętnaście lat i marzyłam o liceum w Krakowie. 
Zapłaciłam tęsknotą za domem, obawami i strachem w świecie wielkiego miasta. W drobnych też zapłaciłam. Były to popłakiwania na parapecie korytarza, gdy nie dogadywałam się ze współlokatorką jaką mi przydzielili do pokoju.
Przyspieszonym kursem odpowiedzialności i racjonalnego myślenia też zapłaciłam grubo.
Jak rzuciłam na ladę, to aż załomotało.
I to marzenie było warte swojej ceny. 
Dużo razy odwiedziłam sklep w celu zakupienia wymarzonej miłości. Tej jedynej i już na zawsze.
Oj! Za to szła gruba zapłata. Ale w młodości nie należy oszczędzać na zakupie miłości, gdyż im więcej doświadczenia i orientacji w cenie zbierzesz, te rozrachunki dobrze poznasz, tym lepiej potem w życiu wydatkami będziesz rozporządzać… Kiedy płacić warto, a kiedy trzeba w pośpiechu co swoje zbierać i czym prędzej uciekać..
Pamiętam też jak poszłam kupić marzenie o książce…
Za to płaciłam już dużo wcześniej. Zatem jak weszłam do sklepu i poprosiłam akurat o ten sprawunek, to do dopłaty było już niewiele. Płaciłam czasem, obawą, ryzykiem, podminowaniem.
Wcześniej do sakiewki uzbierałam sobie cierpliwość, zarwane noce, wytrwałość, odwagę, chęci, siły, wiarę… I się uzbierało na owe wydawnicze marzenie. Pięknie zapakowane było. Pamiętam. W naturalny, szary papier. Przewiązany bambusowym sznurkiem. Z wielką starannością. Jak dawniej pocztowe paczki.
Jednak ten najważniejszy zakup jest całkiem świeży. W sklepie byłam kilka lat temu. Ponad osiem.
Weszłam zdecydowanym krokiem, dzwonek przy drzwiach jak się rozbujał, to chwilę przed moim wyjściem jeszcze pobrzękiwał.
Ale po prawdzie mówiąc byłam tam dosyć krótko. Nie przebierałam. Nie dopytywałam. 
Marzenie było jasne i rzeczowe. Żyć w zdrowiu i spokoju z tym oto mężczyzną. Mieć z Nim dzieci i dom.
Do dziś uważam, że to marzenie było warte każdej ceny.
Bo cóż ja za nie płacę… 
Bezustannym myciem dziecięcych kaloszy. Postojami przy kuchennym blacie i piekarniku.
Nocnymi przebudzeniami. Ciągłym podnoszeniem przedmiotów.
I to są takie wydatki, których się nie czuje. Portfel wciąż jest tego pełny. Na dzień kolejny i kolejny…
Jest tylko jedna cena za to marzenie, która kosztuje najwięcej – troska. 

Mnie się wydaje, że w celu tego zakupu odwiedziłam ten sklepik kilka lat temu, ale pamiętam taką scenę…
Siedzę w pociągowym wagonie. Przy oknie. W kierunku jazdy.
Podjeżdżając do peronu, jedynego, na stacji Dubidze, widzę czekających rodziców.
Koło już dawno zamkniętego budynku dworca, w cieniu, stoi zaparkowany nasz niebieski Suzuki Carry.
Kiedy pociąg się zatrzymuje, rozsuwam te ciężkie drzwi, schodzę po dwóch stopniach i kiedy już stoję na peronie, witam się z Mamą. Tatą. Tata bierze moją torbę podróżną i idziemy razem do auta.
W domu czeka Justynka. Jedziemy powoli w stronę domu. Ja z nosem pomiędzy przednimi siedzeniami opowiadam Im jak mi minął tydzień w Krakowie…

Albo tę…
Jak odbijam się nogami o ziemie i wzbijam do góry na czerwonej huśtawce..
Za każdym razem uderzając butami w piach robię coraz większy dołek w ziemi i wznoszę się coraz wyżej.
Jest letnie popołudnie. Słońce już pomarańczowe, wielkie. Zachodzi nad domem sąsiada.
Z podwórka wychodzi Mama i niesie na talerzyku kawałek ciasta. Podchodzi do okienka w Taty warsztacie i puka wołając – Andrzeeeej!
Po czym stawia na parapecie tego okna i idzie dalej pielić do ogródka.
Kiedy jestem na tej huśtawkowej górze, gdzie chowamy nogi pod siebie, a nie wyciągnięte z przodu, widzę jak Tata odchodzi od maszyny i idzie po ciastko, które przyniosła Mu na talerzyku Mama…

Tak, wydaje mi się, że chyba wtedy zdecydowałam o zakupie tego najważniejszego marzenia, który stoi na półce „szczęśliwy dom”.
Bo mnie się każdego dnia wydaje, że ja płacę właśnie tym ciastkiem.