przemyślnik

Dusza.
Jechałam autem i słuchałam „Carolina” Taylor Swift z filmu „Gdzie śpiewają raki”, kiedy zaraz po niej włączyła się kolejna, losowa, z mojej listy ulubionych. „Voyage, voyage” w wykonaniu ESTL. Wzrusza mnie ogromnie. Za każdym razem. I prawie od samego początku, była tą, która kojarzyła mi się z ostatnią podróżą w tym wcieleniu. Z podróżą, która ma swój początek podczas ceremonii pogrzebowej. Kiedy zaraz po śmierci ruszę w kolejną drogę.
W kolejną wędrówkę mojej duszy. W kolejne życie, które będzie moją ścieżką doskonalenia poprzez losy jakie mi zostaną podarowane.
I choć mam wybrane trzy piosenki jakie chciałabym mieć podczas pogrzebu, to ta, najmocniej utożsamia się z reinkarnacją.
A ten fakt i wiara w możliwość owego scenariusza, każdego dnia daje mi lżejszą codzienność. Dnie dni, które nie są problemem, a jedynie darem, dzięki któremu będę mogła doskonalić swoją świadomość, swoje emocje, podnosić wartości własnej duszy.
To wszystko mi się zgadza. To wszystko nabiera sensu.
Podążamy przez wcielenia, dostając żywota, które pozwolą nam doświadczać wszystkiego, czego jeszcze nie udało się przepracować albo czego z największą uwagą powinniśmy się nauczyć.
Jestem bardzo wdzięczna moim poprzednikom za żywota jakie wiedli, jacy byli, bo to, co mi się dotychczas dostaje jako lekcja, jest bardzo wdzięczne. Choć może tylko ja tak do tego podchodzę. Ktoś inny zrobiłby z każdej niedogodności wielką sprawę.
Wierząc w to, że to życie jest jednym z naszych wielu i jesteśmy tutaj aby zdobywać coraz większe umiejętności, nawet nie tyle dobrego życia, co dobrego i właściwego postrzegania go. Jesteśmy tutaj przede wszystkim po to, aby móc przyglądać się sobie. A każda sytuacja, którą zwykliśmy nazywać pechem, nieszczęściem, problemem jest tak naprawdę naszym darem, który pozwala nam się rozwijać. Od bardzo dawna w moim życiu każdą przeszkodę traktuję jako początek tej właściwszej drogi, jako dobry znak, którego sensu jeszcze nie znam. Wówczas strach zamieniam w ciekawość. Jednakże myśl o tym, że dzięki wszystkiemu co idzie nie po mojej myśli, mogę stać się lepszym człowiekiem, niezwykle mnie fascynuje. Życie w komforcie zdarzeń, miejsc, sytuacji i naszych scenariuszy staje się wędrówką, która nigdzie nie prowadzi. Od dyskomfortu zaczyna się droga do szczęścia i rozwoju. Jakże biedne mamy czasy w zasoby dyskomfortu.

Dyskomfort.
Moje dzieci pojechały na obóz strażacki. Jako, że należą do straży i szalenie uwielbiają, do obozu odliczały i skreślały dni w kalendarzu. W ośrodku harcerskim, hufcu, który pamiętają jeszcze moi rodzice z lat młodości. Śpią w namiotach, na rozkładanych kanadyjkach.
Po środku rozłożone palety, żeby było jak przejść, gdy zejdzie duży deszcz. Na śniadanie, obiad i kolację idą przez las. Śpiewają, a do taktu im menażki w rękach i workach grają.
Rano na dźwięk syreny mają pobudkę i zbiórkę między sosnami. Karne pompki za gadanie o trzeciej w nocy.
Te same spodnie szósty dzień z kolei. Przeczuwali, że zmiana ubrań jest bez sensu, ale teraz już to wiedzą. Poplecione warkocze przez siebie nawzajem. I przyklejanie tipsów w samym środku lasu i ewakuacji powodziowej. Śpią jak sardynki w murowanym budynku, gdy na zewnątrz jak z cebra nieprzerwanie leje. Mój mąż mówi – nie ma nic lepszego niż być ze strażą podczas powodzi. Dziesięć dni bez telefonów. Zostały w domach na półkach zamkniętych pokoików.
Na zdjęciach przesyłanych przez wychowawców nie ma nikogo, komu by się nudziło.
Buzie uśmiechnięte, zaciekawione, zajęte, zafrasowane, szczęśliwe, zdziwione.
Na zdjęciach, gdzie widać wychowawców znajduje się dopowiedź, dlaczego moje dziecko, podczas odwiedzin Dziadków krzyczy mi do telefonu – Chcę tu zostać całe wakacje! Kocham tych ludzi! Kocham to miejsce!
Kiedy wykrzykiwała te słowa było 15 stopni, deszcz lał drugą dobę, a oni spali kolejną noc jak sardynki w jednym pomieszczeniu. Nad ranem, po mokrych ścieżkach pełnych szyszek, szli w piżamach do plecaków, które zostały w namiotach, aby móc dogrzebać się do ciuchów.
Na filmiku i zdjęciu dla rodziców, wychowawcy skaczą z nimi do leśnego basenu, w którym woda jest jak żur. I patrząc na to, widzę dzieci, dla których nie było w tamtym momencie piękniejszego basenu. Myślę, że kiedy dorosną i będą leżeć nad basenami w wielkich, drogich kurortach, nadal będą twierdzić, że był to basen najpiękniejszych wspomnień. Wspomnień, które zbudowały Ich szczęśliwe dzieciństwo.
Nauka poprzez doświadczenie Ich zachowań dobrych jak i złych. Właściwych i niewłaściwych. Tylko realne, namacalne lekcje życia dają skutki i możliwości rozwoju.
Żadne tam rodzicielskie gadanie.
Jest jedno piękne zdjęcie, jak po pierwszej nocy ewakuacji, dzieci siedzą na dywanie i grają z Panią w jakąś grę, ktoś inny czyta komiks, jeszcze inny pije herbatę. Dookoła ciasno, pod ścianami buty, ubrania, koce, materace.
Jak uchodźcy.
W rogu, na kanapie, na wielkiej stercie śpiworów, śpi jedna z Wychowawczyń. Wystaje Jej tylko kitka na czubku głowy, czoło, trochę oczu. Poczułam takie rozczulenie, wdzięczność i zarazem kwintesencję uroku, jak i ciężkiej pracy nad szczęściem naszych dzieci…
Patrzę na te zdjęcia i wiem, że tam, w tym lesie, w wojskowych namiotach, na tych kanadyjkach, w tym dyskomforcie, tworzy się najpiękniejsza historia życia moich dzieci.
Wiecie jak smakuje domowe łóżko po 10 dniach w lesie?
Dokładnie tak, jak wtedy ten las.
Po powrocie dzieci nie mogły się nacieszyć wygodnym łóżkiem. Ciepłą wodą pod prysznicem. I wąchały świeżą pościel. I co rusz wychodziły z łóżek, przychodziły do mnie i raz jeszcze mówiły jak cudowne to uczucie.
Było dokładnie tak cudowne jak te dziesięć dni w lesie, w namiotach, na podłodze w jednej małej sali podczas deszczy.
Ale żeby cieszyło to zwykłe łóżko w domu, trzeba zaznać dyskomfortu.
To dyskomfort czyni nas szczęśliwymi.
Ale żeby jedno i drugie dawało szczęście, jedno i drugie musi zaistnieć.

Straż.
Na podstawie wesołej historii – jak dobrze kiedy coś się nie uda aby mogło udać się coś lepszego.
Nadchodził helloween. Nasza Córka, która już jakiś czas chodziła na zajęcia strażackie odbywające się w naszej wsi, miała zaplanowany ten dzień w straży. Zajęcia marzenie. Wciąż mam wrażenie jakby to było coś, co działo się za naszych czasów. Zupełnie inne niż to, co znamy w pędzącym XXI wieku.
Byliśmy i wciąż jesteśmy działaniami naszej wiejskiej straży zachwyceni.
Mocno pragnęliśmy aby nasz syn też dołączył. Nie chciał. Za żadne skarby świata.
Nie lubi w nowe i nieznane.
Zatem przyszedł dzień strachów. Benio umówił się z kolegami na chodzenie po wsi i zbieranie cukierków. Pół godziny przed umówionym czasem okazało się, że chłopakom nie pozwoliły Mamy. Został sam. Smutek ogromny i płacz. Zadzwonił do starszych kolegów, ale Oni mięli już swoje, starsze plany. Kiedy widziałam to dzieciątko, które cały rok czeka na ten dzień i płacze w pokoju, to serce Mamy się łamało. Zapytałam zatem czy chciałby iść z Tosią do straży. Odpowiedział przez łzy, że ewentualnie może. Ale nie chciał.
Zadzwoniłam do dziewczyn, które tą bandą młodych strażaków się opiekują. Cudne dziewczynki. Młode. Pełne życia, uśmiechu, radości.
– Dziewczyny, ja wiem, że Benio nie chodzi na straż, ale jako Mamie tak mi go szkoda. Może iść do Was?
– Pewnie! Niech przychodzi!
Zapakowałam Mu plecak słodyczy, przebrał się na szybko. Tosia już siedziała w aucie, gdy dopinał halloweenowy strój i wciskał maskę. Otarł łzy i poszedł powłócząc nogami.
Wrócił przed północą. Zmęczony padł na łóżko w przebraniu i owej masce na czole.
– Jak było Syneczku? – zapytałam, ściągając Mu buty.
– Zapisz mnie z samego rana na straż! – rzekł ostatkiem sił i zasnął.
Gdyby wszystko poszło po Jego myśli, nigdy nie byłby w straży, którą kocha nad życie.
Świetnie się bawi, bierze udział w zawodach i przywozi medale, z niecierpliwością czeka na kolejne zajęcia.
Za każdym razem, gdy się Wam coś nie uda, wypatrujcie tego, co dostaniecie w zamian.
Bo dostaniecie coś o wiele lepszego.

Zniknąć.
Leżałam na słońcu. Na drewnianym leżaku, obłożonym pledem. Na brzuchu, a przede mną gazeta. Papierowa. Czytałam artykuł o ludziach, którzy zaginęli.
Z własnej woli.
Bliscy wszczynali dochodzenia. Czasami znajdywali, innym razem nie. Przez poszukiwania, przez przypadek. Ale za każdym tym razem ucieczka odbywała się z własnej woli…
Choć o własnej woli też myślałam ostatnio. Napiszę…
Czytałam o ucieczkach przed odpowiedzialnością, przed zmianami, przed wstydem. Ucieczkach ze zmęczenia, znużenia, lęku. Przed monotonią. Przed intensywnością.
Z potrzeby zwykłej chęci odmiany. Różnie. Jak różni są ludzie.
Jednak to, co najbardziej mnie zatrzymało, było porównaniem ze znikaniem dziś. W świecie prowadzonych żyć na social mediach. Kreowanych na facebookach, tik tokach i instagramach.
„Zniknięcie w XXI wieku nie musi oznaczać ucieczki z domu, zmiany nazwiska czy upozorowania śmierci. Może być całkowitym wylogowaniem się z cyfrowej codzienności – odcięciem się od powiadomień, oczekiwań i cyfrowego wizerunku, który bywa cięższy niż prawdziwa tożsamość.”
„który bywa cięższy niż prawdziwa tożsamość.” – to bardzo ważne zdanie.
Ale potem jest kolejne.
„Coraz więcej osób deklaruje, że przestaje dzielić się życiem w sieci by żyć naprawdę.
Nie musieć już niczego udowadniać. Nie wystawiać się na publiczne ocenianie. Nie być widzialnym – to nowa forma wolności. Dawniej trzeba było zostawić dom, dokumenty i tożsamość, by naprawdę odejść. Dziś wystarczy kilka kliknięć by uciec we współczesnej formie, która jest równie wymowna.”
Będąc w tym świecie od nastu już lat, przyglądam się temu trochę z boku. Bardzo świadomie nigdy nie dodałam hasztaga, instastory, reelsa czy nigdy też nie zainstalowałam tik toka. Mając świadomość jak bardzo ten świat nie jest mój, jak kradnie on życie, a zarazem pozwala mi dzielić się tym, co dla mnie najważniejsze – słowem.
Zawsze wiedziałam, że Kto będzie miał do mnie trafić – trafi, Kto będzie miał zostać – zostanie. Jeśli podnosiłam poprzeczkę to tylko własnych oczekiwań odnośnie tego co robię.
Ale to dotyczy również mojej codzienności. Jeśli podejmuję się jakiegokolwiek zadania staram się aby było zrobione według moich wyznaczników jakości.
Z dnia na dzień widzę, jak moje zaangażowanie w ten świat maleje. Jak potrafię na tydzień zapomnieć o istnieniu mojego konta na instagramie. I choć jest tam mnie coraz mniej, wciąż jestem, bo wciąż są we mnie słowa, które jeśli jeszcze w przyszłości złożę w książkę, to będę mogła tam o tym napisać.
I choć latami było to również moją pracą, było dobre na tamten moment, na tamten czas.
Móc być Mamą w domu. Z dziećmi. Choć często praca ta zabierała mi o wiele więcej czasu niż etat. Pracowałam po nocach , gdy dzieci spały. W weekendy. Bo tak naprawdę zawsze będąc w domu byłam w pracy, a i będąc w pracy byłam w domu.
Dziś już mam 42 lata i doświadczenie, które pozwala mi wybierać najlepsze dla mnie drogi.
Nie te, które jeszcze chwilę temu byłyby kuszące, ale te, które dają spokój.
Ale będąc w tym świecie, od nastu lat przyglądałam się również z boku innym moim znajomym po fachu. Widziałam jak osiągali w krótkim czasie wielki sukces, jak ich to karmiło, i jak zawalał im się na głowę świat, ale nie byli świadomi, że właśnie to pokazywanie idealnego życia im to życie zabrało.
Potem znikali gwałtownie. Nagle. I z czasem w prawdziwym bycie wracali powoli do psychicznego zdrowia. Do wewnętrznego spokoju.
Obserwuję tych zniknięć coraz więcej. Co nie ukrywam bardzo mnie cieszy. Cieszy, że ludzie wracają do tego co namacalne. Co prawdziwe. Co spokojne. Co nie daje dopaminy zabierając wewnętrze szczęście.
Przeczytałam ostatnio pewne zdanie u dziewczyny, która odcięła się od intensywnego funkcjonowania w świcie mediów – „Im mniej interesuję się cudzymi życiami i wyborami, tym bardziej nie chcę by ktoś interesował się mną.”
To jest prawda życiowa funkcjonująca w każdej formie bytowania. Im mniej człowiek interesuje się trawą u sąsiada, tym bardziej jest zadowolony ze swojej.
Ja bym zatem owe zdanie podpisując pod siebie zmodyfikowała – Im mniej interesuje się cudzymi życiami i wyborami, tym mniejszą mam ochotę pokazywać swoje życie. Bo tylko wówczas, gdy skupimy się na sobie i codzienności bliskiej, namacalnej, nie porównujemy się do nikogo, nikogo nie gonimy, niczemu nie musimy dorównywać, często nawet swoim wyobrażeniom, wszystko zwykłe dookoła nas staje się niezwykłe i niewymienialne na najbardziej zjawiskowe kreacje online.
Obserwuje też jak scrollowanie jest nierozłącznie powiązane z depresją.
Nic nie trwa wiecznie. I ludzie zaczną odchodzić od więzienia jakim jest „pokazywanie swojego życia” i krótkotrwałego zadowolenia poprzez „uznanie” obserwujących.
Myślę, że już za chwilę powstaną ośrodki, w których jak z nałogu alkoholowego będzie się wychodziło z nałogu telefonicznego i naszej w nim obecności. Bedą odwyki od zagłuszania każdej wolnej chwili nowymi obrazami i informacjami. Będziemy na nowo uczyli się żyć i patrzeć na stały, stateczny krajobraz.
Wrócimy do życia w naturze, spokoju i zwyczajności. Do życia dookoła siebie, zamiast w całym świecie. Bo jak mawiają dla całego świata ostatecznie jesteśmy nikim, a dla tych dookoła jesteśmy miłością, bezpieczeństwem, szczęściem…
Zatem bądźmy tam. Nie przegapmy tego.

Tosia po powrocie z obozu, odnajdywała wciąż nowe zajęcia które należało uczynić.
I cały czas odwlekała naładowanie telefonu i włączenie go.
Rozpakowała plecak. Pomogła mi wieszać pranie. Wykąpała się.
Aż w końcu przychodzi do mnie do kuchni i mówi – Chyba już włączę ten telefon.
Powiedziała to z miną poważną i zatrwożoną.
Choć wiem, że w tym telefonie nie czekało nic strasznego.
Nie było tam hejtu, nie było zwolnienia z pracy. Po prostu telefoniczne sprawy.
Więc zapytałam Jej – Tosiu, co czujesz?
Odpowiedziała – Niepokój.
To bardzo trafne słowo. Telefony wytwarzają w nas ciągły niepokój. Nawet, gdy trwamy w spokoju. Zatem tracimy spokój na rzecz fikcyjnego niepokoju. Chyba nigdy tak bardzo jak teraz, nie traciliśmy bez potrzeby swojego poczucia bezpieczeństwa.

Wolna wola.
Kręciłam się ostatnio wokół teorii Roberta Sapolsky’ego, który twierdzi, na podstawie swoich jakże wielkich, licznych, i długotrwałych badań, że nie ma czegoś takiego jak wolna wola.
Że człowiek jest maszyną biologiczną, złożoną z tak wielu niezależnych od nas czynników, że praktycznie, albo w ogóle nie mamy wpływu na nasze zachowanie, decyzje.
Że to wszystko czego dokonujemy jest determinowane przez nasze geny, traumy dziedziczone, wychowanie, czynniki społeczne, oraz miliony innych wytycznych.
Niezwykle fajny temat. Lubię kontrowersyjne tezy, gdyż właśnie one najbardziej skłaniają do myślenia.
A ta teza jeszcze bardziej pozwala mi tłumaczyć i usprawiedliwiać ludzi z Ich zachowań.
A wybaczenie ludziom, zrozumienie ich czasami trudnych słów czy czynów jest najlepsze co możemy dla siebie zrobić.
Nie zawsze to co robimy my czy inni jest tym, co zrobić chcemy lub co chcą.
Czasami zestaw tego co mamy w głowie, ciele, umyśle, duszy, DNA i pamięci, jest zbiorem, który determinuje dane uczynki. Nie umyślne. Trudne. Będące drogą. Czasami aktualną koniecznością. Z rozumieniem lub bez. Po prostu są. Bywają. A zaakceptowanie ich i podążanie dalej jest bardzo często najlepszym co możemy zrobić. Wyrażać zgodę i nie próbować nadmiernie kontrolować powszechnych konwenansów.
Lubię tę tezę. Choć kontrowersyjna i nie do końca się z nią zgadzam.

Gondolą.
Zjeżdżałyśmy sobie z Tosią na dwuosobowym pontonie, w rurze o nazwie Anakonda.
Choć, gdy pytałam Pani w kolejce czy straszna, odpowiedziała, że jak gondolą w Wenecji.
Myślę, że to było najtrafniejsze określenie, choć trudność zaznaczona była jako „hard”.
Płyniemy sobie zatem. Ja tyłem do dołu, Tosiulka przodem. Od boku, do boku. Powoli. Lekko. Spokojnie. Migają kolorowe światła. Zen.
Aż nagle Tosia mówi – O, tutaj Ktoś mógłby mi się oświadczyć.
Zatem ciągnę wątek i pytam – Tosiu, czy wyjdziesz za mnie?
A potem zapytuję po Jej zgodzie – Czy będziemy mieć dzieci?
– Nie wiem, zależy jakie będą czasy. – odpowiedziała.
Pomyślałam sobie ile w tej młodej dziewczynce jest uważności na życie.
I że czasy przed nami niepewne.

Ale te czasy, które są teraz, otulam opieką w mojej głowie i płynę sobie z Nią.
Od boku, do boku. Lekko. Spokojnie.
Z duszami, którym udało się razem spotkać .
Dzięki dyskomfortowi stania w kolejce czuć radość zjeżdżania.
Bez ani jednego zdjęcia tamtego dnia. Tylko my. Chwila tylko dla nas.
i bez znaczenia czy z wolną wolą czy bez, jest nam błogo.
Od boku do boku. Lekko. Spokojnie.
Ona na przeciwko mnie. Taka piękna moja.
Wychodzimy. Odstawiamy ponton. Łapię Ją za rączkę i idziemy do następnej kolejki.
Po drodze mijamy naszych chłopaków.

Wywiad z Anną Fryczkowską

Hej, Aniu, trochę żałuję, że nie zapisywałam swoich pytań podczas czytania „Sagi o ludziach ziemi” czy „Cyrkówki Marianny”. Wiem jednak, że Twoje książki są tymi, których nie zapomina się po przeczytaniu kilku kolejnych historii innych autorów. Twoje książki są tymi, które nosi się w sobie już na zawsze. Dlatego i owe pytania w człowieku siedzą. 
Zatem zacznę od pytania, jakie najczęściej zadają na końcu wywiadu, skoro jesteśmy tematycznie tutaj.
Jakie książki w Tobie siedzą najbardziej, najdłużej?

Kocham takie książki, przy których nie zastanawiam się jak on/ona zeszyli fabułę, z jakich kawałków, tylko płynę. Niezależnie od gatunku.
Szkarłatny płatek i biały Michaela Fabera. Piaskowa góra Joanny Bator.
Demon Copperhead Barbary Kingsolver. Lincoln Highway Amora Towles’a. Kryminały Anny Kańtoch. Przygody Hucka Marka Twaina. Złodziejka Sarah Waters. Opowieść podręcznej Margaret Atwood. Tak w ogóle to ciągle czekam, aż Atwood dostanie Nobla, chcę, żebyśmy obie tego dożyły.

Tu pytanie czy miałaś ulubioną, szkolną lekturę? I czy jest książka, którą najczęściej kupujesz ludziom na prezenty?

Większości lektur szkolnych nie czytałam w odpowiednim czasie, w szkole karmiłam się zupełnie czym innym, wróciłam do nich dopiero po maturze, już bez przymusu. Ale Prus się nie zestarzał, Prus jest wiecznie żywy, stymuluje nowe odczytania, budzi emocje, gniew, zdumienie, bunt, o jego bohaterkach i bohaterach myślimy jak o żywych ludziach, więc Lalka, Lalka, Lalka.
A co do prezentów – ostatnio daję wszystkim
Małą empirię Katarzyny Sobczuk, przedtem Szczeliny istnienia Jolanty Brach-Czainy, te książki to małe medytacje na papierze, smakowanie codzienności.

„Saga o ludziach ziemi”, „Cyrkówka Marianna” czy teraz „Ludzie wędrowni”
to
dawne czasy. Jak się w nich czujesz jako autorka? Czy one najmocniej w Twojej głowie i wyobraźni rezonują? W jakim rodzaju literatury czujesz się najlepiej?
(Nie ukrywam, to mój ukochany typ powieści. Dlatego jak dla mnie możesz pozostać w nim do końca swoich pisarskich dni).

Z historii w liceum miałam ledwie trójkę, więc kiedy się zakochałam
w postaci wędrownej cyrkówki, Marianny Razik, uznałam, że nie dam rady napisać jej biografii. Dlaczego? A z tego prostego powodu, że moja wiedza o latach 40. i 50. dwudziestego wieku, i to jeszcze na polskiej prowincji, była naprawdę nikła. Ale potem wzięłam się w garść, ruszyłam w trasę po bibliotekach, muzeach, skansenach, specjalistach oraz osobach, które znały moją bohaterkę, i napisałam tę historię. Co więcej – rozsmakowałam się w pisaniu o
dawnych czasach. Teraz, kiedy wypatrzę historię, która domaga się opowiedzenia, już się nie boję, bo nauczyłam się robić dobry research.
Co ciekawe, kiedy zaczynałam pisać o Mariannie Razik, nic o niej w internecie nie było, teraz wygląda z wielu jego zakątków. Poczytuję to sobie za zasługę.
Dzięki mnie wwędrowali do internetu również moi przodkowie, Józwiakowie z Sagi o ludziach ziemi. A teraz Żabeccy, z Ludzi wędrownych. Ciekawe, co by na to powiedzieli.

Czy pamiętniki, na podstawie których jest Saga były od zawsze „na talerzu” i mówili „Ania, weź się za to, spisz”? Czy może przez przypadek znalezione na strychu wpadły Wam w ręce?

Pamiętnik, spisany splątanym, pajęczym pismem mojego dziadka, całymi latami leżał w szufladzie jego biurka. Przy każdej rodzinnej uroczystości ktoś wzdychał, że powinno się go wreszcie przepisać. Usiadłam do tego zadania w przerwie między książkami, i nagle zobaczyłam w tym świetny materiał literacki. Gęsty, dowcipny, pełen odlotowych bohaterów.

Ile wiadomości było w pamiętnikach Dziadka i Taty, ile informacji musiałaś zgłębić, a ile już wiedziałaś?

Było tam mnóstwo świetnych opowieści, na przykład to, że cała wioska wymarła na zarazę, a dziedzic się miotał, żeby szybko znaleźć nowe ręce do pracy. Albo piękna scena miłosna, gdy zakochani z uczuciem wzajemnie iskają sobie włosy. Albo że istniały rodziny chłopskie, które nie dawały się przywiązać do ziemi, lecz latami przenosiły się z miejsca na miejsce, za pracą, ale i z umiłowania wolności.
W tych świetnych opowieściach taty i dziadka kobiety jednak nie istniały, niemal
niewidzialne przemykały się po zdaniach typu: ożenił się. Miał ośmioro dzieci, w tym trzech synów. Żona mu zmarła. Miałam więc misję: przywrócić historii moje babki i prababki, a potem oddać im głos.

Czy postać dziwnej Iśki albo Janka i Janki pochodzi z pamiętników, czy jest Twoim wytworem wyobraźni?
Bardzo lubię ich narracje.

Mój ojciec napisał w pamiętnikach, że zarazę z 1816 w wiosce Naczachowo przeżyło tylko dwoje dzieci, więcej o nich nie wspomniał. Wtedy od razu zaczęłam się zastanawiać, jak te dzieci poradziły sobie z traumą, w czasach bez leków psychotropowych i psychoterapii, straciły przecież w ciągu kilku dni wszystkich, których znali. A potem musiały odnaleźć się wśród zupełnie nowych, obcych ludzi: uciekinierów i uchodźców z innych wiosek.
Dziwna Iśka natomiast symbolizuje te wszystkie pokolenia zbuntowanych kobiet,
którym wcale się łatwo w dawnych czasach nie żyło, a czasem w ogóle odmawiało im się prawa do życia.
W ogóle lubię postaci na poboczu rzeczywistości, w Ludziach wędrownych takim bohaterem jest Janek Żabecki. Jako dziecko przeżył poważny wypadek, od tamtej pory patrzył na świat pod nieoczekiwanym kątem, ciało miał dorosłe, ale dusza nie dorosła w nim nigdy. W mojej rodzinie krąży opowieść, jak tenże Janek, już jako mocno starszy pan, przyjechał po raz pierwszy do Warszawy. Kiedy wysiadł na dworcu, rozejrzał się i na widok
Pałacu Kultury, zapytał: A kto wam tu taki dziwny kościółek postawił?

Wiedząc, że „Saga” jest na podstawie pamiętników można by założyć tezę, że bardzo dużo informacji zasięgnęłaś z nich i stąd powstało arcydzieło. Jednakże „Cyrkówka” to opowieść, do której miałaś kilka informacji, można by je było policzyć na palcach. Zatem to arcydzieło ewidentnie mieszka w Tobie. Czujesz w środku, że napisałaś coś przepięknego? 

Wiesz, z książkami jest jak z potomstwem – wychowawszy dziecko posyła się je w świat, a potem człowiek, choć włożył w to wychowanie całego siebie, i tak się boi, jak dzieciak sobie poradzi. Teraz przeżywam wypchnięcie w świat Ludzi wędrownych. Na tym etapie już nieważne, co czuję ja, ważniejsze, co poczują czytelniczki i czytelnicy.

Jest coś takiego przełomowego pomiędzy Twoimi poprzednimi książkami a Cyrkówką i Sagą. Jak myślisz? Czy to czasy, w których się w tych książkach poruszasz? 

Sama widzę, że im dojrzalsza jestem, tym lepiej piszę. Bardzo lubię swoją dojrzałość. Pomyśl sobie, jak będę pisać za dziesięć lat!

W mojej głowie na dobre mieszka wiele fragmentów Twoich książek.
Niektóre z rozdziałów, czy zdań czytałam, zamykałam oczy i na nowo czytałam to samo. Chciałam jak najdłużej nacieszyć tym, jak tworzysz obraz, jak prowadzisz dialogi, jak puentujesz rozdział. Dla mnie mistrzostwo. Pamiętam ten fragment, gdy Andzia Józwiakowa szykując się na ślub Staśka, myśli o tym, że nigdy nie widziała swoich pleców. Jakże mnie to zatrzymało. 
Taka oczywista rzecz.
Ta treść wpada Ci do głowy podczas pisania, czy szukasz jej w wyobraźni? A może idziesz zmywać, gotować i tam tworzysz dalej?

Najwięcej ciekawych myśli przychodzi do mnie tuż po przebudzeniu, na pograniczu snu i jawy, albo kiedy gapiąc się w okno na drzewa czekam, aż ekspres upora się ze zrobieniem pierwszej kawy. Pomysły nie lubią przymusu, przychodzą, kiedy chcą.
Nauczyłam się jednak trochę im pomagać. Kiedy już tak naprawdę utknę z akcją, idę na spacer, im szybszy, tym lepszy, myśli przychodzą w rytmie stawiania kroków, coraz bardziej energiczne, pompowane endorfinami. Zawsze mam w kieszeni plecaka notesik, przystaję i notuję.

Jak wygląda Twój pisarski dzień? Jaki masz warsztat pracy? Ustalony czy luźny?
Siadasz do pisania z lekkością czy są dni, w których ciężko się zebrać?

Wena przychodzi w trakcie pisania, jak mawia Stephen King. Są dni, kiedy idzie jak po grudzie, scrolluję, komentuję, gdyby nie społecznościówki, powstałoby dużo więcej fajnych powieści, nie tylko moich.
Kiedy zobaczę, ile czasu przetraciłam, wyjmuję timer i biorę się w karby,
stosując metodę pomidorka (jej twórca miał timer w kształcie pomidorka). Siadam wtedy przy biurku, włączam licznik czasu i nie odrywam się od pisania, póki nie minie 25 minut. Przez ten czas nie dotykam telefonu, w ogóle na niego nie patrzę, nie robię kawy, nie podchodzę do okna, piszę. Bez autocenzury, źle, lepiej, głupoty, mądrości, ale zawsze po kilku minutach tekst zaczyna płynąć. Potem robię sobie przerwę na pięć minut, i znowu włączam timer. Po takich czterech „pomidorkach” niekiedy powstaje więcej dobrego tekstu niż przez cały dzień bez
timera.

Bardzo lubię budowę Twoich zdań. Połączenie słów. Lubię kiedy zestawienie
pewnych wyrazów tworzy brzmienie idealne. Kiedy czytam Ciebie, wszystko jest spójną, doskonale dobraną słowną melodią.
Czy czujesz to w głowie? Czy czujesz jak brzmi i tak musisz zapisać?

Nigdy nie oddaję tekstu zaraz po postawieniu ostatniej kropki. Tygodniami szlifuję, układam, wyrzucam, ociosuję, rzadziej dopisuję. Czytam głośno. Odkładam, wracam. Bardzo pomaga mi córka, Adela, ma fantastyczne wyczucie słowa i dzielnie czyta moje teksty przed publikacją. Wie, co wyrzucać. Wyrzucanie jest ważne, powinny zostawać tylko takie słowa i zdania, które trafiają w sam środek tarczy.

Puenta. Dla mnie jest najistotniejszą częścią opowieści. A im krótsza, tym lepsza.
Czasami lubię wielkość puenty poprzez „banalny” dobór słów.
Bywa, że się tym zachwycam, a inni patrzą na mnie i nie wiedzą czym jest ten
zachwyt spowodowany. Twoje wszystkie zdania wieńczące rozdziały, to moje dawki serotoniny. Pozostają na długo. I cieszą.
Często tak, że aż ciarki przechodzą. 
„Mogłam iść do dziedzica i jemu pokrzyczeć, że mi synów zepsuł, ale co by to dało?
Toteż nie szłam”.
„Czasem mały zapłakał, zakołysaliśmy kołyseczką i wracaliśmy zaraz do siebie, jak najszybciej, jakbyśmy czasu mieli dla siebie ciągle za mało.
Bo i mieliśmy”.
Bardzo lubię te krótkie wypowiedzi. 
Ale są też dłuższe puenty, które wielbię jednako.
Wezmę pierwszą lepszą, np. tę o zniesieniu pańszczyzny.
„I ziemia, i chłopi, wszyscy byli z tego zadowoleni, poza dziedzicami tylko. 
Ale nimi ziemia najmniej się przejmowała, bo oni nigdy jej nie dotykali”.
Te zakończenia, to taki rodzaj pisania, który sama stosuję, bo rozmiłowuję się w nim najmocniej, dlatego też pewnie u Ciebie mnie on najmocniej karmi.
Kiedy napiszę już to zdanie, kończąc opowiadanie czy rozdział, czuję się spełniona. Kompletna.
Jak jest u Ciebie z tymi niebanalnymi, ponadczasowymi puentami?

Słowa mają moc. Potrafią nawet obalać stare porządki, tworzyć nowe, czuję więc odpowiedzialność, kiedy je ustawiam w rządku.
Staram się, żeby cały tekst wypełniał szczelnie dziurę we wszechświecie. Bo taką mam teorię: są historie, które domagają się opowiedzenia, zapełniają wtedy takie dziury we wszechświecie, które wcześniej ziały pustką. Ale żeby opowieści je dokładnie wypełniły, muszą być przycięte na miarę, bez zbędnych słów, wszystko musi się składać w szczelnie dopasowaną układankę.

Ostatnimi czasy wzbudza zachwyt książka „Chłopki”. 
Czytałam. Naprawdę dobra. Ludzi przede wszystkim szokują zawarte w
niej
informacje, których nie byli świadomi. Każdego przerażała druga wojna światowa, obozy.
Nie mieli pojęcia, że życie chłopa pańszczyźnianego było również niewolnictwem, głodem i strachem. Myślę, że „Saga”, to opowieść wybitna i powinna być rozpowszechniona jak „Chłopki”, gdyż nie pokazuje suchych faktów, a pięknie się wplata w prawdziwą historię.
Pokazana w doskonałej, słownej formie. Formie, która zatrzymuje, wzrusza, przeraża, odkrywa.  
Jakże byłoby cudownie, gdyby weszła do szkolnych lektur.

Chłopki Joanny Kuciel-Frydryszak uwielbiam, bardzo się cieszę, że odniosły
taki sukces, i że czytają je tzw. wszyscy. Mam teorię, że tematy krążą we wszechświecie i czuli twórcy je wyłapują: na przykład pierwszy tom Sagi o ludziach ziemi pisałam w tym samym czasie, gdy Kuciel-Frydryszak kończyła pisać Chłopki. Jestem pewna, że to te nasze prababki domagały się głosu.
Jak dobrze, że go dostały, dostają, że są teraz słuchane.
W Ludziach wędrownych skupiam się na żeńskiej linii mojej rodziny,
piszę o włóczęgach Żabeckich, którzy na początku dwudziestego wieku podróżowali od jeziora do jeziora, zasiedlali coraz to inne zrujnowane chałupy i co chwila układali sobie życie na nowo.

Masz tak, że wzruszasz się nad losem swoich bohaterów? Że spisujesz ich historię i szklą Ci się oczy?

Czasem też się śmieję. Ale scenarzyści mawiają, że twórcy komedii nie powinni się śmiać przy pisaniu, bo wtedy widz nawet się nie uśmiechnie. Ale kiedy mój tata czytał Ludzi wędrownych, a przecież znał dobrze te historie, mówił, że się i śmiał, i wzruszał. Jak mnie to cieszyło!

Twój Dziadek był redaktorem „Gazety Chłopskiej” ( jeśli dobrze pamiętam tytuł), czy są dostępne jakieś Jego teksty?

Dziadek już po wojnie sprowadził całą rodzinę ze wsi do Warszawy, bo dostał posadę w Chłopskiej Drodze. Codziennie przynosił do domu te gazety, próbowałam je czytać jako dziecko, ale nie dawałam rady, były za poważne. Zawsze jednak zaglądałam na koniec, gdzie zamieszczano ogłoszenia matrymonialne, i wyobrażałam sobie różne życia, z tymi szukającymi drugiej połówki mężczyznami i kobietami, na wsiach większych i mniejszych.
Może powinnam wygrzebać te Chłopskie Drogi w bibliotece i na nowo
poznać mojego dziadka?

Gdyby „Cyrkówka Marianna” miała zostać zekranizowana, kogo byś sobie wymarzyła aby ten film zrobił? Jak go widzisz?

Przymierzałam się nawet do pisania scenariusza, bo ta historia
powinna być opowiedziana również obrazami, czuję to. Zgłaszał się do mnie także pewien teatr.
Zobaczymy, na razie nie śmiem marzyć. Ale ta książka żyje, rezonuje, mój wydawca, WAB, niedługo ją wznawia.

Odrobina z życia prywatnego, bo ja zawsze jestem ciekawa człowieka, który nosi w głowie tak dobre książki. 🙂
Jak lubisz spędzać czas wolny/wakacje?

Dzielę sobie rok na odcinki, oddzielam je samotnymi wyjazdami.
Trwają nie dłużej niż tydzień, podczas którego staram się odnaleźć sama ze sobą. Czasem wtedy ląduję w jakimś domu pracy twórczej, czasem gdzieś w środku lasu na poście dr Dąbrowskiej, czyszczę głowę od środka, krzepię duszę, chodzę na kilkunastokilometrowe spacery, cisza jest taka ważna. Miło potem wracać do rodziny i pisania.

Czy skończone szkoły (filologia włoska czy scenopisarstwo) miały swój wpływ na
pisanie? Czy to gra duszy, która i tak wyszłaby ze środka na karty papieru? A może dziedziczona zdolność po Dziadku i Tacie? Wykonywałaś inne zawody? A może masz jeszcze jakiś zawód upragniony? Czy udało się pisać scenariusze?

Pisać chciałam, od kiedy w wieku niecałych pięciu lat nauczyłam się czytać.
Od skończenia studiów żyłam więc z pracy piórem, pracowałam jako tłumaczka z włoskiego, reporterka, redaktorka. Napisałam scenariusze do wielu odcinków seriali. Scenariopisanie to jednak praca zbiorowa, cały zespół wymyśla storyline, czyli ogólny zarys akcji, inne osoby rozpisują to na sceny, jeszcze inne redagują, potem reżyserzy kręcą po swojemu, produkcja nalega, żeby wyszło jak najtaniej. Kształt powieści zależy natomiast tylko ode mnie, a ja lubię
tę sprawczość: stwarzam i jest.

Jakie pasje towarzyszą jeszcze Twojemu życiu?

Kiedy kilka lat temu przeprowadziliśmy się do domku z małym ogródkiem, od razu zapowiedziałam, że ogród ma być bezobsługowy. Teraz jednak nie wyobrażam sobie, żeby nie podłubać w ziemi, nie dosadzić, nie przyciąć lub choćby nie pogłaskać jednej czy drugiej gałązki i spytać: Czemu ty schniesz? Chcesz więcej wody czy nawozu? Dobrze ci tutaj?
Często też robię kolaże, bo w głowie noszę niezwykłe obrazy, tylko ręce nie umieją mnie posłuchać, gdy próbuję malować czy rysować, więc wycinam i kleję.
No i uwielbiam urządzać mieszkania, czasopisma i albumy wnętrzarskie studiuję jak Biblię, znam najfajniejszych projektantów, przed zaśnięciem urządzam w myślach mieszkania znajomych i przyjaciół, przestawiam im ściany i meble, dodaję kolory i tkaniny, śpię w tych cudzych wnętrzach, czasem mi się śnią.

Jakże jestem ciekawa „Ludzi wędrownych”. Skąd pomysł na fabułę? Masz zarys, a szczegóły pojawiają się w trakcie?
I czy masz swoją ulubioną postać? Tę o której lubiłaś pisać najbardziej.

Historia trzech pokoleń chłopskich włóczęgów uparcie domagała się opowieści, część zaczerpnęłam z pamiętników, resztę z opowieści rodzinnych, na przykład moja ciocia ma wspaniały dar słowa. Mam nadzieję, że Ludzie wędrowni wypełnią z powodzeniem kolejną dziurę we wszechświecie. Kocham wszystkie trzy bohaterki z tej książki, trudne, nieznośne, wysmagane trudami i cierpieniami, każdą silną na inny sposób. Matki i córki, to bardzo niełatwe relacje, ciekawie się o tym pisało.

Jesteś autorką, której datę premiery książki zapisuję w najważniejszym kalendarzu.
Czekam bardziej niż na swoje urodziny, choć co roku są wspaniałe.
Zatem zapytam już na zaś. Dla siebie i innych miłośników Twojej prozy.
Masz teraz wolne czy pracujesz już nad czymś nowym? A jeśli tak czy zdradzisz choć odrobinę zza kulis?

Pracuję, nie ma dla mnie życia bez pisania, to misja i natręctwo jednocześnie.
Niedawno podpisałam umowę z WAB na kolejną powieść, zdradzę na razie tyle, że będzie to przygodowa powieść z końca XIX wieku w nieco egzotycznych okolicznościach, siedzę w niej po uszy.

Na końcu muszę napisać, że i mnie marzyło się nazwać córkę Adela, po mojej Babci, ale mąż nie był przekonany.
Dziś żałuje. On, że nie dał się przekonać i ja, że nie postawiłam na swoim. 
Ale to jest jedno z niewielu żałowań, co w życiu mamy, więc się nawet cieszymy, że tylko takie nam się trafiło. To żałowanie.

Malowanie domu

Wraz z początkiem wiosny pomalowaliśmy dom.
Po jedenastu latach. Szary nabrał czerni, a białemu nadaliśmy oliwkową barwę.
Zupełnie bez planu. Pewnego ranka wstałam i pomyślałam o malowaniu. Zaraz potem wyruszyłam po wiadra z farbą.
Miałam ogromną potrzebę fizycznej pracy. I nie tej codziennej, a takiej po której czujesz jak pulsują ze zmęczenia nogi.
I nie rozchodziło się o pulsowanie po treningu czy jeździe na rowerze. Chciałam pracy. Takiej, po której świadomość sprawczości i obraz efektu wypełnia Cię po brzegi. Który odgania każdą myśl i egzystencjonalny, powszechny ból towarzyszący ludziom naszych czasów. Pracy, która spaja człowieka z jego pierwotną naturą.
Trudno było o lepszą pogodę. Na ramionach od słońca rozkwitały piegi. A ściany nabierały zaplanowanej barwy.
Nie. Nie słuchałam podczas malowania audiobooków ani podcastów. Nie słuchałam wywiadów, muzyki. Zostawiałam telefon w domu i wychodziłam.
Słuchałam za to ptaków. Mój Ty Panie! Jakże one mi śpiewały. Różnorodnie. I na zmianę. Czasami tak pięknie, że przestawałam machać pędzlem i poświęcałam całą swą uwagę temu ćwierkaniu, gruchaniu, świergotaniu. Trudno mi było uwierzyć, że jest w życiu człowieka czas, w którym nie poświęca temu swojej uwagi.
Na szczycie domu, codziennie swój recital prezentuje kos. Przystaje wówczas tam, skąd widać go najlepiej. I oprócz wysłuchania patrzę na niego wnikliwie. Bilety są za darmo. Jednak trudno dziś ludziom o dostępność miejsca na widowni, gdyż są droższe niż pieniądze. Trzeba płacić swoim czasem i uwagą. Ludzie czasu mają teraz mało, a uwagę gdzie indziej.

Najlepiej było, gdy malowaliśmy obok siebie. Choć malowanie było moim pomysłem, On zostawiał wszystko i malował ze mną. Świetny z nas duet. Rozdzielaliśmy zadania bez słów.
Gawędziliśmy, opowiadaliśmy, dowcipkowaliśmy. Robiliśmy przerwy na kawki.
Miałam wrażenie, że tacy brudni i zmęczeni czuliśmy najprawdziwsze szczęście.
Szliśmy jak burza. Takie mamy charaktery. Harpagany do roboty. Zadaniowcy.
Od świtu do nocy.
A gdy przyszło mi się w nocy przełożyć z boku na bok, to jakby ciało z ołowiu, tak ciężko.
Rankiem siadałam na łóżku, patrzyłam na wschód i cieszyłam się na kolejny dzień pracy.

Opowiadałam Mu wszystko co mi wlatywało do głowy, gdy tak razem robiliśmy te robotę.
A, że On uwielbia jak ja gadam, to gadam Mu zawsze bardzo dużo.
Przypomniało mi się na przykład piękne zdanie, że „szczęście to jest to, jak czujemy się sami ze sobą”. Powiedział je muzyk z zespołu Nirvana, gdy Marcin Prokop zapytał go o samobójstwo Kurta Cobaina. O fakt, że miał wszystko, a było mu tak źle iż postanowił zniknąć.
Przypomniała mi się wówczas moja młodość. Pozbawiona kompleksów.
Pamiętam jak siedziałam na Krakowskim rynku w swoich fioletowych dzwonach, jak tańczyłam na dyskotekach, jak jeździłam po zlotach motocyklowych.
Szłam w tych swoich spodniach skórzanych z poprzypinanymi z boku znaczkami zlotowymi i czułam się najszczęśliwsza na świecie. Prawdziwa, spełniona, kompletna.
I choć było tam zapewne mnóstwo kobiet piękniejszych, szczuplejszych, mądrzejszych, bogatszych, ja czułam się jak królowa swojego życia. Bo miałam przecież do dyspozycji swoje życie, dlaczego zatem mieliby nim zarządzać monarchowie innych cech, wartości czy zasobów.
Nie pamiętam aby choć na moment zepsuł mi humor mój brzuch, który dzielił się na trzy wałki. Wypływające z biodrówek boczki. Nie czułam zawstydzenia, gdy ktoś głupio żartował.
Honor i godność nigdy nie stawiały mnie w miejscach, w których chciałabym walczyć o uwagę. Uwagę skupiałam na swojej pasji, swojej bystrości, wygadaniu. Mogli mnie lubić lub być mną zirytowani. Zostawiałam to im i nie wnikałam. A mimo tego, życie moje było przepełnione fantastycznymi ludźmi i miłością do siebie.
Znałam swoją wartość. Czułam szczęście.
Dziś, kiedy czasami tracę uważność na to, jak czuje się sama ze sobą, przypominam sobie tę dziewczynę, która idzie po zlocie motocyklowym w tej skórzanej kurtce i marzy mi się aby każda młoda osoba (jak i bardziej posunięta w wieku) tak odnajdywała się w sobie.

Do malowania płotu wzięłam dzieci. Tosia malowała zakamarki, bo rękę ma dobrą na manualne potrzeby, a Benio tam, gdzie szybko nerwów stracić się nie da. Ale i tak tracił.
Może właśnie dlatego, że jak już pracuje to całym sobą.
Po kilku godzinach malowania w pełnym słońcu, usiadł na schodach. W cieniu. Wiatr taki jakbyśmy malowali nadmorski kurort, a nie dom w środku śląska. I w tym wietrze mówi do mnie…
– Jak mi dobrze! Jak przyjemnie!
– Czujesz szczęście?
– Ogromne!
Patrzę na Niego, a na tych schodach telefon, który leżał tam od tych kilku godzin. Leży, a On ani myśli brać go do ręki. Widzę jak czerpie przyjemność z odpoczynku. Z nic nie robienia. Siedzi i się nie rusza. Oczy przymknięte. Loki dookoła twarzy Mu tańczą.
– Widzisz Synku, kiedyś tak wyglądało życie. Człowiek tyle miał radości z tego, że usiadł. Że w cieniu. Że wiatr go chłodzi. A dziś tyle mamy, tak nam wygodnie, że już nie wiadomo gdzie sięgać żeby szczęście poczuć.
– O tak. – przytaknął.
– A co czujesz jeszcze?
– Dumę! – i widzę jak otwiera trochę oczy i zerka na to co pomalowane.
Wtedy dociera do mnie, że ten mocny wysiłek, w tym kwietniowym, zaskakującym upale daje poczucie prawdziwego szczęścia nie tylko mnie. Że to nie jest tandetna dopamina, tylko najwyższy sort serotoniny.

W tym malowaniu wiele mi się przypominało.
Jak byliśmy z Adasiem na Cyprze i mam taki filmik nawet. Czytam na plaży książkę pt. „Tully”, a tam taki rozdział „Malowanie domu”. Co chwila mi przed oczami ta strona na wietrze się miota. Na leżaku, poprószona piachem.
Albo jak jestem mała, a dookoła domu rusztowanie rozstawione i chłopy malują nasz dom.
Na kremowo i z bordowymi dodatkami. Jest pełne lato. Mama wynosi Im kompot na taras, a zaraz potem pierogi. Z jagodami, serem, truskawkami. Polane masełkiem z bułką tartą i śmietaną. Chłopy kroją te pierogi na pół łyżką od zupy i na dwa razy zjadają. Chwilę opierają głowy o ścianę za krzesłami, wyjadają owoce z kompotu. Plują pestkami, a potem zbierają się do roboty. Razem z tym obrazkiem wspomnień czuje całą błogość i bezpieczeństwo jakie towarzyszyło mi w dzieciństwie.
Wstając tego pewnego dnia z pomysłem malowania naszego domu, nie myślałam, że patrząc na swojego męża, który miesza obok mnie farbę, będzie towarzyszyło mi to samo, pełne spokoju i spełnienia uczucie…
Malowanie domu, to bardzo istotna część życia. Warto się zaangażować.
… jeszcze zanim kupi się farby …
bez tego, ciężko potem o kolor, który dałby zadowolenie.
Wymarzony kolor domu, to te owoce w kompocie, to ta wspólna przerwa na kawę…