z rzeczy możliwych…

Czasami jeżdżę na spotkania z młodzieżą.
Wchodzę na jedną lekcję, a zostaję trzy.
Ale zanim tam dojadę to nie śpię dwie, trzy noce…
Moja Mama wtedy pyta – a czym Ty się dziecko stresujesz?
Stresuje się bardzo, bo… wejść i powiedzieć cokolwiek jest prosto. Wejść i nagadać wiele nic nieznaczących opowieści, nie jest wielkim trudem.
Mówić i patrzeć jak sięgają po telefony pod ławką, jak patrzą w okno, a potem przymykają oczy ze znużenia.. Jak zaczynają szeptać między sobą o rzeczach zupełnie niezwiązanych ze spotkaniem… z naszym spotkaniem. Nie chcę takich spotkań. 
Więc ja nie śpię… Nie śpię, bo zawsze mi się marzy porwać Ich na tyle, aby choć jedna osoba pomyślała – tak, przecież to wszystko co się w moim życiu wydarzy, leży w moich rękach.
W głowie mojej i w tychże moich rękach.
Już dawno życie nauczyło mnie, że wielkie rzeczy, to nic innego jak zbiór tych małych, zwykle nawet trudno dostrzegalnych.
Kilka dni temu usłyszałam przy moim blacie kuchennym piękne zdanie od młodego mężczyzny..
„Rzeczy niemożliwe składają się z dziesiątek, setek rzeczy możliwych. Drobnych.
Zacząć robić coś możliwego jest o wiele łatwiej. I kiedy przystąpisz z łatwością do tych tysiąca rzeczy możliwych, zupełnie niepostrzeżenie stworzysz rzeczy niemożliwe…”
Nigdy nie udało mi się stworzyć rzeczy wielkich. Jednakże tych drobnych trochę nazbierałam.. Bo to z nich tworzy się moje i moich dzieci życie..
Opowiadam Im to, często są tego świadkami…
A dziś zapiszę, aby gdy mnie już nie będzie, wiedziały, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jest tylko brak naszej wiary i naszych chęci.
Bo fajne życie nie przychodzi samo, to my musimy mu wyjść naprzeciw…
Zawsze kiedy podjeżdżam z wózkiem zakupowym w sklepie do kasy, patrzę na ludzi dołączających do kolejki, aby Im krzyknąć, żeby przeszli przede mną jeśli widzę, że mają kilka rzeczy. 
Ostatnio trzymam w ręku trzy produkty. Na dworcu PKP czeka na mnie moja chrześnica, dzieci czekają pod szkołą, obiad w piekarniku się zaraz przypali, a kolejka długa..
Pytam zatem z oddali czy jest możliwość otwarcia kolejnej kasy, bo tak strasznie mi się spieszy…. W tym momencie, całe siedem głów z kolejki się wychyla (ósma była dosyć pijana i każdy ruch sprawiał problem) i chórem mówią – My Panią przepuścimy.
Każdy jeden. Bez wyjątku. Tego co ledwo stał, przesunęła Pani czekająca za nim, mówiąc – przesuń się Pan, tu się kobiecie spieszy. A On pokornie się przesunął. 
Odchodząc od tej kasy miałam wrażenie, że nie przepuścili mnie tylko w kolejce, ale przykleili mi niepostrzeżenie parę wielkich, dorodnych, mocnych skrzydeł…
Przez resztę dnia leciałam w obłokach wdzięczności i wiary w to, że jeśli dajemy coś ze szczerego serca, a nie obowiązku, potrzeb czy wyrachowania, to wszystko do nas wraca. Z nie tyle podwójną siłą, co zwielokrotnianą siedmiokrotnie. Siedmiokrotnie i jakby pół, bo na niepełnej świadomości i pod presją tłumu.
Ale nie chciałam o tym. Chciałam o codziennych, drobnych sprawach, które wydawały się być niemożliwe do spełnienia…
To tylko drobnostki. Jednak jeśli poddamy się w drobnostkach, oddajemy swoje życie beznadziei istnienia, zamiast brać lejce w swoje ręce i krzyczeć – wio!
Nie uznaję w swoim życiu zdania – nie da się. Wszystko się da! Jeśli się nie da, to znaczy, że po prostu się nie chce.
To coś, co najbardziej chciałabym przekazać swoim dzieciom – nie ma rzeczy niemożliwych.
Nawet jeśli są, to składają się z dziesiątek możliwych. 

Zajeżdżam z moją Teściową do szpitala. Na badanie. Teściowa chodzi o kuli, jest mocno schorowana. Droga od auta do drzwi szpitala jest dla Niej dużym wyzwaniem.
Dlatego wjeżdżam wszędzie, tam gdzie wjechać się nie da. Otwieram szlabany, których otworzyć się nie da. Wraz z żarcikami ze Strażą Miejską.
Jesteśmy. Siedzimy na poczekalni.
Trochę posiedzimy, więc mam w plecaku prowiant i książkę.
Przychodzi nasza kolej. Poważna Pani pielęgniarka wychodzi z listą i woła.
Patrzy na kulę mojej Teściowej i mówi, że aby wykonać to badanie, to musimy mieć wózek inwalidzki, bo inaczej Ona nie będzie miała jak tej mojej Mamy mi „wydać”.
Będzie po narkozie, więc o kuli iść nie może.
Mówię, że zaraz wózek załatwię.
Uśmiecha się do mnie lekko ironicznie i oznajmia, że wózka to ja w tym szpitalu na pewno nie załatwię, bo one są tylko dla pacjentów na oddziałach i jeszcze nigdy nikomu ich nie wypożyczyli. Wózek trzeba mieć swój. Mówi, po czym wchodzi z powrotem do rejestracji, żeby wpisać Teściową na inny termin. Na termin, gdy będziemy mieć wózek.
– Nie, nie Proszę Panią. – wchodzę Jej w zdanie – Pani moją Mamę teraz bierze na badanie, tak jak jest zlecone, a ja za pół godziny będę z wózkiem.
– Pani jest niepoważna. Wózka Pani nie załatwi, a co ja zrobię z pacjentką? Skąd Pani go weźmie? Wózków w szpitalu nie ma i nie będzie. Nie zdziała Pani cudów.
– Proszę się nie martwić. Do pół godziny będę z wózkiem. Nie będziemy czekać znowu pół roku na badanie.
Ludzie w poczekalni patrzyli na nas, jak w kreskówkach na zawodników meczu tenisa ziemnego. Prawa lewa, prawa lewa.
Kiedy moja Teściowa wchodzi z Nią do sali zabiegowej, odwraca się ostatni raz z przymrużonymi powiekami i ponownie patrzy na mnie ze wzrokiem mówiącym – ha, ha, naiwna. 
Kiedy puściły klamkę po drugiej stronie, założyłam na ramię plecak, torbę mojej Teściowej i puściłam się biegiem. Przez zakręty tego wielkiego szpitala szłam jak Kubica w najlepszej formie. Winda góra – dół. Dół – góra. Prawie bok.
Pytam w rejestracji ogólnej, na izbie przyjęć, Pań sprzątających i lekarzy w chodakach.
W końcu zapala mnie się lampka i biegnę do ratowników medycznych z karetek.
Pytam Ich o wózek i oczywiście ładnie się uśmiecham , opowiadam, gadam i żartuję.
Jeden z nich gasi papierosa, rozgląda się na boki i mówi – chodź.
Idziemy zaułkami, aż trafiamy do kamerlika, w którym stoją poskładane wózki.
Jest Twój – mówi i przytrzymuje mi drzwi.
Rozkładam go, wrzucam na niego plecak, torbę Teściowej i tymi samymi zakrętami pędzę ku miejscu rozpoczęcia przygody.
Nie muszę dodawać, że znając już rozkład szpitala na wylot, jadę już bardziej jak Małysz, że w locie.. Do tego pod nosem dodaję efekty dźwiękowe na zakrętach, jakoby pisk opon, co rozbawia Panią na oddziale sercowym..
Wpadam pod właściwe nam drzwi. Stawiam wózek koło siebie, siadam, wyciągam pudełko z tartą marchewką i brzoskwinią. Zanurzam widelec i patrzę na zegarek. 12 minut.
Kiedy Pani pielęgniarka – niedowiarka wychyla głowę, pokazuję Jej kiwnięciem głowy na wózek pod ścianą. Uśmiecha się do mnie i nie mówi nic. Nie musi. 
Osiemnaście minut przed czasem. 
Moja Teściowa zasługuje na to, aby czynić dla Niej rzeczy niemożliwe. 
W końcu od dwunastu lat znosi mój niemożliwie trudny charakter…

Wracałyśmy z Tosią z Warszawy. Stoimy na peronie pełnym ludzi.
Późny wieczór. Ciemno.
Pociąg przed chwilą dobił do toru, a tłum zaczyna napierać na drzwi.
W tym zamieszaniu widzę młodą dziewczynę . Zbiega ze schodów obwieszona torbą i torebką, a w dłoni dźwiga ciężką walizkę. Oczy ma rozbiegane.
Wbijam więc swoje oczy w Jej, aby zobaczyła, że widzę i czekam na pytania.
Zdyszana mówi, że rozładował Jej się telefon i czy mam powerbanka?
Mówię, że nie mam, bo ładowałyśmy z córką telefony i jest rozładowany.
Ale wkładam rękę do torby i wyciągam, modląc się, aby jeszcze raz zaskoczył.
Zaskakuje. Podpinamy.
Kolejka do wejścia się zmniejsza a Ona mówi, że nie zdążyła kupić biletu. 
Chciała przez telefon, ale się rozładował.
Przysłuchujący się temu konduktor mówi, że już nie kupi. Choćby się naładował, bo możliwość zakupu biletu znika pięć minut przed odjazdem pociągu.
Jej oczy robią się jeszcze większe. Bo za chwilę noc, kolejny pociąg za kilka godzin..
A konduktor dodaje informację o wysokości kary za brak biletu…
Dziewczyna stoi i gotowa jest oddać mi tę ładowarkę z myślą powrotu na dworzec.
– Nie ma takiej opcji! – mówię – Wsiadaj do tego pociągu. Wymyślimy coś.
– Ale co?
– Nie wiem jeszcze. – odpowiadam popychając ją lekko do wejścia, a w głowie myślę, że kiedy nie ma co wymyślić, to trzeba liczyć na życzliwość ludzką i ja w tej chwili zaczynam na nią liczyć. – Dawaj, dawaj. Wsiadaj. Nie przejmuj się. 
Widzę jak niepewnie wchodzi do wagonu. 
Siada obok nas, a ja włączam swój telefon, żeby zakupić bilet z kolejnej stacji, bo może tam jeszcze nie zamknęli sprzedaży – i jest to cicha podpowiedź konduktora.
Od tego momentu nie liczę na ludzką życzliwość, ale już w nią wierzę.
Niestety nie udaje się zakupić.
Pan Konduktor opiera się o rząd foteli przed nami i zaczyna opowiadać o kwotach karnych w pendolino za przejazd bez biletu… Naszej podróżniczce na gapę serce dudni tak mocno, że widzę to przez Jej sweter..
Ale ja już słucham tego z uśmiechem, bo mam dwadzieścia lat więcej od Niej i wiem…
Widzę Jego oczy i ten uśmiech, który mówi – Mogę wszystko, ale po co…
– Studiuje Pani? – pyta On.
– Tak.
– To poproszę legitymację.
I wtedy z tej walizki i dwóch toreb zostaje wyrzucone wszystko w poszukiwaniu legitymacji.
Nie ma. 
Co za zakręcone dziewczę – myślę sobie.
Ale urok ma wielki. Taka owieczka.
– Nie ma… – komentuje Pan biletowy – mhm… A Pani bilet pokaże – mówi do mnie.
Wyciągam swój nie wiedząc w jakim celu.. Może się rozmyślił w swej dobroci, myśli, że my razem i chce nas wspólnie ukarać… (Gdyby Ona dostała karę, jestem gotowa ponieść ją na pół, bo to ja Ją do tego pociągu wepchnęłam.)
Podaję wydrukowany bilet.
– A tak. Rodzinny widzę Pani ma. – podnosi głowę i patrzy czy przytakuję.
– Tak, tak. Rodzinny.
– A czy czasami to dziewczę nie jest Pani córką? – tym razem pokazuje na naszą zamotaną studentkę, która wciska z powrotem swoje rzeczy do toreb.
– Oczywiście! Przecież, że to moja druga córka! Właśnie odebrałyśmy Ją z Tosią z Warszawy! – mówię z ekscytacją – ledwo co zdążyła na pociąg.
– No dobrze. To dołączam Ją do biletu rodzinnego.
Później Pan Konduktor wraca do nas jeszcze kilka razy. Między innymi po to, aby pytać Tosię czy nie jest Jej za zimno? Bo jeśli jest, to zwiększy ogrzewanie w całym pociągu. – W końcu to Panienki urodziny – dodaje -więc to Panienka może mieć życzenia jakie chce.
Mojej „drugiej Córce” zostawiłam na pożegnanie swojego pojemnego powerbanka, aby już nie miała tyle niepotrzebnych, stresujących przygód…
W końcu Mama musi myśleć o wszystkim…
Na dworcu, przed północą, czekał na nas Adaś. W aucie spał Benio w piżamie.
W domu czekał urodzinowy bukiet balonów od sąsiadów.
Kiedy poszłam dać Tosi buziaka przed snem, szepnęła – fajnie Mamo, że pomogłaś tej dziewczynie…
– Nie tylko ja Kochanie miałam w tym swój udział. To ten Konduktor z wielki sercem, zrozumieniem, empatią i bystrością myślenia. Zbieg okoliczności i pokora tej Dziewczyny.
To nigdy nie jest jednostka. Może być zapalnik, ale w całości, to czasami cała armia. 
Chcę Córeczko, aby ta historia pokazała Ci jedną ważną rzecz…
Nie ma rzeczy niemożliwych. Najwyżej składają się one z dziesiątek tych możliwych…
Zacznij robić pierwszą, a reszta potoczy się sama…
Tak zbudujesz świat pełen pięknych, niemożliwych rzeczy do spełnienia…

39

Jest taki rodzaj letniego powietrza, w którym wszystko stoi w miejscu.
Ten spokój nie zwiastuje nadchodzącej burzy i silnego gradobicia.
Wręcz przeciwnie. Unosząca się nad ziemią cisza, w jednostajnym kołysaniu, pomrukiwaniu ruchu liści, bzyczeniu owadów, zapachu suchych traw, daje poczucie całkowitego zatrzymania się w czasie. Pojawia się wrażenie jakby planety przestały krążyć wokół słońca, jakby fale na oceanach zapadły w letarg, a kolejny dzień był tylko iluzją i złudzeniem. To ten rodzaj zjawiska atmosferycznego, który nie bacząc na nic, ma nad Tobą całkowitą władzę i poprzez swój obraz zmusza Cię do bezwładnego pozostania w chwili obecnej.
Siedziałam przy kuchennym stole mojej siostry, w jej drewnianym domu pośrodku lasu, gdy kłosy rosnącego obok zboża tkwiły w bezruchu.
Na tymi kłosami unosił się skwar. Krajobraz w oddali zdawał się być rozmazany poprzez wiszącą przez ostatnie dni falę upałów.
Oplatający dom bluszcz, unosił co rusz jeden z liści, który pokazywał się i znikał w kuchennym oknie. Widocznie robił się tam jakiś przesmyk powietrza.
Kiedy ten liść opadał w dół, ukazywała się za nim alejka, na końcu której znajdowała się asfaltowa droga. Tam też życie jakby stanęło w miejscu.
Zjadłam sernik udekorowany na górze porzeczką. Rozpłynął mi się w ustach.
Benio chodził między podwórkami. Między rosołem u Babci, a słodyczami u Cioci.
Tosia wyciągała z walizki sztuczne, kolorowe włosy, z których pragnie porobić kuzynkom warkoczyki.
Dostałam kombinezon, którego szukałam na vintage od roku. Dobrze mieć siostrę, która potrafi znaleźć wszystko. Leży idealnie. Muszę znaleźć Jej coś nowego do szukania.
Mama dała mi koszyk jaj. „Zostaw sobie ile chcesz, resztę daj Teściowej” – powiedziała.
Tata szykował się do popołudniowej drzemki, ale zdążyłam wytłumaczyć Mu jak zakrapiać Beniowi oko. Bo wiadomo, że Dziadek dzięki cierpliwości delikatności kropi najlepiej.
W drodze powrotnej słuchałam poleconego przez siostrę wystąpienia Jacka Walkiewicza.
Wspomina On we fragmencie o pewnej rozmowie. Przytoczę.
Stoi na przyjęciu On i dwóch mężczyzn. Kiedy jeden z Nich dowiaduje się, że jest On psychologiem, zaczyna się zwierzać – Przez dziesięć lat mówiłem żonie, żeby nie zostawiała mydelniczki pod prysznicem. Robią się wtedy z mydła gluty, którymi nie da się potem umyć.
I po dziesięciu latach, kiedy tego nie zmieniała w końcu się rozwiodłem.
Stojący jeszcze z Nimi inżynier skomentował – Dziesięć lat? I przez dziesięć lat nie wpadłeś na to, żeby zrobić w mydelniczce dziury?!
Przepiękna przypowieść o tym, że jeśli chcemy zmian, to musimy zmienić coś w sobie.
Zmienić coś od siebie. Zamiast nieustannie żądać zmian u innych.
Kiedy wróciłam, wyciągnęłam z garażu nasze stare auto i pojechałam z otwartymi oknami cieszyć się zachodzącym słońcem i okolicznymi wsiami.
Pojechałam zamówić urodzinowy tort i do Madzi po czerwone cebule. Zrobie tę dobrą sałatkę. Latami jej nie robiłam.
Teściowej zawiozłam jajka. Sobie zostawiłam czterdzieści.
Odebrałam paczkę z paczkomatu.
Kiedy już zmierzchało założyłam słuchawki do uszu i poszłam na spacer po przydomowych lasach. Spotkałam sąsiadów, a Ich pies uślinił mi kurtkę. Morda nasza.
Mama zadzwoniła zapytać czy sok z malin to mi robić sam, czy przeciskać przez sito i miąższ zostawiać na dole słoiczka? Mówi też, że to samo zdrowie, ten miąższ.
Odpowiadam zatem – zostawiaj. Cieszy się jak jest po jej myśli.
Adasiowi odgrzałam leczo, które Justynka dała mi dla Niego do słoika.
Napisałam do Niej czy robiła je z głowy, czy z przepisu.
Odpisała, że mogę zadzwonić to mi powie jak robiła jeśli nam smakowało. Jeśli nie, to się mam głupio nie pytać i spadać. (tutaj były przekleństwa, ale nauczycielce nie wypada a i Mamusia zła jak przeklinamy.)
Odpisałam Jej, że pytam bo było w …. niedobre i żebym kiedyś przez przypadek podobnego nie zrobiła.
No ale na pieczonym boczku robi. Zrobię jutro. Gościom na urodziny. Przepis ma z głowy.
Pozbierałam z tarasu klapek czterysta par. Może jak dzieci tydzień nie będzie, to będę mieć chwilę choć przestrzeń na tym dywaniku około-drzwiowym.
Do wanny wlałam wodę i dosypałam soli jaśminowo – waniliowej z lidla za 3,79.
Mam wysprzątane w domu.
Mam wolną głowę jak nigdy wcześniej.
Pełną dobrej, lekkiej energii.
Zdrowych rodziców i teściów.
Siostrę wariatkę.
Fantastycznych przyjaciół.
Męża, który imponuje mi jak nikt inny na tym świecie.
Normalne, fajne dzieci.
Pasję do życia.
Wiarę, że dostajemy to, na co czekamy i czym wypełniona jest nasza głowa.
Mam czas na zapatrzenie się, w kołujący w powietrzu sierpniowy skwar.
Za dwa dni mam 39 lat i najpiękniejsze życie z możliwych.


kim jesteś, a kim chciałbyś być?

Nagłówki tabloidów i nowoczesnych poradników zalewają nas hasłami- „zaakceptuj siebie taką jaka jesteś”…
Ja na potrzeby dyskusji z samą sobą – stawiam sobie kontrę. Obalam własne zdanie. Własną opinię. Własne przekonania.
Bo być może mam inne, ale nigdy go nie zgłębiłam…
Poświęcam swój czas na analizę własnych myśli.
Stawiam sobie pytania jak natarczywy przeciwnik.
Bo czy jesteśmy tymi, którzy z takim charakterem i energią pojawili się na tym świecie, czy tymi, jakimi pragniemy być i z całych sił takimi się stajemy.
Bo czy jesteśmy tymi, których kieruje pierwsza myśl sterowana móżdżkiem czy ta, którą chcemy podążać prowadzona mózgiem?
Czy oceniają nas czyny docelowe, czy wiele innych poprzedzających to kwestii?
Czym nas oceniać?
Bo czyż to jeden człowiek na tym świecie rodzi się zupełnie inny niż ten, którym chciałby ostatecznie być?
Rodzimy się prędcy, a chcielibyśmy być wolni. Albo chociaż wolniejsi.
A przecież każda dobra cecha ma swoje cienie…
Ten wolny będzie cierpliwszy w kolejce i w myślach spokojniejszy, jednakże często ślamazarny.
Prędki zdąży i załatwi, ale szybciej go złość poniesie.
Kim jesteśmy? Gdyby potrzeba było nas określić…
Tymi, jakimi się rodzimy, czy tymi jakimi staramy się być i co w efekcie końcowym czynimy…?
Czy ja chce siebie akceptować jaką jestem?
Chce siebie akceptować. Owszem. Z taką mną żyje mi się lepiej. Zdecydowanie lepiej.
Mnie i światu ze mną.
Jednakże nie pragnę akceptacji swojej osoby w sposób bezwzględny.
Bo czyż to zdanie nie jest idealnie wpisane w XXI wiek?
W czasy szybkiej wymiany i bezproblemowej reklamacji relacji i związków?
Bierzcie mnie taką albo „dziękuję, następny proszę…”
A potem z tak wielu stron słychać echo głosów o samotności, depresji, problemów egzystencjonalnych…
Chcielibyśmy łatwo. Łatwo utrzymać ludzi, miejsca, paczki znajomych, pracę.
Kiedy nadchodzi trudność, żegnamy się w myśl „zaakceptuj siebie taką, jaka jesteś”.
Można i tak, tylko czy na końcu tej drogi nie zostajemy sami? Sami ze sobą?
Wiele głosów słyszę. Nawet teraz. „Kocham być sama”.
Odpowiem – ja też.
Jednakże umierać sam, już nikt nie chce. Więc czy to niewystarczająca odpowiedź na temat samotności?
Nie należy iść drogą wbrew sobie. Nigdy.
Jednakże warto przystanąć i zastanowić się, czy tacy jacy jesteśmy się sobie podobamy?
Czy z takim sobą chciałbym żyć?
Uwielbiam przyglądać się ludziom. Uwielbiam Ich przywary. To one uświadamiają mi najbardziej, co chcę w sobie zmienić.
Kiedy przyglądam się Komuś nadmiernie chwalącemu się.
Komuś nadmiernie obgadującemu.
Komuś doszukującemu się.
Komuś zbyt pewnemu.
Narzekającemu.
Jakiemukolwiek.
Przyglądam się tym cechom i myślę – tego nie chcę już czynić.
Nie chce akceptować siebie taką jaką jestem. Chcę być lepsza. Dla siebie.
Lubie siebie dobrą i mądrą. Lubię świat jaki zbudowałam będąc tą, jaką chce być.
Zaakceptowanie siebie takimi jakimi jesteśmy, jest po części lenistwem i życiem na pół gwizdka, a ja, kiedy się za coś biorę, lubię to robić dobrze.

Najlepsze co możesz dla siebie zrobić, to myśl o ludziach dobrze.
Mów i myśl za ich plecami w ten sam sposób, w jaki chciałbyś aby mówiono i myślano o Tobie.
Nie dawaj sobie rozgrzeszenia, nie dając go innym.
Wszystko to, co domyślamy się o intencjach innych w zdecydowanej większości jest błędne.
Zatem nie rań ich swoją niepotwierdzoną tezą. Bo zadane rany potrafią boleć.
Czy uderzyłbyś ręką w twarz? To czemu uderzasz słowem w serce?
Potrafi boleć o wiele bardziej. Dłużej i mocniej. Czasami na zawsze.
Wydaje Ci się, że wyrzucony oszczep nigdy do celu nie doleci więc rzucać można… i wydaje Ci się, że lądują niezauważone w ciemnym, głuchym lesie…
Czasami Ktoś je w tym lesie znajdzie i zaniesie do adresata.
Czy nie lepiej byłoby złamać ten oszczep na własnym kolanie?
Raz. Potem drugi i trzeci. I za każdym razem, gdy pojawi się nowy. W worku na plecach.
A Ty odruchowo wyciągniesz mając pragnienie uderzyć swoim słowem ponownie…
Złam. Drugi i trzeci. Setny i tysięczny. Nieś dobro. Skup się na sobie. Na swoich czynach, myślach. Nie na cudzych.
Być dla ludzi dobrym nie jest łatwo, jednakże o wiele łatwiej niż myśleć o ludziach dobrze.
Czyn widziany z daleka i przez wielu. Dlatego się pilnujemy, uważamy. Myśl natomiast przez nielicznych i z bliska.
Wydaje się nam, że to co rzucone nie tyle w czterech ścianach co w naszej głowie, pozostaje jedynie tam… A prawdą jest, że ta myśl robi spustoszenie jak bomba termobaryczna. Niby początkowo nie widzisz, nie czujesz. Nie ma problemu.
Przychodzi po cichutku, rozprzestrzenia się w całym Twoim mózgu, ciele… aż w końcu przychodzi taki moment, że się dusisz.
Nie, nie wiążesz tego z ilością nagromadzonych w sobie złych myśli. Przecież one nie robiły nikomu krzywdy.
A złe myśli jak bomba rozpylają w Tobie paliwo, które po ciuchu szykuje sobie miejsce na zabranie nam powietrza, możliwości nabrania wdechu w najmniej oczekiwanym momencie…
Ludzie myślą o innych źle gdy sami są nieszczęśliwi, często mając wszystko co potrzebne do szczęścia. I ten czas… ten cenny, raz nam dany czas w życiu, spędzają na szukaniu w innych tego złego, co ich przez chwilę uszczęśliwi…
Nie wiedzą, że wystarczy zacząć myśleć o ludziach dobrze, a to przyniesie nam szczęście i ukojenie.
Jeśli już dobrze myśleć się nie da, bo zdarza się w życiu różnie, to choć ucinać owe myśli.
Odchodzić od nich i chować oszczep z powrotem do worka na plecach.
Wystarczy spróbować. Ludzkie zachowania tłumaczyć, szukać przyczyn. Zrozumieć. Wybaczyć. Albo przede wszystkim przechodzić obok nich zupełnie obojętnie i dać myślom czas. Z tym czasem same rozejdą się jak poranna mgła po łąkach… Niezauważalnie.
Często ten czas pokaże nam jak bardzo mogliśmy trafić swoim oszczepem w niewinną sarnę zamiast w głuchy, ciemny las…
Od złych myśli wszystko się zaczyna. Nasza ciężka, negatywna energia. Nasze spalone wewnątrz ciała od ognia i ciężaru wytyczonych dział.
Myśli to późniejsze czyny, które przechodzą na bliskich, rodzinę. Na nas.
Dlatego najlepsze co możesz dla siebie zrobić, to myśl o ludziach dobrze.
Czując żal, gniew, złość spróbuj przemienić owe myśli na te wypełnione spokojem i dobrocią, zobaczysz jak wszystkie negatywne uczucia przeminą.
A czy to nie o to chodzi? Aby poczuć się wolnym i lekkim od negatywnych energii?
One niczego nie budują, a rujnują za to wszystko…
Myślę, że to piękny test człowieka. Spotkać się z Kimś i spędzić swój czas na rozmowie bez mówienia o innych źle. Jest tyle dobrych rozmów. Tyle spraw do przegadania. Tyle doświadczeń, wrażeń, odczuć. Tyle tego co dotyczy nas. Lub tyle tego co dotyczy innych… tyle o nich dobrego.
To jakimi otaczamy się ludźmi zależy od nas. Często wcale nie od nich.
Od naszych na ich temat opinii. Są dobrzy jeśli takimi ich widzimy, tak o nich myślimy i dajemy im szanse takimi być.
Jeśli masz potrzebę odciąć się od pewnej grupy ludzi – zrób to.
Jednakże odchodząc – myśl o nich dobrze. Życz Im szczerze i serdecznie.
Bo to, co najwięcej mówi o nas samych to to, co mówimy o innych.

Przestańmy walczyć o sukces. Swój i naszych dzieci.
Chyba, że jesteś pewien lub podejrzewasz, że on da Ci największe możliwe do zdobycia w tym świecie szczęście.
Wypuszczamy nasze dzieci w świat chcąc im zapewnić masę możliwości.
Od najmłodszych lat trenujemy w czymś, w czym mogłyby być dobre.
Ale do jasnej cholery, czy my musimy być w czymś dobrzy?
Czy człowiek będący przeciętnym nie ma już możliwości na poczucie spełnienia?
Stajemy się w czymś dobrzy tylko wtedy, gdy przychodzi nam właściwy na to czas i pragnienie. Nic innego tego nie uczyni. A jeśli nawet to zgubimy w tej drodze siebie.
Musimy osiągnąć sukces. Zatem porozglądałam się na boki za owymi sukcesami i gdziekolwiek je widzę, to stoi za tym udręczony człowiek. Czasami udręczone całe rodziny.
Kiedy byłam młodą dziewczynką pracowałam w największej firmie motocyklowej w naszym kraju. Szef dostawał wiele nagród i przychodził do mnie z prośbą o to, abym pojechała ją za Niego odebrać. Będąc wtedy na tych wielkich, wystawnych galach zastanawiałam się – jak to możliwe, że On nie chce tego robić osobiście…?
Całkiem niedawno zostałam zaproszona na taką wielką galę. Gdzieś mnie tam wysoko nominowali. Od samego początku wiedziałam, że tam nie pojadę. To zupełnie nie mój świat.
Nie mam ku temu żadnej potrzeby. Bo jak sobie rano wyjdę na tę swoją przy lesie werandę, pozamiatam ją od żółtego pyłu z winorośli, to mam wrażenie, że mój sukces przerósł moje wyobrażenia. Ja już tę najważniejszą z nagród odebrałam.
Dziś, po piętnastu latach rozumiem mojego Szefa. On swój sukces widział zupełnie gdzieś indziej…
Zaskakujące jest jak cały szereg ludzi żyjących przeciętnie lub z wieloma brakami, które nam wydają się konieczne do dobrej egzystencji, czerpie z życia wiele więcej, niż Ci oblepieni sukcesami, aspiracjami i wytyczoną drogą .
Chcemy naszym dzieciom zapewnić talenty, zdolności, wiedzę aby żyło im się lepiej…
Wydaje się nam, że poprzez to, łatwiej Im będzie w życiu zapewnić sobie byt.
Jednakże żaden z dobrych bytów nie zapewnia wewnętrznego szczęścia.
Zapominamy uczyć szczęścia. Czerpania z chwili. Przystawania i przyglądania się światu.
Pędzimy przez dziś jakby istniało tylko jutro. A najlepsze co możemy zrobić dla jutra, to czerpać z dziś.

Akceptujmy siebie przez pryzmat zmian naszego serca na lepsze.
Myślmy o ludziach wyłącznie dobrze.
Nie upatrujmy w nadchodzących sukcesach szczęścia…

Ostatni rok jest dla mnie czasem nie tyle przemyśleń, co, jak nigdy wcześniej, wcielaniem tych myśli w życie… Nigdy więcej nie chce z tego świata wychodzić.

Właśnie teraz dostaję wiadomość od mojej przyjaciółki, która szykuje się na randkę..
„Wiesz Jula, to jest straszne, iść na randkę i oczekiwać tylko rozczarowania.”
Odpisałam Jej
„A po co oczekiwać czegokolwiek? Nie oczekuj niczego. Po prostu idź.”
Kiedy 12 lat temu szłam na randkę, napisałam do Mamy wiadomość.
„Mamuś, ja nie wiem. On się wydaje taki fajny, ale nie wiem….”
Odpisała mi.
„Dziecko, ale po co masz cokolwiek myśleć i wiedzieć. Po prostu idź na randkę. Co Ci szkodzi?”
12 lat temu poszłam na randkę z najcudowniejszym mężczyzną tego świata.
I nie myślałam nic. Nie oczekiwałam niczego, a dostałam wszystko.

Zatem dodam do dzisiejszej listy ważnych kwestii życiowych – zostaw wiele spraw losowi.
Jeśli pracujesz nad tym by być lepszym człowiekiem, myślisz o ludziach wyłącznie dobrze i jesteś szczęśliwy w swoim świecie, to los sam da Ci to, co dla Ciebie najlepsze.