mleko.

 

Chce Wam dziś napisać o czymś..  dla mnie ważnym.. ale zanim się rozpisze to w temacie pokażę pewien gadżet, który trafił niecały miesiąc temu do Polski.

Żałuję, że nie pojawił się gdy Tosia była mniejsza, może dzięki temu nie nagromadziłabym   tak wielu kubków niekapków i innych podobnych mu.

Kula pasuje do każdej butelki. Małej i dużej. Chudej i grubej. 

Dziecko już 3-4 miesięczne możemy dzięki niej uczyć pić samodzielnie. Jest też znakomitym gryzakiem, piłką, a u nas i zabawką w kąpieli.

Tosia jest zakochana w mleku i do dziś pije dwie butle dziennie. Dzięki temu łatwo pije jedną rączką.. Drugą swobodnie może grzebać Mamie w oku zasypiając..

Przy kolejnym dziecku niezbędnik. Chcąc przyjrzeć się bliżej można zerknąć na filmik..

 

 

 

 

 

 

 

 

Do kupienia tutaj i tutaj

 

 

Dostałam kilkadziesiąt maili od Mam, które chciały bym głośno poruszyła tan temat…

A że wypowiadałam się już nie raz w tym względzie, jak się okazało wiele z Was właśnie przez to tu trafiła.. 

Zapraszam więc gorąco do dyskusji w komentarzach…

A ode mnie kilka słów..

 

Przyszła na świat. Maleńka. Bezbronna. Całe trzy i pół kilo naszego nowego świata.

I ja dla niej wszystko. Nie tylko te piękne kocyki i karuzele co je Wam tu w obiektyw wciskam. Nie tylko ręczniczki, szlafroczki i najnowsze kolekcje z Zary, które tu pod niebo wychwalam, i szafy nimi zapełniam. 

Ja dla Niej miłość, czułość, spokój, ramiona, ciepło i chłód w upalne dni, witaminy i sterty artykułów czy balsam i oliwka to tak czy już nie…

Jako, że moje 28 lat mówią o „późnym” macierzyństwie, to podobno ogarnęło mnie szaleństwo o „idealnym” świecie mojego dziecka. I takie staram się Jej darować każdego dnia.

Jednak w tym idealnym pędzie nie zapominam o sobie.

I głośno dziś krzyczę… Nie karmię piersią! Nie chcę karmić piersią! Nie podoba mi się karmienie piersią! Nie czuje się kobieca gdy karmię piersią!  Karmienie piersią nie jest dla mnie!

Szanuję niezwykle kobiety karmiące. Jeżeli tylko sprawia Im to masę przyjemności, radości to trzymam mocno za nie kciuki i kibicuję.

Ale ja nie… 

I nie chowam się cicho z moim zdaniem przed sąsiadką, babcią, czy klubem eco-mam.

Nie, nie mam też żadnych wyrzutów sumienia, przed moim jakże wychuchanym dzieckiem.

Miałam w tym temacie wielkie szczęście spotkać kilka osób dzięki, którym nie ściska mnie w gardle ze strachu, że nie dałam dziecku wszystkiego co najlepsze.

Najważniejszą osobą w tym był i jest mój mąż. Zawsze powtarzał mi i wszystkim dookoła, (którzy patrzyli na mnie jak na wyrodną matkę), że szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko… że mam najpierw ja czuć się z tym dobrze.

I nie chodzi tu o to, że miałam jakieś zapalenia czy inne wielkie trudności. Nie.

Mnie się po prostu to nie podobało. I dzień w którym założyłam normalną bluzkę bez myślenia o łatwym rozpinaniu, był fantastycznym dniem, który pamiętam do dziś.

Panuje ogromna moda powrotu do natury. Super. Ale jeżeli wszędzie w mediach trąbią o karmieniu piersią i jest nagonka na matki niekrmiące to czy ja mam się zapść pod ziemię?

Mam to szczęście, że jestem odważna, twardo stąpam po ziemi i walczę o swoje.

Nigdy nie krytykowałam żadnej mamy karmiącej piersią i tej która miała poród naturalny, dlaczego więc tyle Mam, ma do zarzucenia mi tak wiele za mój wybór?

Miałam cesarkę na życzenie, karmię mlekiem modyfikowanym… 

A moje dziecko na przekór temu wszystkiemu nigdy nie chorowało, nie miało nawet kaszlu i gorączki…

Moje dziecko przez pierwsze miesiące życia spało mi całe dnie na rękach by czuło ciepło i spokój mamy.

Butelka ze zmieszanym proszkiem podawana dziecku nie jest żadnym wyznacznikiem poświęcenia i oddania. Nie jest grzechem i lenistwem.

Jest po prostu, świadomym wyborem mojego macierzyństwa.

 

moja środa.

Kilka lat temu… dokładnie 7… Po całym dniu „wrażeń” usiadłam i napisałam maila do znajomego. 

Pochwalę się, że potem trafił on do Gazety Wyborczej, i napisał do mnie sam Mariusz Szczygieł…

Opowiadanie jest zupełnie inne niż to, co tutaj dotychczas piszę. Można powiedzieć, że jest lekko komediowe…

Zaznaczam, że to dla tych co czytać uwielbiają. Radzę też, jeżeli już ktoś się zdecyduje podjąć wyzwania, wygospodarować na to troszkę czasu, bo krótkie nie jest.

Wszystko wydarzyło się naprawdę.

Odkurzam więc te litery i przedstawiam Wam…

Moja środa…

 

 

Dzień jak co dzień.

 

Niby te same obowiązki, ludzie, pogoda…a jednak, każdy dzień różni się od drugiego.

Opowiem jakież to zdarzenie dziś mnie się przytrafiło. 

 

Nic nie zapowiadało, że będzie inaczej niż zwykle.

Zmiana mamy w sklepie nastąpiła tylko o pół godziny wcześniej, ponieważ wyruszyła z wizytą do koleżanki pomóc jej piec pączki. Znajoma nie była w tym doskonała, a moja mamunia zawsze piecze rewelacyjne. 

Moja siostra, Justyna jej na chrzcie dali, wraz ze swymi małymi bliźniaczkami-upiorami pojechała do Bełchatowa odwiedzić prababcię i przy okazji na plac zabaw (by rozpieścić je nieco bardziej).

Siedząc w sklepiku mamy, rozmyślając, sprzedając, słuchając górnolotnych dialogów wiejskiej młodzieży typu: ja to ku… tak zapiłem, że dzisiaj to mnie ku… łeb napier…. że chu…..

Przeglądam gazetki z modą, nowościami serialowymi, przepisami…i nagle!! Myśl!!  Czytaj dalej „moja środa.”

siła.

Pamiętam dosyć duże patio.

Na środku klomb. Trawy trochę. Zaniedbanej. Choć brzydko nie było. Było normalnie.

Ławki. Zwyczajne. Drewniane.

Pomiędzy budynkami szło się szklanym, długim korytarzem. Takim z lat 90tych.

Pośrodku tego korytarza były drzwi. Na to patio właśnie.

Wchodzimy. Ja, moja siostra i wózek bliźniaczy z Jej dziećmi.

Pojechałyśmy autobusem do tej Łodzi. Łatwo nie było. Dzieci marudne. My z torbami.

I taksówka żadna zmieścić nie może tego balastu. Tramwaj okazał się być łatwiejszy.

Ale jesteśmy już w tym patio. Rozglądamy dookoła. Jest. Czeka na nas i macha.

I choć jest tutaj, to i tak wygląda ślicznie. Ona ma takie oczy. Takie, że wszystko w nich.

I radość, i zadumanie, i szczerość i otwartość. Empatia i wzruszenie. Mądrość i wiara.

Dzieci biegną po żwirze i rozkładają ręce.

Pokój ma ładny. Jednoosobowy. Radio. Łazienka.

Choć mówi, że wolałaby z kimś. Bo to można słowo zamienić i podać gdy słabiej.

Ale jak to Ona.. zaprasza do siebie, herbatkę zaparzy. Gdziekolwiek nie jest, to Ci ludzie do Niej jak do mesjasza. Zawsze to było dla mnie zagadką. Skąd taki człowiek… Jakby „nadczłowiek”…

Dzieci skaczą po łóżku. Uśmiecha się i radosna. A przecież widać, że cierpi. Ale Ona całe życie smutek i ból ukrywa przed dziećmi. Zawsze mówi „po co je martwić? a ja dam radę, to nic takiego”, albo machnie ręką i z westchnieniem stwierdza „daj spokój, taki tam ból”.

A każdy inny by z tego bólu wył, skręcał się i ręce do śmierci wyciągał.

 

 

Półka. Drewniana, lekko farba już odchodzi. Jak u każdego w domu. Takie miejsce gdzie rachunki rzucamy. Klucze od auta. Pocztę od listonosza, do przeczytania na później. Ulotki. Telefon po wyciągnięciu z kieszeni. Guzik, co odpadł z płaszcza. Wyniki badań.

I u nas, tamtego dnia, leżały te wyniki. W białej kopercie. Odebrane przez sąsiadkę, bo w miejscowości obok trzeba, a od nas akurat nikt w tamtą stronę nie jechał. Podała mi je w drzwiach. Podziękowałam i rzuciłam na tę półkę. Z ciekawości jednak wróciłam.

Były tam jakieś litery i, że dodatni. Przeszła mi przez głowę myśl, że dodatni to chyba ten zły.. Ale u nas? U nas zły? To musi być jakiś banał. Taki, że rutinoscorbin i jest lepiej …

Wieczór pamiętam. Pusty stół w kuchni. A Oni siedzą. W milczeniu. Co jakiś czas wymienią zdanie. I dzwonią z pytaniami.

Mama chora. I łzy w oczach. Nie wiem, co to za choroba. Nie pytam, a Ona na razie nie mówi. Zasnęłam nawet spokojnie… no bo u nas? u nas choroba…? jakoś dziwnie. U nas nie ma tych złych zdarzeń, informacji, powiadomień.. u nas codzienność zwyczajna.

Zwyczajnie więc zasnęłam.

A potem… strach i niepewność. Płacz i bezradność.

A Ona. Ona nie. Spokojna przez te telefony rozmawia. Dzwoni. Pyta. Załatwia.

Zapalenie wątroby typu C. Jak rak. A interferon jak chemia przy raku.

Znaleźli klinikę. Choć interferon wydają ludziom młodym. I inny kraj sponsoruje Polsce to lekarstwo.

Zapisana do kolejki. Ile lat czekania…?

Telefon dzwoni po dwóch tygodniach. Że lek dla Niej jest. Lek przyjmowany przez trzy miesiące. Jeżeli organizm toleruje jest dalsze leczenie, jeżeli nie, powolne czekanie na marskość wątroby i śmierć. Trzy miesiące strachu. Toleruje. A i to jest tylko marną nadzieją.

Potem kolejny rok, dawek w strzykawce co tydzień. Były to wtorki. Pamiętam.

Raz w środę rano zemdlała w łazience uderzając głową o ubikację. Kiedy przeniesiona na łóżko odzyskała przytomność zaczęła nas ustawiać, że Ona i tak pójdzie do pracy i nikt ma Jej nie zastępować. Poszła. Wygrać z Nią się nie da.

Przez rok leczenia każdego dnia wstaje o 7 rano. Pierwsza. Robi śniadanie. Myje zęby. Nakłada tusz na rzęsy. Zakłada ciepłą kurtkę i idzie do pracy.

Pamiętając o łykaniu tranu, bo najmniejsze przeziębienie może Ją zabić.

O chorobie nie wie nikt, poza nami.

Włosy coraz słabsze, skóra sucha i szorstka jak papier. Poprzez osłabienie organizmu dochodzą inne choroby…

A Ona.. każdego dnia, wygląda tak samo ładnie.

Nie wiem. Nie mam pojęcia skąd jest taka siła. Skąd moja Mama ma taką siłę w sobie.

Razem z Nią leczenie zaczyna 9 osób. 3 z nich przez cały okres kuracji przebywają w szpitalu. 3 z nich straciły słuch i pojawiły się problemy ze zdrowiem psychicznym. 3 przechodziły kurację w ogromnych katuszach przy gorączce 40 stopni.

Moja Mama przez cały rok wstawała rano,zerkała w okno i powtarzała w myślach…

„Ja nie mogę być chora. Mam dzieci, męża, wnuczki. Beze mnie ich świat się zawali”

Czasami, resztkami sił podnosiła kołdrę, powoli wkładała stopy w domowe kapcie, by powłucząc nogami dokonać porannego rytuału.

A my, zbiegając z góry piliśmy ciepłe kakao, które zdążyła już przygotować..

Każdy Jej ruch, niewykonalny dla zwykłego człowieka w chorobie, mówił „ja nie mogę być chora”. „Nie ja”.

I w każdy piatek ciasto pachnące z piekarnika wyciągała. Marchew i cebulę w ogródku za domem zasadziła. Obiad  codziennie na stół stawiała.

Nikt nawet nie przypuszczał, że czasami nie miała siły herbaty zalać wrzątkiem.

Nigdy się nie skarżyła. Tylko to machnięcie ręką i słowa „daj spokój”. A potem tylko Jej cień jak wyjeżdża na rowerach z wnuczkami.

Na nic zdały się nasze błagania, by położyła się choć  na chwilę. By odpoczęła. Poczytała książkę. Obejrzała film. Na nic.

Ona wiedziała, że to leżenie Ją zabije. Że wygrywa dzięki codziennej walce z samą sobą. Z brakiem sił.

Pamiętam ten dzień, gdy była w sanatorium. Zostawiła nam w domu kartkę, z datą i numerem telefonu swojego lekarza. W ten dzień zadzwoniłam do szpitala po wyniki.

-Elżbieta.. tak, już momencik. Są już wyniki. Przeczytać? Wynik jest ujemny.

Żadnego dnia w swoim życiu nie pamiętam tak dokładnie.

Otworzyłam okno na przedpokoju i krzyczałam do Taty na podwórko…

„Mama jest zdrowa! Mama jest zdrowa!”

Jak ja ryczałam w niebogłosy z radości. Usiadłam na podłodze i zwijałam się z tej niemocy. Bo z tą radością trudno było sobie poradzić. A potem.. ten telefon do Niej… z taką informacją..

 

 

Na patio robią się pustki. Rozchodzą się na kolacje, badania, drzemkę…

Mama odprowadza nas do drzwi głównych i mówi…

„zrobią mi tylko biopsję i wracam. Nie, niech Tatuś nie przyjeżdża po mnie. wróce autobusem. tam taka biopsja, cóż to, ja sie dobrze czuje. uważajcie na siebie i dajcie znać jak dojedziecie. nie martwcie się. ja nie mogę być chora.”