Nie jest łatwo.

Nie jest łatwo mieć głowę.
A głowę każdy mieć musi.
Można żyć bez ręki, bez nogi, ale bez głowy, choćby chciał, nie może.
Ileż trzeba się tej swojej głowy nanosić. A ileż w swojej głowie trzeba się cudzych głów nadźwigać.
A ciężar tych głów – niebywały.
Czasy takie, że te głowy coraz cięższe. Coraz więcej muszą pamiętać, coraz więcej załatwiać, coraz więcej potrafić, coraz mocniej dążyć… A przecież taka każda głowa ma jakąś pojemność.
Nikt, kto projektował ludzkie głowy nie przewidywał takiego świata. 
Takiego ciężaru nie obliczył. I z głową jak z siatką. Przecież kiedyś te uszy się urwą i wypadną te zakupy nam pod nogi. I pod cudze nogi też mogą wlecieć. Czasami jak ktoś miły z boku to pomoże pozbierać. Ale ileż razy zbierać będzie trzeba samemu… te swoją głowę, co nie uniesie tego, co nieść musi.
Te ciężkie głowy przyszły szybciej niż można by się spodziewać. Ludzkość nie nauczyła się nie tyle tego ciężaru nosić, co w ogóle mieć tej wagi świadomość.
Ileż razy ktoś mówi nam – tak mnie łupie w krzyżu, a któż z nas mawia – tak mi źle ze swoją głową?
A ja wiem, bo przypatruje się ludziom, wnikliwie, że więcej dziś problemu ludzie mają ze swoją głową niźli z krzyżem. Można iść zgarbionym, można się wszystkim na te plecy pożalić. Można się położyć.
A z głową trzeba cicho siedzieć. Bo wstyd, bo ludzie co powiedzą. A jak powiedzą to głowa będzie jeszcze cięższa.
Nie jest łatwo mieć głowę. W XXI wieku.
Patrzę codziennie jak chodzą ciała z głowami. Noszą je. Czasami ledwo niosą. A zostawić na krawężniku się nie da. Czasami Ktoś kładzie te głowę na krawężniku i jej nosić nie musi. Bo jej już nie ma i inni też tej cudzej głowy nie mają. Bo głowa idzie w piach.
A gdyby tak mógł głośno powiedzieć… O tym jak ciąży, jak o tym krzyżu zbolałym, to na krawężniku nie musiałby z nią leżeć… 
Czasami ktoś się odważy i mówi… Inni odpowiadają – no każdy coś ma. Każdy jakiś ciężar niesie…
Ale może na każdy ciężar innych głów, trzeba reagować. Bo skąd nam wiedzieć, jak ciężkie są inne głowy…
Żeby te ciała odetchnąć mogły i lżejsze głowy nosiły, trzeba wyrzucić. Ciężar posiadania, ciężar sukcesu, ciężar bywania, ciężar perfekcjonizmu, ciężar porównywania, ciężar w sieci istnienia…
Może gdyby tak wyrzucić wszystko i tą lekką głową się rozejrzeć, to nagle zaczęłoby się kochać życie…
Nie dlatego, że się powinno, ale z samego siebie. Dziś głowy szczęście muszą sobie wytłumaczyć… Jestem szczęśliwy bo…. A czy szczęście powinno się wyliczać z dobrodziejstw aby poczuć, czy poczucie szczęścia samo powinno jakoś przyjść…? Powinno. Ale w przepełnionych głowach nie ma na to miejsca.
Nawet szczęście rozpisane musi być pod linijkę. 
Nie jest łatwo mieć głowę.
Tak przywykliśmy do jej wagi, że choć męczy, to trwamy. Wstajemy rano i wleczemy za sobą ten ciężar.
Bo strach przed pozbyciem się wymogów XXI wieku jest większy niż ten ciężar.
Ten kto spróbuje uciec przed ideałami dzisiejszych czasów, będzie cieszył się ciałem, które może iść w podskokach… Owe ciało nie musi nosić ciężkiej głowy…

Kilka lat temu, znalazłam blog „tylko spokojnie”.
Przeczytałam wszystko w jedną dobę. A dwóch tekstów nauczyłam się na pamięć. Tak, pamiętam do dziś.
Nie mogłam się nadziwić spostrzegawczości, zdolności ironii, zabawy słowem.
Agnieszkę Jelonek miałam okazję poznać osobiście. A i bliskich przyjaciół mamy tych samych.
Latami czekałam na ten dzień kiedy Agnieszka wyda swoją książkę.
„Koniec świata, umyj okna” to książka o stanach lękowych. O nerwicy, depresji i tym wszystkim co się dziś w ludziach kotłuje. O tym czego ludzie nie mówią i chowają w swoich ciężkich głowach.
Mam wielki żal do Agnieszki, że ta książka nie jest dłuższa. Ale czytałam w życiu książki niebywale długie. Dziś nic z nich nie pamiętam. Tę noszę w sobie każdego dnia. Jakże ważne aby mówić o ludzkich głowach coraz więcej. 
Aga zrobiła to swoim charakterystycznym sposobem zapisywania. Uczta słowna.
Aga nie bała się poruszyć tematów, których inni boją się poruszać do śmierci, choć całe życie z nimi obcują. Dużo dziś piszą ludzie szczęściu. O odnajdywaniu spokoju i harmonii życia.
Jednak nie da się położyć na stole serwety aby dom był piękny, jeśli wcześniej się tego stołu namoczoną ścierką nie zetrze. Więc jeśli chcemy uzdrowić nasze życie to zanim przystąpimy do szukania radości, musimy sobie dogłębnie uświadomić dlaczego jesteśmy smutni. Czasami sama ta myśl i eliminacja naszych problemów, przynosi ukojenie i otwiera drzwi do szczęścia.
Aby posprzątać nasze głowy, trzeba wiedzieć, w którym kącie siedzi kurz.
Doskonała książka Agnieszki Jelonek. Aga, jakież to fajne, że udało mi się Ciebie w tym świecie znaleźć.
Nie trudno dziś znaleźć człowieka. Nie trudno dziś znaleźć pisarza. Trudno dziś znaleźć tego, który ma coś wartościowego do powiedzenia. A ja Ciebie znalazłam. A Ty też mnie.
Chociaż o to nie musimy się już bać. A to już coś.

Książkę można znaleźć tutaj – wydawnictwo Cyranka.

Alicję zaczynają dręczyć ataki paniki. Wkrótce lęk całkowicie opanowuje jej życie. Nie rozumie, co się z nią dzieje; ma niepijącego męża, wystarczająco dobrą pracę i wspierającą rodzinę. Skąd zatem biorą się te stany? Alicja ukrywa swój koszmar, próbując żyć „normalnie”, w końcu jednak traci grunt pod nogami, a kto nie ma kontroli nad życiem, ten przestaje widzieć w nim sens. Szukając przyczyn zaburzeń, Alicja zaczyna dostrzegać to, co wcześniej umykało niezauważone.

Alicja ma napady paniki. Skondensowanego lęku uderzającego znikąd, w różnych okolicznościach, tak potężnego, że człowiek wymiotuje, dostaje biegunki, nawiedzają go na przemian fale gorąca i przeraźliwego zimna. Reszta czasu upływa na lęku przed następnym atakiem, więc skutek jest taki, że człowiek boi się bez przerwy. Własna psychika może być izbą tortur w wewnętrznym więzieniu. W tej opowieści lękowcy odnajdą siebie, a ci, którzy miewają lęki w zwykłym człowieczym rozmiarze, poczują ulgę, że to nie na nich padło. Świetna, do głębi poruszająca proza.
Michał Cichy

„Jesteś z tym sama”, mówi Agnieszka Jelonek. „Strach to twój problem”. I w jakiś przedziwnie pozytywny sposób pokazuje, że dla dorosłej kobiety bycie samą wobec pewnych wyzwań to najkorzystniejsza pozycja, z jakiej może się z tym wyzwaniem zmierzyć. Wąż, któremu tylko my same możemy zdeptać głowę: dziękuję autorce, że jej piękna książka przypomina mi, że to możliwe i że nikt za mnie tego zadania nie wykona.
Justyna Bargielska

El Gouna


El Gouna to nie Egipt. To inna kraina. Można by rzec, że bajkowa. Egipt kojarzy mi się z ogromnym zaniedbaniem i brudem. Bo bieda, to zupełnie coś innego niż lenistwo. A mnie nic tak nie wnerwia jak leniwi ludzie. Dlatego do Egiptu mnie nie ciągnie. Zdecydowaliśmy się tam lecieć tylko ze względu na te pogodę i wiatr, który jest niezbędny do nauki pływania na kajcie. Nie, nie, ja leżałam na leżaku z książką. Nie ciągnie mnie do tego sportu w ogóle.
El Gouna to prywatne miasteczko, które zaczęto budować na pustyni w 1989 roku. Jego architektem jest między innymi ten sam człowiek, który tworzył Walt Disney Company. I to widać. Te mosteczki, port i deptaki. Ten porządek, ochrona wszędzie. Każda rozpoczęta budowla – szybko i sprawnie zakończona. Wszystko ma taki smak. W takich miejscach to ja mogę bywać. A ceny zupełnie normalne. Nawet powiedziałabym, że małe. 
Całe miasteczko wzorowane jest na Wenecji. Są to sztuczne wyspy pomiędzy którymi przepływa turkusowa woda. Pachnąca i czysta (nie czarna, brudna i śmierdząca). 
Można uprawiać sporty wodne, oglądać rafy, spacerować w przepięknej Marinie. Gdziekolwiek nie udać się w tym miasteczku – jest pięknie. Wrócimy tam z dziećmi na pewno. Jak do Egiptu wracać nie mam zamiaru, tak do El Gouny zdecydowanie tak 😉
Byliśmy bez dzieci więc nie musieliśmy mieć hotelu z milionem basenów i atrakcji wodnych. Hotel Rihanna zdecydowanie sprostał zadaniu. Był czyściutki, bardzo klimatyczny, z rewelacyjną obsługą.


Baza, w której Adaś uczył się latać, jest Polską bazą prowadzoną przez Polaka o zaskakującej ksywce – Camel. A dostał ją jeszcze na studiach, kiedy nawet nie myślała o tym, że taka przyszłość go czeka.
Ta baza też jest miejscem, które sprawiło, że chcę tam wrócić z dziećmi. Myślę, że miałyby doskonały, prywatny plac zabaw. Woda, jakieś dwa kilometry w głąb sięga do kolan. Ogromna plaża, plac zabaw, pokój dla dzieci i przede wszystkim genialna atmosfera. Miałam wrażenie, że pojechaliśmy tam do przyjaciół. I szczerze przy pożegnaniu chciało mi się uronić łezkę. 
Co to był za czas! Te seciki naszego didżeja Olafa za dnia, a wieczorami przy gitarze a’capella „Wysed jo se łąckę kosić, słonko świeciło…” Ileż ja mam filmów w telefonie nagranych.
Niezwykłe miejsce, niezwykli ludzie. 
Jeżeli Ktoś chce się nauczyć pływać na kajtach, a czuje barierę językową, to jest doskonałe miejsce na naukę. Mało tego, jest ciepło i wieje. Ludzie latami uczą się pływać na helu, a potem wskakują do Red Sea Zone i po trzech dniach śmigają.
Znaczy wiecie, mądruję się z pozycji leżącej na leżaku z książką. 🙂
Ale wiem na pewno, że drinki, soki i jedzenie pierwsza klasa. I do tego w tak cudownych cenach!
Trafiliśmy w idealny moment, w którym jeszcze nie było ludzi, bo granice dopiero zostały otwarte.
(Oczywiście ja kocham zdjęcia na których jest pusto, ale uwierzcie mi, że aż tak pusto nie było. Co chwilę dmuchały się latawce.)
Red Sea Zone – wrócimy do Was z dziećmi!


Tuc Tuc to forma przemieszczania się po El Gounie. Gdziekolwiek nie jedziesz, płacisz 20L czyli 5 zł.
Możesz oglądać te piękną krainę z rozwianymi włosami.


W dzień w który nie wiało, popłynęliśmy katamaranem. Ach! Co to była za dzika podróż. 
Szaleństwo, taniec i dobra muzyka.
(Wszędzie tam są ludzie. Tylko ja robię zdjęcia np. wtedy, gdy wszyscy schodzą nurkować 🙂 )


I mój niemąż, który jest najpiękniejszym kompanem na wyjazdy i na życie.
A przede wszystkim na podróż, która nazywa się „miłość i rodzina”.