przemyślnik

Dusza.
Jechałam autem i słuchałam „Carolina” Taylor Swift z filmu „Gdzie śpiewają raki”, kiedy zaraz po niej włączyła się kolejna, losowa, z mojej listy ulubionych. „Voyage, voyage” w wykonaniu ESTL. Wzrusza mnie ogromnie. Za każdym razem. I prawie od samego początku, była tą, która kojarzyła mi się z ostatnią podróżą w tym wcieleniu. Z podróżą, która ma swój początek podczas ceremonii pogrzebowej. Kiedy zaraz po śmierci ruszę w kolejną drogę.
W kolejną wędrówkę mojej duszy. W kolejne życie, które będzie moją ścieżką doskonalenia poprzez losy jakie mi zostaną podarowane.
I choć mam wybrane trzy piosenki jakie chciałabym mieć podczas pogrzebu, to ta, najmocniej utożsamia się z reinkarnacją.
A ten fakt i wiara w możliwość owego scenariusza, każdego dnia daje mi lżejszą codzienność. Dnie dni, które nie są problemem, a jedynie darem, dzięki któremu będę mogła doskonalić swoją świadomość, swoje emocje, podnosić wartości własnej duszy.
To wszystko mi się zgadza. To wszystko nabiera sensu.
Podążamy przez wcielenia, dostając żywota, które pozwolą nam doświadczać wszystkiego, czego jeszcze nie udało się przepracować albo czego z największą uwagą powinniśmy się nauczyć.
Jestem bardzo wdzięczna moim poprzednikom za żywota jakie wiedli, jacy byli, bo to, co mi się dotychczas dostaje jako lekcja, jest bardzo wdzięczne. Choć może tylko ja tak do tego podchodzę. Ktoś inny zrobiłby z każdej niedogodności wielką sprawę.
Wierząc w to, że to życie jest jednym z naszych wielu i jesteśmy tutaj aby zdobywać coraz większe umiejętności, nawet nie tyle dobrego życia, co dobrego i właściwego postrzegania go. Jesteśmy tutaj przede wszystkim po to, aby móc przyglądać się sobie. A każda sytuacja, którą zwykliśmy nazywać pechem, nieszczęściem, problemem jest tak naprawdę naszym darem, który pozwala nam się rozwijać. Od bardzo dawna w moim życiu każdą przeszkodę traktuję jako początek tej właściwszej drogi, jako dobry znak, którego sensu jeszcze nie znam. Wówczas strach zamieniam w ciekawość. Jednakże myśl o tym, że dzięki wszystkiemu co idzie nie po mojej myśli, mogę stać się lepszym człowiekiem, niezwykle mnie fascynuje. Życie w komforcie zdarzeń, miejsc, sytuacji i naszych scenariuszy staje się wędrówką, która nigdzie nie prowadzi. Od dyskomfortu zaczyna się droga do szczęścia i rozwoju. Jakże biedne mamy czasy w zasoby dyskomfortu.

Dyskomfort.
Moje dzieci pojechały na obóz strażacki. Jako, że należą do straży i szalenie uwielbiają, do obozu odliczały i skreślały dni w kalendarzu. W ośrodku harcerskim, hufcu, który pamiętają jeszcze moi rodzice z lat młodości. Śpią w namiotach, na rozkładanych kanadyjkach.
Po środku rozłożone palety, żeby było jak przejść, gdy zejdzie duży deszcz. Na śniadanie, obiad i kolację idą przez las. Śpiewają, a do taktu im menażki w rękach i workach grają.
Rano na dźwięk syreny mają pobudkę i zbiórkę między sosnami. Karne pompki za gadanie o trzeciej w nocy.
Te same spodnie szósty dzień z kolei. Przeczuwali, że zmiana ubrań jest bez sensu, ale teraz już to wiedzą. Poplecione warkocze przez siebie nawzajem. I przyklejanie tipsów w samym środku lasu i ewakuacji powodziowej. Śpią jak sardynki w murowanym budynku, gdy na zewnątrz jak z cebra nieprzerwanie leje. Mój mąż mówi – nie ma nic lepszego niż być ze strażą podczas powodzi. Dziesięć dni bez telefonów. Zostały w domach na półkach zamkniętych pokoików.
Na zdjęciach przesyłanych przez wychowawców nie ma nikogo, komu by się nudziło.
Buzie uśmiechnięte, zaciekawione, zajęte, zafrasowane, szczęśliwe, zdziwione.
Na zdjęciach, gdzie widać wychowawców znajduje się dopowiedź, dlaczego moje dziecko, podczas odwiedzin Dziadków krzyczy mi do telefonu – Chcę tu zostać całe wakacje! Kocham tych ludzi! Kocham to miejsce!
Kiedy wykrzykiwała te słowa było 15 stopni, deszcz lał drugą dobę, a oni spali kolejną noc jak sardynki w jednym pomieszczeniu. Nad ranem, po mokrych ścieżkach pełnych szyszek, szli w piżamach do plecaków, które zostały w namiotach, aby móc dogrzebać się do ciuchów.
Na filmiku i zdjęciu dla rodziców, wychowawcy skaczą z nimi do leśnego basenu, w którym woda jest jak żur. I patrząc na to, widzę dzieci, dla których nie było w tamtym momencie piękniejszego basenu. Myślę, że kiedy dorosną i będą leżeć nad basenami w wielkich, drogich kurortach, nadal będą twierdzić, że był to basen najpiękniejszych wspomnień. Wspomnień, które zbudowały Ich szczęśliwe dzieciństwo.
Nauka poprzez doświadczenie Ich zachowań dobrych jak i złych. Właściwych i niewłaściwych. Tylko realne, namacalne lekcje życia dają skutki i możliwości rozwoju.
Żadne tam rodzicielskie gadanie.
Jest jedno piękne zdjęcie, jak po pierwszej nocy ewakuacji, dzieci siedzą na dywanie i grają z Panią w jakąś grę, ktoś inny czyta komiks, jeszcze inny pije herbatę. Dookoła ciasno, pod ścianami buty, ubrania, koce, materace.
Jak uchodźcy.
W rogu, na kanapie, na wielkiej stercie śpiworów, śpi jedna z Wychowawczyń. Wystaje Jej tylko kitka na czubku głowy, czoło, trochę oczu. Poczułam takie rozczulenie, wdzięczność i zarazem kwintesencję uroku, jak i ciężkiej pracy nad szczęściem naszych dzieci…
Patrzę na te zdjęcia i wiem, że tam, w tym lesie, w wojskowych namiotach, na tych kanadyjkach, w tym dyskomforcie, tworzy się najpiękniejsza historia życia moich dzieci.
Wiecie jak smakuje domowe łóżko po 10 dniach w lesie?
Dokładnie tak, jak wtedy ten las.
Po powrocie dzieci nie mogły się nacieszyć wygodnym łóżkiem. Ciepłą wodą pod prysznicem. I wąchały świeżą pościel. I co rusz wychodziły z łóżek, przychodziły do mnie i raz jeszcze mówiły jak cudowne to uczucie.
Było dokładnie tak cudowne jak te dziesięć dni w lesie, w namiotach, na podłodze w jednej małej sali podczas deszczy.
Ale żeby cieszyło to zwykłe łóżko w domu, trzeba zaznać dyskomfortu.
To dyskomfort czyni nas szczęśliwymi.
Ale żeby jedno i drugie dawało szczęście, jedno i drugie musi zaistnieć.

Straż.
Na podstawie wesołej historii – jak dobrze kiedy coś się nie uda aby mogło udać się coś lepszego.
Nadchodził helloween. Nasza Córka, która już jakiś czas chodziła na zajęcia strażackie odbywające się w naszej wsi, miała zaplanowany ten dzień w straży. Zajęcia marzenie. Wciąż mam wrażenie jakby to było coś, co działo się za naszych czasów. Zupełnie inne niż to, co znamy w pędzącym XXI wieku.
Byliśmy i wciąż jesteśmy działaniami naszej wiejskiej straży zachwyceni.
Mocno pragnęliśmy aby nasz syn też dołączył. Nie chciał. Za żadne skarby świata.
Nie lubi w nowe i nieznane.
Zatem przyszedł dzień strachów. Benio umówił się z kolegami na chodzenie po wsi i zbieranie cukierków. Pół godziny przed umówionym czasem okazało się, że chłopakom nie pozwoliły Mamy. Został sam. Smutek ogromny i płacz. Zadzwonił do starszych kolegów, ale Oni mięli już swoje, starsze plany. Kiedy widziałam to dzieciątko, które cały rok czeka na ten dzień i płacze w pokoju, to serce Mamy się łamało. Zapytałam zatem czy chciałby iść z Tosią do straży. Odpowiedział przez łzy, że ewentualnie może. Ale nie chciał.
Zadzwoniłam do dziewczyn, które tą bandą młodych strażaków się opiekują. Cudne dziewczynki. Młode. Pełne życia, uśmiechu, radości.
– Dziewczyny, ja wiem, że Benio nie chodzi na straż, ale jako Mamie tak mi go szkoda. Może iść do Was?
– Pewnie! Niech przychodzi!
Zapakowałam Mu plecak słodyczy, przebrał się na szybko. Tosia już siedziała w aucie, gdy dopinał halloweenowy strój i wciskał maskę. Otarł łzy i poszedł powłócząc nogami.
Wrócił przed północą. Zmęczony padł na łóżko w przebraniu i owej masce na czole.
– Jak było Syneczku? – zapytałam, ściągając Mu buty.
– Zapisz mnie z samego rana na straż! – rzekł ostatkiem sił i zasnął.
Gdyby wszystko poszło po Jego myśli, nigdy nie byłby w straży, którą kocha nad życie.
Świetnie się bawi, bierze udział w zawodach i przywozi medale, z niecierpliwością czeka na kolejne zajęcia.
Za każdym razem, gdy się Wam coś nie uda, wypatrujcie tego, co dostaniecie w zamian.
Bo dostaniecie coś o wiele lepszego.

Zniknąć.
Leżałam na słońcu. Na drewnianym leżaku, obłożonym pledem. Na brzuchu, a przede mną gazeta. Papierowa. Czytałam artykuł o ludziach, którzy zaginęli.
Z własnej woli.
Bliscy wszczynali dochodzenia. Czasami znajdywali, innym razem nie. Przez poszukiwania, przez przypadek. Ale za każdym tym razem ucieczka odbywała się z własnej woli…
Choć o własnej woli też myślałam ostatnio. Napiszę…
Czytałam o ucieczkach przed odpowiedzialnością, przed zmianami, przed wstydem. Ucieczkach ze zmęczenia, znużenia, lęku. Przed monotonią. Przed intensywnością.
Z potrzeby zwykłej chęci odmiany. Różnie. Jak różni są ludzie.
Jednak to, co najbardziej mnie zatrzymało, było porównaniem ze znikaniem dziś. W świecie prowadzonych żyć na social mediach. Kreowanych na facebookach, tik tokach i instagramach.
„Zniknięcie w XXI wieku nie musi oznaczać ucieczki z domu, zmiany nazwiska czy upozorowania śmierci. Może być całkowitym wylogowaniem się z cyfrowej codzienności – odcięciem się od powiadomień, oczekiwań i cyfrowego wizerunku, który bywa cięższy niż prawdziwa tożsamość.”
„który bywa cięższy niż prawdziwa tożsamość.” – to bardzo ważne zdanie.
Ale potem jest kolejne.
„Coraz więcej osób deklaruje, że przestaje dzielić się życiem w sieci by żyć naprawdę.
Nie musieć już niczego udowadniać. Nie wystawiać się na publiczne ocenianie. Nie być widzialnym – to nowa forma wolności. Dawniej trzeba było zostawić dom, dokumenty i tożsamość, by naprawdę odejść. Dziś wystarczy kilka kliknięć by uciec we współczesnej formie, która jest równie wymowna.”
Będąc w tym świecie od nastu już lat, przyglądam się temu trochę z boku. Bardzo świadomie nigdy nie dodałam hasztaga, instastory, reelsa czy nigdy też nie zainstalowałam tik toka. Mając świadomość jak bardzo ten świat nie jest mój, jak kradnie on życie, a zarazem pozwala mi dzielić się tym, co dla mnie najważniejsze – słowem.
Zawsze wiedziałam, że Kto będzie miał do mnie trafić – trafi, Kto będzie miał zostać – zostanie. Jeśli podnosiłam poprzeczkę to tylko własnych oczekiwań odnośnie tego co robię.
Ale to dotyczy również mojej codzienności. Jeśli podejmuję się jakiegokolwiek zadania staram się aby było zrobione według moich wyznaczników jakości.
Z dnia na dzień widzę, jak moje zaangażowanie w ten świat maleje. Jak potrafię na tydzień zapomnieć o istnieniu mojego konta na instagramie. I choć jest tam mnie coraz mniej, wciąż jestem, bo wciąż są we mnie słowa, które jeśli jeszcze w przyszłości złożę w książkę, to będę mogła tam o tym napisać.
I choć latami było to również moją pracą, było dobre na tamten moment, na tamten czas.
Móc być Mamą w domu. Z dziećmi. Choć często praca ta zabierała mi o wiele więcej czasu niż etat. Pracowałam po nocach , gdy dzieci spały. W weekendy. Bo tak naprawdę zawsze będąc w domu byłam w pracy, a i będąc w pracy byłam w domu.
Dziś już mam 42 lata i doświadczenie, które pozwala mi wybierać najlepsze dla mnie drogi.
Nie te, które jeszcze chwilę temu byłyby kuszące, ale te, które dają spokój.
Ale będąc w tym świecie, od nastu lat przyglądałam się również z boku innym moim znajomym po fachu. Widziałam jak osiągali w krótkim czasie wielki sukces, jak ich to karmiło, i jak zawalał im się na głowę świat, ale nie byli świadomi, że właśnie to pokazywanie idealnego życia im to życie zabrało.
Potem znikali gwałtownie. Nagle. I z czasem w prawdziwym bycie wracali powoli do psychicznego zdrowia. Do wewnętrznego spokoju.
Obserwuję tych zniknięć coraz więcej. Co nie ukrywam bardzo mnie cieszy. Cieszy, że ludzie wracają do tego co namacalne. Co prawdziwe. Co spokojne. Co nie daje dopaminy zabierając wewnętrze szczęście.
Przeczytałam ostatnio pewne zdanie u dziewczyny, która odcięła się od intensywnego funkcjonowania w świcie mediów – „Im mniej interesuję się cudzymi życiami i wyborami, tym bardziej nie chcę by ktoś interesował się mną.”
To jest prawda życiowa funkcjonująca w każdej formie bytowania. Im mniej człowiek interesuje się trawą u sąsiada, tym bardziej jest zadowolony ze swojej.
Ja bym zatem owe zdanie podpisując pod siebie zmodyfikowała – Im mniej interesuje się cudzymi życiami i wyborami, tym mniejszą mam ochotę pokazywać swoje życie. Bo tylko wówczas, gdy skupimy się na sobie i codzienności bliskiej, namacalnej, nie porównujemy się do nikogo, nikogo nie gonimy, niczemu nie musimy dorównywać, często nawet swoim wyobrażeniom, wszystko zwykłe dookoła nas staje się niezwykłe i niewymienialne na najbardziej zjawiskowe kreacje online.
Obserwuje też jak scrollowanie jest nierozłącznie powiązane z depresją.
Nic nie trwa wiecznie. I ludzie zaczną odchodzić od więzienia jakim jest „pokazywanie swojego życia” i krótkotrwałego zadowolenia poprzez „uznanie” obserwujących.
Myślę, że już za chwilę powstaną ośrodki, w których jak z nałogu alkoholowego będzie się wychodziło z nałogu telefonicznego i naszej w nim obecności. Bedą odwyki od zagłuszania każdej wolnej chwili nowymi obrazami i informacjami. Będziemy na nowo uczyli się żyć i patrzeć na stały, stateczny krajobraz.
Wrócimy do życia w naturze, spokoju i zwyczajności. Do życia dookoła siebie, zamiast w całym świecie. Bo jak mawiają dla całego świata ostatecznie jesteśmy nikim, a dla tych dookoła jesteśmy miłością, bezpieczeństwem, szczęściem…
Zatem bądźmy tam. Nie przegapmy tego.

Tosia po powrocie z obozu, odnajdywała wciąż nowe zajęcia które należało uczynić.
I cały czas odwlekała naładowanie telefonu i włączenie go.
Rozpakowała plecak. Pomogła mi wieszać pranie. Wykąpała się.
Aż w końcu przychodzi do mnie do kuchni i mówi – Chyba już włączę ten telefon.
Powiedziała to z miną poważną i zatrwożoną.
Choć wiem, że w tym telefonie nie czekało nic strasznego.
Nie było tam hejtu, nie było zwolnienia z pracy. Po prostu telefoniczne sprawy.
Więc zapytałam Jej – Tosiu, co czujesz?
Odpowiedziała – Niepokój.
To bardzo trafne słowo. Telefony wytwarzają w nas ciągły niepokój. Nawet, gdy trwamy w spokoju. Zatem tracimy spokój na rzecz fikcyjnego niepokoju. Chyba nigdy tak bardzo jak teraz, nie traciliśmy bez potrzeby swojego poczucia bezpieczeństwa.

Wolna wola.
Kręciłam się ostatnio wokół teorii Roberta Sapolsky’ego, który twierdzi, na podstawie swoich jakże wielkich, licznych, i długotrwałych badań, że nie ma czegoś takiego jak wolna wola.
Że człowiek jest maszyną biologiczną, złożoną z tak wielu niezależnych od nas czynników, że praktycznie, albo w ogóle nie mamy wpływu na nasze zachowanie, decyzje.
Że to wszystko czego dokonujemy jest determinowane przez nasze geny, traumy dziedziczone, wychowanie, czynniki społeczne, oraz miliony innych wytycznych.
Niezwykle fajny temat. Lubię kontrowersyjne tezy, gdyż właśnie one najbardziej skłaniają do myślenia.
A ta teza jeszcze bardziej pozwala mi tłumaczyć i usprawiedliwiać ludzi z Ich zachowań.
A wybaczenie ludziom, zrozumienie ich czasami trudnych słów czy czynów jest najlepsze co możemy dla siebie zrobić.
Nie zawsze to co robimy my czy inni jest tym, co zrobić chcemy lub co chcą.
Czasami zestaw tego co mamy w głowie, ciele, umyśle, duszy, DNA i pamięci, jest zbiorem, który determinuje dane uczynki. Nie umyślne. Trudne. Będące drogą. Czasami aktualną koniecznością. Z rozumieniem lub bez. Po prostu są. Bywają. A zaakceptowanie ich i podążanie dalej jest bardzo często najlepszym co możemy zrobić. Wyrażać zgodę i nie próbować nadmiernie kontrolować powszechnych konwenansów.
Lubię tę tezę. Choć kontrowersyjna i nie do końca się z nią zgadzam.

Gondolą.
Zjeżdżałyśmy sobie z Tosią na dwuosobowym pontonie, w rurze o nazwie Anakonda.
Choć, gdy pytałam Pani w kolejce czy straszna, odpowiedziała, że jak gondolą w Wenecji.
Myślę, że to było najtrafniejsze określenie, choć trudność zaznaczona była jako „hard”.
Płyniemy sobie zatem. Ja tyłem do dołu, Tosiulka przodem. Od boku, do boku. Powoli. Lekko. Spokojnie. Migają kolorowe światła. Zen.
Aż nagle Tosia mówi – O, tutaj Ktoś mógłby mi się oświadczyć.
Zatem ciągnę wątek i pytam – Tosiu, czy wyjdziesz za mnie?
A potem zapytuję po Jej zgodzie – Czy będziemy mieć dzieci?
– Nie wiem, zależy jakie będą czasy. – odpowiedziała.
Pomyślałam sobie ile w tej młodej dziewczynce jest uważności na życie.
I że czasy przed nami niepewne.

Ale te czasy, które są teraz, otulam opieką w mojej głowie i płynę sobie z Nią.
Od boku, do boku. Lekko. Spokojnie.
Z duszami, którym udało się razem spotkać .
Dzięki dyskomfortowi stania w kolejce czuć radość zjeżdżania.
Bez ani jednego zdjęcia tamtego dnia. Tylko my. Chwila tylko dla nas.
i bez znaczenia czy z wolną wolą czy bez, jest nam błogo.
Od boku do boku. Lekko. Spokojnie.
Ona na przeciwko mnie. Taka piękna moja.
Wychodzimy. Odstawiamy ponton. Łapię Ją za rączkę i idziemy do następnej kolejki.
Po drodze mijamy naszych chłopaków.