przemyślnik

Dusza.
Jechałam autem i słuchałam „Carolina” Taylor Swift z filmu „Gdzie śpiewają raki”, kiedy zaraz po niej włączyła się kolejna, losowa, z mojej listy ulubionych. „Voyage, voyage” w wykonaniu ESTL. Wzrusza mnie ogromnie. Za każdym razem. I prawie od samego początku, była tą, która kojarzyła mi się z ostatnią podróżą w tym wcieleniu. Z podróżą, która ma swój początek podczas ceremonii pogrzebowej. Kiedy zaraz po śmierci ruszę w kolejną drogę.
W kolejną wędrówkę mojej duszy. W kolejne życie, które będzie moją ścieżką doskonalenia poprzez losy jakie mi zostaną podarowane.
I choć mam wybrane trzy piosenki jakie chciałabym mieć podczas pogrzebu, to ta, najmocniej utożsamia się z reinkarnacją.
A ten fakt i wiara w możliwość owego scenariusza, każdego dnia daje mi lżejszą codzienność. Dnie dni, które nie są problemem, a jedynie darem, dzięki któremu będę mogła doskonalić swoją świadomość, swoje emocje, podnosić wartości własnej duszy.
To wszystko mi się zgadza. To wszystko nabiera sensu.
Podążamy przez wcielenia, dostając żywota, które pozwolą nam doświadczać wszystkiego, czego jeszcze nie udało się przepracować albo czego z największą uwagą powinniśmy się nauczyć.
Jestem bardzo wdzięczna moim poprzednikom za żywota jakie wiedli, jacy byli, bo to, co mi się dotychczas dostaje jako lekcja, jest bardzo wdzięczne. Choć może tylko ja tak do tego podchodzę. Ktoś inny zrobiłby z każdej niedogodności wielką sprawę.
Wierząc w to, że to życie jest jednym z naszych wielu i jesteśmy tutaj aby zdobywać coraz większe umiejętności, nawet nie tyle dobrego życia, co dobrego i właściwego postrzegania go. Jesteśmy tutaj przede wszystkim po to, aby móc przyglądać się sobie. A każda sytuacja, którą zwykliśmy nazywać pechem, nieszczęściem, problemem jest tak naprawdę naszym darem, który pozwala nam się rozwijać. Od bardzo dawna w moim życiu każdą przeszkodę traktuję jako początek tej właściwszej drogi, jako dobry znak, którego sensu jeszcze nie znam. Wówczas strach zamieniam w ciekawość. Jednakże myśl o tym, że dzięki wszystkiemu co idzie nie po mojej myśli, mogę stać się lepszym człowiekiem, niezwykle mnie fascynuje. Życie w komforcie zdarzeń, miejsc, sytuacji i naszych scenariuszy staje się wędrówką, która nigdzie nie prowadzi. Od dyskomfortu zaczyna się droga do szczęścia i rozwoju. Jakże biedne mamy czasy w zasoby dyskomfortu.

Dyskomfort.
Moje dzieci pojechały na obóz strażacki. Jako, że należą do straży i szalenie uwielbiają, do obozu odliczały i skreślały dni w kalendarzu. W ośrodku harcerskim, hufcu, który pamiętają jeszcze moi rodzice z lat młodości. Śpią w namiotach, na rozkładanych kanadyjkach.
Po środku rozłożone palety, żeby było jak przejść, gdy zejdzie duży deszcz. Na śniadanie, obiad i kolację idą przez las. Śpiewają, a do taktu im menażki w rękach i workach grają.
Rano na dźwięk syreny mają pobudkę i zbiórkę między sosnami. Karne pompki za gadanie o trzeciej w nocy.
Te same spodnie szósty dzień z kolei. Przeczuwali, że zmiana ubrań jest bez sensu, ale teraz już to wiedzą. Poplecione warkocze przez siebie nawzajem. I przyklejanie tipsów w samym środku lasu i ewakuacji powodziowej. Śpią jak sardynki w murowanym budynku, gdy na zewnątrz jak z cebra nieprzerwanie leje. Mój mąż mówi – nie ma nic lepszego niż być ze strażą podczas powodzi. Dziesięć dni bez telefonów. Zostały w domach na półkach zamkniętych pokoików.
Na zdjęciach przesyłanych przez wychowawców nie ma nikogo, komu by się nudziło.
Buzie uśmiechnięte, zaciekawione, zajęte, zafrasowane, szczęśliwe, zdziwione.
Na zdjęciach, gdzie widać wychowawców znajduje się dopowiedź, dlaczego moje dziecko, podczas odwiedzin Dziadków krzyczy mi do telefonu – Chcę tu zostać całe wakacje! Kocham tych ludzi! Kocham to miejsce!
Kiedy wykrzykiwała te słowa było 15 stopni, deszcz lał drugą dobę, a oni spali kolejną noc jak sardynki w jednym pomieszczeniu. Nad ranem, po mokrych ścieżkach pełnych szyszek, szli w piżamach do plecaków, które zostały w namiotach, aby móc dogrzebać się do ciuchów.
Na filmiku i zdjęciu dla rodziców, wychowawcy skaczą z nimi do leśnego basenu, w którym woda jest jak żur. I patrząc na to, widzę dzieci, dla których nie było w tamtym momencie piękniejszego basenu. Myślę, że kiedy dorosną i będą leżeć nad basenami w wielkich, drogich kurortach, nadal będą twierdzić, że był to basen najpiękniejszych wspomnień. Wspomnień, które zbudowały Ich szczęśliwe dzieciństwo.
Nauka poprzez doświadczenie Ich zachowań dobrych jak i złych. Właściwych i niewłaściwych. Tylko realne, namacalne lekcje życia dają skutki i możliwości rozwoju.
Żadne tam rodzicielskie gadanie.
Jest jedno piękne zdjęcie, jak po pierwszej nocy ewakuacji, dzieci siedzą na dywanie i grają z Panią w jakąś grę, ktoś inny czyta komiks, jeszcze inny pije herbatę. Dookoła ciasno, pod ścianami buty, ubrania, koce, materace.
Jak uchodźcy.
W rogu, na kanapie, na wielkiej stercie śpiworów, śpi jedna z Wychowawczyń. Wystaje Jej tylko kitka na czubku głowy, czoło, trochę oczu. Poczułam takie rozczulenie, wdzięczność i zarazem kwintesencję uroku, jak i ciężkiej pracy nad szczęściem naszych dzieci…
Patrzę na te zdjęcia i wiem, że tam, w tym lesie, w wojskowych namiotach, na tych kanadyjkach, w tym dyskomforcie, tworzy się najpiękniejsza historia życia moich dzieci.
Wiecie jak smakuje domowe łóżko po 10 dniach w lesie?
Dokładnie tak, jak wtedy ten las.
Po powrocie dzieci nie mogły się nacieszyć wygodnym łóżkiem. Ciepłą wodą pod prysznicem. I wąchały świeżą pościel. I co rusz wychodziły z łóżek, przychodziły do mnie i raz jeszcze mówiły jak cudowne to uczucie.
Było dokładnie tak cudowne jak te dziesięć dni w lesie, w namiotach, na podłodze w jednej małej sali podczas deszczy.
Ale żeby cieszyło to zwykłe łóżko w domu, trzeba zaznać dyskomfortu.
To dyskomfort czyni nas szczęśliwymi.
Ale żeby jedno i drugie dawało szczęście, jedno i drugie musi zaistnieć.

Straż.
Na podstawie wesołej historii – jak dobrze kiedy coś się nie uda aby mogło udać się coś lepszego.
Nadchodził helloween. Nasza Córka, która już jakiś czas chodziła na zajęcia strażackie odbywające się w naszej wsi, miała zaplanowany ten dzień w straży. Zajęcia marzenie. Wciąż mam wrażenie jakby to było coś, co działo się za naszych czasów. Zupełnie inne niż to, co znamy w pędzącym XXI wieku.
Byliśmy i wciąż jesteśmy działaniami naszej wiejskiej straży zachwyceni.
Mocno pragnęliśmy aby nasz syn też dołączył. Nie chciał. Za żadne skarby świata.
Nie lubi w nowe i nieznane.
Zatem przyszedł dzień strachów. Benio umówił się z kolegami na chodzenie po wsi i zbieranie cukierków. Pół godziny przed umówionym czasem okazało się, że chłopakom nie pozwoliły Mamy. Został sam. Smutek ogromny i płacz. Zadzwonił do starszych kolegów, ale Oni mięli już swoje, starsze plany. Kiedy widziałam to dzieciątko, które cały rok czeka na ten dzień i płacze w pokoju, to serce Mamy się łamało. Zapytałam zatem czy chciałby iść z Tosią do straży. Odpowiedział przez łzy, że ewentualnie może. Ale nie chciał.
Zadzwoniłam do dziewczyn, które tą bandą młodych strażaków się opiekują. Cudne dziewczynki. Młode. Pełne życia, uśmiechu, radości.
– Dziewczyny, ja wiem, że Benio nie chodzi na straż, ale jako Mamie tak mi go szkoda. Może iść do Was?
– Pewnie! Niech przychodzi!
Zapakowałam Mu plecak słodyczy, przebrał się na szybko. Tosia już siedziała w aucie, gdy dopinał halloweenowy strój i wciskał maskę. Otarł łzy i poszedł powłócząc nogami.
Wrócił przed północą. Zmęczony padł na łóżko w przebraniu i owej masce na czole.
– Jak było Syneczku? – zapytałam, ściągając Mu buty.
– Zapisz mnie z samego rana na straż! – rzekł ostatkiem sił i zasnął.
Gdyby wszystko poszło po Jego myśli, nigdy nie byłby w straży, którą kocha nad życie.
Świetnie się bawi, bierze udział w zawodach i przywozi medale, z niecierpliwością czeka na kolejne zajęcia.
Za każdym razem, gdy się Wam coś nie uda, wypatrujcie tego, co dostaniecie w zamian.
Bo dostaniecie coś o wiele lepszego.

Zniknąć.
Leżałam na słońcu. Na drewnianym leżaku, obłożonym pledem. Na brzuchu, a przede mną gazeta. Papierowa. Czytałam artykuł o ludziach, którzy zaginęli.
Z własnej woli.
Bliscy wszczynali dochodzenia. Czasami znajdywali, innym razem nie. Przez poszukiwania, przez przypadek. Ale za każdym tym razem ucieczka odbywała się z własnej woli…
Choć o własnej woli też myślałam ostatnio. Napiszę…
Czytałam o ucieczkach przed odpowiedzialnością, przed zmianami, przed wstydem. Ucieczkach ze zmęczenia, znużenia, lęku. Przed monotonią. Przed intensywnością.
Z potrzeby zwykłej chęci odmiany. Różnie. Jak różni są ludzie.
Jednak to, co najbardziej mnie zatrzymało, było porównaniem ze znikaniem dziś. W świecie prowadzonych żyć na social mediach. Kreowanych na facebookach, tik tokach i instagramach.
„Zniknięcie w XXI wieku nie musi oznaczać ucieczki z domu, zmiany nazwiska czy upozorowania śmierci. Może być całkowitym wylogowaniem się z cyfrowej codzienności – odcięciem się od powiadomień, oczekiwań i cyfrowego wizerunku, który bywa cięższy niż prawdziwa tożsamość.”
„który bywa cięższy niż prawdziwa tożsamość.” – to bardzo ważne zdanie.
Ale potem jest kolejne.
„Coraz więcej osób deklaruje, że przestaje dzielić się życiem w sieci by żyć naprawdę.
Nie musieć już niczego udowadniać. Nie wystawiać się na publiczne ocenianie. Nie być widzialnym – to nowa forma wolności. Dawniej trzeba było zostawić dom, dokumenty i tożsamość, by naprawdę odejść. Dziś wystarczy kilka kliknięć by uciec we współczesnej formie, która jest równie wymowna.”
Będąc w tym świecie od nastu już lat, przyglądam się temu trochę z boku. Bardzo świadomie nigdy nie dodałam hasztaga, instastory, reelsa czy nigdy też nie zainstalowałam tik toka. Mając świadomość jak bardzo ten świat nie jest mój, jak kradnie on życie, a zarazem pozwala mi dzielić się tym, co dla mnie najważniejsze – słowem.
Zawsze wiedziałam, że Kto będzie miał do mnie trafić – trafi, Kto będzie miał zostać – zostanie. Jeśli podnosiłam poprzeczkę to tylko własnych oczekiwań odnośnie tego co robię.
Ale to dotyczy również mojej codzienności. Jeśli podejmuję się jakiegokolwiek zadania staram się aby było zrobione według moich wyznaczników jakości.
Z dnia na dzień widzę, jak moje zaangażowanie w ten świat maleje. Jak potrafię na tydzień zapomnieć o istnieniu mojego konta na instagramie. I choć jest tam mnie coraz mniej, wciąż jestem, bo wciąż są we mnie słowa, które jeśli jeszcze w przyszłości złożę w książkę, to będę mogła tam o tym napisać.
I choć latami było to również moją pracą, było dobre na tamten moment, na tamten czas.
Móc być Mamą w domu. Z dziećmi. Choć często praca ta zabierała mi o wiele więcej czasu niż etat. Pracowałam po nocach , gdy dzieci spały. W weekendy. Bo tak naprawdę zawsze będąc w domu byłam w pracy, a i będąc w pracy byłam w domu.
Dziś już mam 42 lata i doświadczenie, które pozwala mi wybierać najlepsze dla mnie drogi.
Nie te, które jeszcze chwilę temu byłyby kuszące, ale te, które dają spokój.
Ale będąc w tym świecie, od nastu lat przyglądałam się również z boku innym moim znajomym po fachu. Widziałam jak osiągali w krótkim czasie wielki sukces, jak ich to karmiło, i jak zawalał im się na głowę świat, ale nie byli świadomi, że właśnie to pokazywanie idealnego życia im to życie zabrało.
Potem znikali gwałtownie. Nagle. I z czasem w prawdziwym bycie wracali powoli do psychicznego zdrowia. Do wewnętrznego spokoju.
Obserwuję tych zniknięć coraz więcej. Co nie ukrywam bardzo mnie cieszy. Cieszy, że ludzie wracają do tego co namacalne. Co prawdziwe. Co spokojne. Co nie daje dopaminy zabierając wewnętrze szczęście.
Przeczytałam ostatnio pewne zdanie u dziewczyny, która odcięła się od intensywnego funkcjonowania w świcie mediów – „Im mniej interesuję się cudzymi życiami i wyborami, tym bardziej nie chcę by ktoś interesował się mną.”
To jest prawda życiowa funkcjonująca w każdej formie bytowania. Im mniej człowiek interesuje się trawą u sąsiada, tym bardziej jest zadowolony ze swojej.
Ja bym zatem owe zdanie podpisując pod siebie zmodyfikowała – Im mniej interesuje się cudzymi życiami i wyborami, tym mniejszą mam ochotę pokazywać swoje życie. Bo tylko wówczas, gdy skupimy się na sobie i codzienności bliskiej, namacalnej, nie porównujemy się do nikogo, nikogo nie gonimy, niczemu nie musimy dorównywać, często nawet swoim wyobrażeniom, wszystko zwykłe dookoła nas staje się niezwykłe i niewymienialne na najbardziej zjawiskowe kreacje online.
Obserwuje też jak scrollowanie jest nierozłącznie powiązane z depresją.
Nic nie trwa wiecznie. I ludzie zaczną odchodzić od więzienia jakim jest „pokazywanie swojego życia” i krótkotrwałego zadowolenia poprzez „uznanie” obserwujących.
Myślę, że już za chwilę powstaną ośrodki, w których jak z nałogu alkoholowego będzie się wychodziło z nałogu telefonicznego i naszej w nim obecności. Bedą odwyki od zagłuszania każdej wolnej chwili nowymi obrazami i informacjami. Będziemy na nowo uczyli się żyć i patrzeć na stały, stateczny krajobraz.
Wrócimy do życia w naturze, spokoju i zwyczajności. Do życia dookoła siebie, zamiast w całym świecie. Bo jak mawiają dla całego świata ostatecznie jesteśmy nikim, a dla tych dookoła jesteśmy miłością, bezpieczeństwem, szczęściem…
Zatem bądźmy tam. Nie przegapmy tego.

Tosia po powrocie z obozu, odnajdywała wciąż nowe zajęcia które należało uczynić.
I cały czas odwlekała naładowanie telefonu i włączenie go.
Rozpakowała plecak. Pomogła mi wieszać pranie. Wykąpała się.
Aż w końcu przychodzi do mnie do kuchni i mówi – Chyba już włączę ten telefon.
Powiedziała to z miną poważną i zatrwożoną.
Choć wiem, że w tym telefonie nie czekało nic strasznego.
Nie było tam hejtu, nie było zwolnienia z pracy. Po prostu telefoniczne sprawy.
Więc zapytałam Jej – Tosiu, co czujesz?
Odpowiedziała – Niepokój.
To bardzo trafne słowo. Telefony wytwarzają w nas ciągły niepokój. Nawet, gdy trwamy w spokoju. Zatem tracimy spokój na rzecz fikcyjnego niepokoju. Chyba nigdy tak bardzo jak teraz, nie traciliśmy bez potrzeby swojego poczucia bezpieczeństwa.

Wolna wola.
Kręciłam się ostatnio wokół teorii Roberta Sapolsky’ego, który twierdzi, na podstawie swoich jakże wielkich, licznych, i długotrwałych badań, że nie ma czegoś takiego jak wolna wola.
Że człowiek jest maszyną biologiczną, złożoną z tak wielu niezależnych od nas czynników, że praktycznie, albo w ogóle nie mamy wpływu na nasze zachowanie, decyzje.
Że to wszystko czego dokonujemy jest determinowane przez nasze geny, traumy dziedziczone, wychowanie, czynniki społeczne, oraz miliony innych wytycznych.
Niezwykle fajny temat. Lubię kontrowersyjne tezy, gdyż właśnie one najbardziej skłaniają do myślenia.
A ta teza jeszcze bardziej pozwala mi tłumaczyć i usprawiedliwiać ludzi z Ich zachowań.
A wybaczenie ludziom, zrozumienie ich czasami trudnych słów czy czynów jest najlepsze co możemy dla siebie zrobić.
Nie zawsze to co robimy my czy inni jest tym, co zrobić chcemy lub co chcą.
Czasami zestaw tego co mamy w głowie, ciele, umyśle, duszy, DNA i pamięci, jest zbiorem, który determinuje dane uczynki. Nie umyślne. Trudne. Będące drogą. Czasami aktualną koniecznością. Z rozumieniem lub bez. Po prostu są. Bywają. A zaakceptowanie ich i podążanie dalej jest bardzo często najlepszym co możemy zrobić. Wyrażać zgodę i nie próbować nadmiernie kontrolować powszechnych konwenansów.
Lubię tę tezę. Choć kontrowersyjna i nie do końca się z nią zgadzam.

Gondolą.
Zjeżdżałyśmy sobie z Tosią na dwuosobowym pontonie, w rurze o nazwie Anakonda.
Choć, gdy pytałam Pani w kolejce czy straszna, odpowiedziała, że jak gondolą w Wenecji.
Myślę, że to było najtrafniejsze określenie, choć trudność zaznaczona była jako „hard”.
Płyniemy sobie zatem. Ja tyłem do dołu, Tosiulka przodem. Od boku, do boku. Powoli. Lekko. Spokojnie. Migają kolorowe światła. Zen.
Aż nagle Tosia mówi – O, tutaj Ktoś mógłby mi się oświadczyć.
Zatem ciągnę wątek i pytam – Tosiu, czy wyjdziesz za mnie?
A potem zapytuję po Jej zgodzie – Czy będziemy mieć dzieci?
– Nie wiem, zależy jakie będą czasy. – odpowiedziała.
Pomyślałam sobie ile w tej młodej dziewczynce jest uważności na życie.
I że czasy przed nami niepewne.

Ale te czasy, które są teraz, otulam opieką w mojej głowie i płynę sobie z Nią.
Od boku, do boku. Lekko. Spokojnie.
Z duszami, którym udało się razem spotkać .
Dzięki dyskomfortowi stania w kolejce czuć radość zjeżdżania.
Bez ani jednego zdjęcia tamtego dnia. Tylko my. Chwila tylko dla nas.
i bez znaczenia czy z wolną wolą czy bez, jest nam błogo.
Od boku do boku. Lekko. Spokojnie.
Ona na przeciwko mnie. Taka piękna moja.
Wychodzimy. Odstawiamy ponton. Łapię Ją za rączkę i idziemy do następnej kolejki.
Po drodze mijamy naszych chłopaków.

Południowa część Szkocji

Wylądowaliśmy nad ranem w Glasgow. Trochę nieprzytomni, bo po całej, nieprzespanej nocy. Prosto z imprezy urodzinowej na lotnisko.
A przed nami czekał cały dzień zwiedzania. Na szczęście to wszechobecne piękno przebudziło mnie natychmiast.
Wyruszamy z lotniska i kierując się do Edynburga mamy na trasie:
Blackness Castle, po drodze do którego mijamy przepiękne kościoły, łąki z owcami, zajączki kicające po polanach. Myślę, że mnie zauroczyło tam najbardziej wszystko to, co pomiędzy. Trasy pomiędzy głównymi punktami cieszyły mnie najmocniej. Gospodarstwa rolne, zabudowania podwórkowe, domy wielkie i małe.
Blackness Castle został wybudowany w XV wieku, ma mury o grubości 5,5 metra.
Z racji swojego kształtu mówią o nim tak pięknie, że jest statkiem, który nigdy nie wypłynął.

Zaraz obok, niedaleko mieści się zamek Midhope Castle, który jest serialowym domem rodzinnym Jamiego z Outlandera czyli Lallybroch. Must-stop każdego fana.
Choć bardziej niż zamkiem jest on dużym domem mieszkalnym, wieżą mieszkalną.
I choć Szkocje można zjeździć wzdłuż i wszerz oglądając plany zdjęciowe z Outlandera, ja zaplanowałam tylko to miejsce.

Jedziemy dalej. Kolejnym punktem na naszej mapie jest miasteczko zaraz obok Edynburga. Malutkie, urocze – South Queensferry. Położone przy brzegu zatoki o tej nazwie, która mi się tak podoba – Firth of Forth. No jakże pięknie to brzmi.
Zwiedzamy i pijemy kawkę zagryzając ciachem z bardzo znanej tu cukierni – DUNE Bakery.

Zmęczeni zjeżdżamy wcześniej do hotelu w Edynburgu. Do wpisu z Edynburgiem zapraszam TUTAJ (klik).

Kolejnego dnia późnym popołudniem , po zwiedzeniu miasta ruszamy na północ, wschodnim wybrzeżem. Przejeżdżamy obok pięknego mostu Forth Bridge.
Zatrzymujemy się na Lower Largo Beach a później na Elie Beach. Te miasteczka nadmorskie w kamiennych domach robią zjawiskowe wrażenie. Wąskie uliczki, drzwi, okna, podwóreczka. Nie mogę się nasycić tym widokiem. Zaglądam w każde podwórko, za każdy płot, gapię się w okna. Dojeżdżamy do St. Monans, tam siadamy i szukamy noclegu. Zawsze „klikaliśmy” go na ostatni moment, bo nie wiedzieliśmy jak się podróż potoczy.
Śpimy w kamiennym domku przy plaży w Cellardyke.

Rankiem uświadamiamy sobie, że jeśli chcielibyśmy zwiedzić to, co zapisałam nam na mapie potrzebowalibyśmy kilku dodatkowych dni albo jechania w nocy. Decydujemy się zatem skrócić trasę o połowę. I zamiast do góry, na północ, ruszamy na wschód.
Przejeżdżamy przez East Neuk, St. Andrews i kierujemy się do Stirling. Kocham małe miasteczka. Te małe ryneczki, na których pije się kawki. I sklepiki i cukierenki.
To miasteczko powinien odwiedzić każdy kto kocha „Braveheart”. To tam znajduje się pomnik Wallace’a. I choć jego historia jest trochę inna niż ta przedstawiona w filmie, to warto. Stirling było dawno temu stolicą Szkocji. Ja jak zwykle byłam o wiele bardziej zachwycona rzędami pięknych domów szeregowych z kamienia niż zamkiem. :))

Wsiadamy do auta i pędzimy do malowniczej miejscowości o nazwie Luss.
Mieści się ona w połowie drogi A 82 prowadzącej wzdłuż jeziora Loch Lomond, która nazywana jest jedną z najbardziej malowniczych dróg Szkocji. Prowadzi do Glen Coe, do którego zmierzamy. Ale wcześniej zatrzymujemy się jeszcze po drodze przy barze w Inverarnan – The Drovers Inn. Założony w 1705 roku jest jednym z najstarszych pubów dla podróżnych w Szkocji. Położony na dawnej drodze pasterskiej. Legenda głosi, że jest najbardziej nawiedzonym miejscem w Szkocji.

A później to już zaczyna się Szkocja jaką każdy ma przed oczami, kiedy o niej Ktoś nadmienia. Bezkres, zieleń. Przez Rannoch Moor (tutaj słynna scena z Bonda) do Glencoe.
W Szkocji można stawać kamperem gdzie się chce, zatem uważam, że to genialne miejsce na podróż. Budzić się rano z tymi widokami i rosą na trawie pod stopami. Pić na składanym leżaku kawkę i patrzeć na ten cud natury musi być wspaniale.

(z serii – głupie miny)

Tutaj można skręcić w górę, na północ, tam dojedzie się do Fortu William. Uroczego miasteczka.
My natomiast skręcamy od razu w dół, bo czasu mamy mało, a jeszcze musimy znaleźć nocleg. Ruszamy zatem do miasta Oban i tam śpimy.
Oban jest miastem, które powstało przez destylarnie whisky. Historia zaczyna się kręcić wokół gorzelni założonej w 1794 roku. Z małej wioski rybackiej staje się ważnym miastem w regionie. Istotny port zachodniego wybrzeża.
Nad miastem góruje „koloseum” o nazwie – McCaig’s Tower.
Powstała w 1897 roku. Wzniesiona została przez bankiera Johna Stuarta McCaiga, który chciał zapewnić pracę lokalnym kamieniarzom.
W Oban miłośnikom rybki w panierce polecam „Nories”.

Wciskamy o poranku kolejnym razem wszystko do plecaków i ruszamy.
Nigdy nie myślałam, że intensywne podróże pełne zwiedzania, punktów do zobaczenia będą mi bliskie. Że je nawet pokocham bardziej niż leżenie z książką. Ale zastanawiając się nad tym, znalazłam odpowiedź. To kwestia tego, że wcześniej dzieci były małe, ogrom pracy, nieprzespane noce, ciągły pośpiech powodował, iż wakacje miały być „nicnierobieniem” i całkowitym relaksem. Dziś, życie codzienne mam bardzo spokojne, pełne wypoczynku, oddechu, celebracji codzienności i mam chęci oraz werwę na intensywne wyjazdy.
Fajnie, że to życie takie zmienne.
Wypijamy w kawiarence kawkę, kupujemy w sklepie (licznie) nasze ukochane pokrojone mango w pudełeczkach, które podjadamy sobie podczas tej Szkockiej drogi i ruszamy.
Dziś mamy tylko nieśpieszne podziwianie widoków. A wiadomo, są wszędzie. Jedziemy przez Inveraray, które mamy po drodze do Glasgow i idziemy na spacer do zamku.
Choć mnie bardziej zachwycają kamienne płotki między pastwiskami z baranami niż te zamki. Ale oglądam i się zachwycam. Bo bez dwóch zdań jest nad czym. Cała Szkocja jest trudnym do uwierzenia zachwytem. Zdecydowanie najpiękniejsze miejsce na ziemi, w jakim byłam. No może postawiłam bym trochę obok poranek na Greckich wyspach, z kubkiem kawki, leżąc na siatce katamarana.
Ale zdecydowanie każde z tych miejsc jest piękne tylko wtedy, gdy mam obok siebie mojego Adasia.

Te opisy bardzo w skrócie. Punktowo. Ale jeśli mielibyście jakiekolwiek pytania, to piszcie.
Bo np. internet najbardziej polecamy wykupić w revolut, karty ETA przyszły tego samego dnia, ale dobrze byłoby załatwić tydzień przed, w razie „w”, itp..
Najlepiej na maila, będzie najszybciej, gdyż na ig, fb oraz blog zaglądam już rzadko.
julia.rozumek@gmail.com


Lista.

Startujemy z Glasgow i tam kończymy.

1. Blackness Castle

Twierdza z XV w., znana jako „statek, który nigdy nie odpływał”, z widokiem na Firth of Forth.

2. Midhope Castle

Ruiny zamku z XVII w., znanego fanom Outlandera jako fikcyjna posiadłość Lallybroch. Obiekt prywatny, ale dostępny do zwiedzania z zewnątrz.

3. South Queensferry

Urocze miasteczko nad zatoką Firth of Forth z pięknym widokiem na trzy charakterystyczne mosty. Idealne na spacer i lunch nad wodą.

4. Edynburg (Edinburgh)

Stolica Szkocji – pełna historii, zamków, muzeów, pubów i urokliwych uliczek.

5. Lower Largo Beach

Spokojna, szeroka plaża w małej wiosce rybackiej, idealna na relaks i spacery. Miejsce narodzin Aleksandra Selkirka – pierwowzoru Robinsona Crusoe.

6. Elie Beach

Piaszczysta plaża z latarnią morską i klifami. Popularna wśród rodzin i miłośników sportów wodnych.

7. St Monans

Mała wioska rybacka z malowniczym portem, zabytkowym kościołem i pozostałościami wiatraka przy wybrzeżu.

8. St Andrews

Miasto uniwersyteckie i „kolebka golfa”. Znajdziesz tu ruiny katedry, zamek nad klifem i piękne plaże.

9. Stirling

Miasto z imponującym zamkiem na wzgórzu i pomnikiem Williama Wallace’a. Historyczne serce walk o niepodległość Szkocji.

10. Luss

Perełka nad jeziorem Loch Lomond – malownicza wioska z kamiennymi domkami i dostępem do przystani. Idealna na odpoczynek.

11. The Drovers Inn

Jedna z najstarszych i najbardziej klimatycznych szkockich karczm (od 1705 roku). Pełna tradycji, opowieści i… podobno duchów.

12. Rannoch Moor

Rozległe, dzikie torfowisko – jedno z najbardziej surowych i pięknych miejsc w Highlands. Popularne w filmach i fotografii krajobrazowej.

13. Glencoe

Dolina, która powstała miliony lat temu w wyniku erupcji wulkanów, a ostateczny jej kształt został nadany 10 tysięcy lat temu podczas epoki lodowcowej. Jest najbardziej zjawiskową doliną w Szkocji.

14. Fort William

Miasto u stóp Ben Nevisa (najwyższej góry Wielkiej Brytanii). Punkt startowy wielu wypraw i przejażdżki Jacobite Steam Train (znanej z Harry’ego Pottera). To tam znajduje się słynny most z Harrego.

15. Oban

Nadmorskie miasteczko zwane „Bramą na Highlandy”. Słynie z owoców morza, destylarni whisky i pięknych zachodów słońca nad zatoką.

16. Inveraray

Malownicze miasteczko nad Loch Fyne, z neogotyckim zamkiem Inveraray Castle – siedzibą klanu Campbell. Spokojne, eleganckie miejsce.

Edynburg – plan zwiedzania/lista

Podzielę tę Szkocję na dwa wpisy. Edynburg, a potem cała reszta.
Robię tę listę dla Kogoś, kto może znajdzie ją, gdy będzie szukał jak szukałam ja.
Nie propozycji różnych, które będę musiała googlować i wpisywać, tylko trasę od punktu a do z. Choć bardziej od a do a. Bo wróciliśmy skąd wyszliśmy.
Na samym końcu spiszę listę po kolei w punktach.
Choć były to tylko cztery dni podróży, zdążyliśmy zobaczyć dość dużo. Jako, że myślałam o niej od bardzo dawna, to miałam już swoje zaznaczone miejsca na mapie.
Do tego dochodzi nasze dobre zorganizowanie, nasz szybki krok i zrozumienie bez słów.
Do Edynburga dojechaliśmy (z Glasgow) wieczorem i wzięliśmy hotel 25 minut drogi piechotą od centrum. (podam Wam w planie trasy i jego lokalizację)
Z rana tą piechotą ruszyliśmy w miasto. I choć doradzali nam wsiąść w autobus, to my ruszyliśmy nogami. I to był strzał w dziesiątkę, bo ten kraj jest piękny w każdym zakamarku. Nasz Kraków albo Wrocław piękny jest w centrum, a już poza, często są to bloki z PRL, przeróżne, niepasujące do siebie budynki, miliony reklam i ogólny chaos przestrzenny. Edynburg piękny jest wszędzie. Zatem od wyjścia z hotelu zwiedzałam. Te piękne domy, które wypełniają całe miasto. Wykusze, ogrodowa zieleń, poukładana dzikość. Budynki z kamienia i pnącza. Naprawdę, co chwilę myślałam w tym kraju, że wpadłam do środka książki z baśnią.
Są takie miejsca, które są jakby zespolone z naszymi duszami. Które czujemy wybitnie.
Szkocja jest mi taką krainą.
Na Edynburg chcieliśmy poświęcić jeden dzień. Wiedzieliśmy, że nie pragniemy zbyt długo zostawać w mieście. W ciągu 6 godzin zrobiliśmy 27 km piechotą z przerwami na kawkę i na obiad. Jednak gdyby Ktoś gospodarował większą ilością czasu polecam zrobić to w cały dzień, gdyż warto byłoby poświęcić na niektóre miejsca więcej uwagi. A nawet dwa dni gdybyście chcieli powoli, z kontemplacją, leżeniem na trawie…
Idąc od hotelu do Old Town przeszliśmy przez zwykłe u Nich ulice jak np. Orchard Brae, gdzie chciałam przystanąć przy każdym domu i ogrodzie. Popatrzeć na każde okno na szczycie kamienicy. Potem przez cmentarz The Ean Cemetery Trust. Na tym cmentarzu rosną przepiękne, wielkie, dorodne sekwoje. I choć mamy ich kilka w Polsce, widziałam je na żywo po raz pierwszy. Trafiły do Szkocji w XVIII wieku i udało się im przyjąć. Jednak wiadomo, że z racji ich wymogów, przyjęły się w nadmorskim klimacie, nie wewnątrz kraju.
Edynburg dźwięczy jeszcze mewami nad głową i pachnie morzem. Nie wiem jak to możliwe, że dostało mu się tyle pięknego. Zrozumiały dla mnie ten deszczowy klimat, bo gdyby było tam jeszcze idealnie pogodowo, to nie mogłaby zapewne istnieć, gdyż ideałów w tym świecie nie ma.

Później na naszej mapie było Dean Village. Za każdym razem, gdy wpisywaliśmy w gps kolejne miejsce, a on pokazywał np. 15 minut, my byliśmy tam w 5. Wszędzie bliziutko i każda droga piękna. Tam nie idzie się od ładnego miejsca do ładnego, a pomiędzy średnio. Tam cały czas jest się w zjawiskowym. Dean Village była kiedyś niezależną osadą, która z biegiem czasu została połączona z Edynburgiem. Znajdowały się tam przędzalnie, garbarnie i kuźnie.
Byliśmy z Adasiem zachwyceni tym, jak ta stara wioska połączona jest z nowymi budynkami.
Zostały tak wkomponowane, że nie zakłóca to w ogóle architektury, estetyki budowlanej.
Kolorystycznie, fakturowo, kształtem. Coś fantastycznego.
Jak to stwierdził mój Adaś: Każdy człowiek kształcący się na architekta powinien na pierwszym roku mieć obowiązkową wycieczkę do Szkocji.

Następnie przez dzielnicę Stockbridge do ulicy Circus Ln.
Ta urocza uliczka została zbudowana pod koniec XVIII wieku jako stajnie i wozownie dla okazałych domów georgiańskich w pobliżu. Dziś są tam mieszkania, sklepiki, pracownie, biura. Ozdobiona pięknymi kwiatami, winoroślami, brukowaną ulicą, nadaje uroczy klimat.
Wydaje mi się, że dużo szczęścia nam w tym maju dopisało. To idealny czas aby ujrzeć te wszystkie kwiecia. Adaś najwięcej w telefonie ma zdjęć kwiatów i drzew, aby zapamiętać i jeśli to możliwe w naszym klimacie, zasadzić u nas.

Wszystkie punkty na mapie mamy po kolei i układają się w bardzo przyjemny spacer.
Wędrujemy do Princes Street Gardens i stamtąd podziwiamy zamek. Nie zwiedzamy w środku, bo pewnie na to potrzeba osobnego dnia. Zatem jeśli macie weekend cały tylko na Edynburg. Koniecznie wejdźcie. My czasami siadamy sobie na chwilę, choć potem ciężko wstać :), albo idąc słuchamy przewodnika w czacie GPT. Idziemy, mówimy mu gdzie jesteśmy i on opowiada nam szczegóły, historię. Odpowiada na konkretnie zadane pytania.
Potem np. jadąc w aucie wypytuję już o wszystko inne niż tylko Edynburg. Pytam o to jak Szkocja radziła sobie z najazdami Wikingów, jaki jest procent bezrobocia i milion innych 😀

Podróż spacerowa idealnie prowadzi obok księgarni, która mi kiedyś mignęła przed oczami kiedy oglądałam ukryte perełki tego miasta. A ja księgarnie kocham nad życie.
Gdyby była nam nie po drodze za pewne byśmy nie poszli, ale umieściła się idealnie.

Po drodze Vennel, urocze schodki, które można znaleźć na wielu fotografiach Edynburga.
Bardzo dużo punktów miałam zaznaczonych i znalezionych wcześniej na instagramie. Weszłam na kilka profili z Edynburgiem i Szkocją i tam po zdjęciu patrzyłam co może mi się podobać. Co może nas zaciekawić. Nie jesteśmy typowymi zwiedzaczami.
Następnie Grassmarket. Ulica, na której można coś zjeść, wypić. Idealnie w miejscu, w którym jest połowa trasy zwiedzania. My tam nie jemy. Idziemy kawałek dalej na Fish & Chips. Do Bertie’s. Znalazłam to miejsce po internetowych poleceniach i najlepszym rankingu w Edynburgu. Mnie smakuje meeega, ale to dlatego, że ja bardzo lubię tłuste jedzenie. Dla mnie najlepiej, gdy ocieka tłuszczem. I tak było. Ale mają w karcie dużo propozycji zatem i bez panierki się na pewno coś znajdzie.
Zaraz po tym Victora St. Kolorowa ulica, którą inspirowała się autorka Harrego Pottera.
Nie zatrzymujemy się na długo, bo dużo ludzi, a my nie przepadamy za tłumami. Dlatego cieszę się, że nasza praca pozwala wyjeżdżać w tygodniu. Mocno jestem za to wdzięczna losowi.

Następne jest Narodowe Muzeum Szkocji i to jeeeeest rewelacja!!!
Polecam poświęcić na to kilka godzin. Przepiękne miejsce, zjawiskowe eksponaty. Ja, wychowywana z kolekcjonerem antyków potrafię Wam powiedzieć, że wystawa, którą dysponują jest zjawiskowa. To w jakim wszystko jest doskonałym stanie, jak piękne przedmioty wynalezione i pokazane. Jak dobrze to jest zorganizowane tematycznie. Jeśli chodzi o Muzea w moim życiu, to jest to, a potem długo, długo nic. To jest obowiązkowy punkt jak dla mnie. Przez Royal Mile ruszamy do Muzeum Edynburga. Jest malutkie, w klimacie zatrzymania czasu. Już zupełnie inne od poprzedniego. Jest po drodze i warto wstąpić, tym bardziej, że oba muzea są za darmo.

Siadamy na kawkę i lecimy na Wzgórze Caltona. Wychodzi co chwilę słońce. Kropi mały deszczyk, z którego się cieszymy, bo mamy okazję zobaczyć zmoknięty Edynburg. Deszcz nie przeszkadza w spacerze. Reszta naszych dni jest bardziej pogodą Grecko – Włoską niż Szkocką. 20 stopni i pełne słońce.
Na wzgórzu można usiąść jeśli macie czas i podziwiać miasto z góry. Wchodzenia nie ma dużo.
Wracając zahaczamy o Cockburn St (gdzie jest piękny widok na rzędy tych kamiennych, zjawiskowych budynków) i Princes St, gdzie można zobaczyć pomnik pisarza Waltera Scotta.


A potem już kierujemy się na autobus, który zawiezie nas do auta, abyśmy zdążyli jeszcze dziś wyruszyć nadbrzeżem w stronę północy.
Przystanek mieści się na Princess St, czyli tam gdzie kończymy zwiedzanie, a autobus ma nr 43. Autobusy jeżdżą co 10-15 minut, a bilet można kupić u kierowcy.

🗺️ Moja Trasa po Edynburgu

1. Holiday Inn Express Edinburgh – City West

📍 107 Queensferry Road, EH4 3HL – Twój hotel startowy.

2. Orchard Brae

📍 Spokojna dzielnica mieszkaniowa z zielenią i tradycyjną architekturą.

3. Dean Cemetery

📍 Dean Path – zabytkowy cmentarz z XIX wieku, pełen pomników i zieleni.

4. Dean Village

📍 Malownicza wioska nad rzeką Water of Leith, z brukowanymi uliczkami i historyczną zabudową.

5. Stockbridge

📍 Urokliwa dzielnica z kawiarniami, sklepikami i targiem.

6. Circus Lane

📍 Jedna z najpiękniejszych ulic Edynburga, idealna do zdjęć.

7. Princes Street Gardens

📍 Rozległy park miejski u stóp zamku, z widokiem na Scott Monument.

8. Armchair Books

📍 72-74 West Port – klimatyczna księgarnia z antykwariatami.

9. The Vennel

📍 Schody z widokiem na zamek – świetne miejsce na zdjęcia.

10. Grassmarket

📍 Historyczny plac z pubami i restauracjami.

11. Bertie’s Proper Fish & Chips

📍 Popularna restauracja serwująca tradycyjne dania.

12. Victoria Street

📍 Kolorowa, zakrzywiona ulica z butikami i kawiarniami.

13. National Museum of Scotland

📍 Fascynujące muzeum z eksponatami z różnych dziedzin.

14. Royal Mile

📍 Główna ulica łącząca zamek z pałacem Holyrood.

15. Museum of Edinburgh

📍 Muzeum prezentujące historię miasta.

16. Calton Hill

📍 Wzgórze z panoramą miasta i charakterystycznymi monumentami.

17. Cockburn Street

📍 Kręta ulica z ciekawymi sklepami i kawiarniami.

18. Scott Monument

📍 Neogotycki pomnik upamiętniający sir Waltera Scotta.