Zrozumiałam dziś, że kiedy mam do siebie pretensje o to, iż nie siadam do pisania, nie chodzi mi wcale o pozostanie w mediach.
Nigdy nie „walczyłam” o czytelników czy obserwatorów. Człowiek wywalczony, wydarty siłą nigdy nie pozostanie na długo, trwale, z dobrą energią.
Zatem robiłam od tych dziesięciu lat wszystko tak, aby biegło swoim, płynnem rytmem.
Nie chcę pozostać hipokrytką i nie przyznać się do tego, że Wy – moi czytelnicy, napędzaliście moje zaangażowanie. Zaangażowanie w pisanie.
Bo ja nie jestem nikim, kto wie więcej czy lepiej.
Pisząc, zawsze podważam każde ze swoich zdań. Żeby to, co zostanie posłane dalej, miało prawdę nie tylko chwilową czy podyktowaną nastawieniem, poglądami, miejscem w życiu, a niosło coś, co zostanie na dłużej. Trwalszym atramentem.
Każdy z nas, kto chce więcej niż tylko przeżyć, odnajduje sens.
Jeden w w pielęgnowaniu chorego, drugi w codziennym, mozolnym patrzeniu w mikroskop i szukaniu odpowiedzi, inny w edukacji siebie czy wchodzących w dorosłość.
Sens w macierzyństwie, zdrowym ogródku.
Jeszcze całkiem niedawno wydawało mi się, że piszę, bo wybrałam to jako swoją drogę zawodową… Piszę, bo to coś, na co być może jeszcze Ktoś czeka. (choć nawet po tylu latach nie potrafię w to uwierzyć.)
Piszę, bo kiedy przestanę, to nie będzie może potem dla Kogo pisać…
Ale to wszystko mi się jedynie wydawało…
Okazuje się, że jestem chwilowo w swoim życiu w miejscu, w którym nie muszę pracować.
Nie muszę być w mediach, od których już i tak dawno chciałam się odciąć, gdyż na dłuższą metę to nie mój świat…
Nie muszę.
A jednak chodzę z poczuciem, że coś wisi nade mną… Jest ciężkie i bardzo przygniata. Zasmuca. Powoduje, że mam poczucie jakby działo się lub miało stać, coś złego.
Próbowałam sobie tłumaczyć – całe życie pracowałaś. Odpuść. Korzystaj z tego, że nie musisz. Wytłumaczenie miało krótki termin i nie uwalniało całkowicie.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że moja wolność zaczyna się w momencie kiedy zapiszę swoje myśli. Nie dla pieniędzy czy pozostania w sieci. Dla siebie.
To jest mój sens. Odnajduje pełnię szczęścia, spokój, błogostan tylko wtedy, kiedy odchodzę od zapisanych refleksji, spostrzeżeń, doświadczeń, wspomnień…
I nie jest istotnym to, czy potem przeczyta to sto osób czy dziesięć tysięcy.
Najistotniejszym staje się fakt, że ja jestem spełniona. Uwolniona od myśli, które wcześniej musiałam nieść. To tak jakby Ktoś kazał Ci luzem nieść w rękach kilka kilo pomarańczy.
I nagle dostajesz wielki na to plecak.
Kiedy już stawiam ostatnią kropkę, mam wrażenie, że odchodzę od biurka z wygodnym plecakiem. Ba! Plecakiem, który Ktoś zabrał mi do siebie na przyczepę i krzyknął odjeżdżając – będę jechał obok, gdybyś potrzebowała swój owoc, mów! zatrzymam się i wyciągniesz…
Tak czuję jeśli zapiszę to, co kotłuje mi się nieustannie.
A każdego dnia zbierają się przecież kolejne myśli. I te niespakowane w plecak zabierają miejsca nowym…
A przecież to co nowe, musi mieć miejsce.
„Umysł jest jak spadochron, nie działa jeśli nie jest otwarty” (Frank Zappa)
A jak ja mogę otworzyć jeśli załadowany jest po brzegi?
Boję się, że jak otworzę te wrota szerzej, to mi te niesione, nazbierane wcześniej pomarańcze powypadają…
Dlatego, choć nie byłam latami tego świadoma, blog jest moim plecakiem.
Schowam to co już zgromadzone, dojrzałe, aby móc pozbierać nowe…
Dlatego dziś, aby poczuć się wolna i szczęśliwa spakuję to…
Miałam wielkie szczęście w swoim życiu trafić na rodzinę, która miała otwarte ramiona na rozwój samoświadomości…
Jednakże życie pokazuje mi, że choćby cały świat rozpostarł przed Tobą te ramiona, to nie uczyni nic, jeśli sam uczynić nie zechcesz…
Moja Mama, która nie była lekarzem psychiatrą ani neurologiem, a zaledwie pielęgniarką miała mądrość życia. Zdolność wielkiego leczenia swoim nastawieniem.
Nikt w czasach, gdy miałam siedem lat nie słyszał i nie mówił o dzieciach nadwrażliwych emocjonalnie, o nerwicach lękowych czy zaburzeniach obsesyjnych.
A one były. I dzięki temu, że trafiłam na wymarzone dzieciństwo i przestrzeń dookoła mnie, nie rosły do wielkich rozmiarów, a wręcz przeciwnie, mogły gasnąć…
Ale ciągle były. Całe życie. Raz mniejsze, raz wielkie…
Ciągły strach o śmierć najbliższych, o wypadek samochodowy.
Nieustanne sprawdzanie w okienku przedpokoju czy Tata w warsztacie nie przewrócił się przy maszynie. Czy dzieci siostry nie wpadły do studni.
Ten ogromny lęk przed tym co może się zdarzyć, a na co nie będę mieć wpływu i możliwości kontroli.
Nieustanne pamiętanie o wszystkim, sprawdzanie wszystkiego.
Czy mam, czy nie zapomniałam, czy wyłączone, czy dopilnowane.
Perfekcjonizm, który posiadam, dodatkowo nie pozwala na odpuszczanie, na niedociągnięcia, na zapomnienie czy zlekceważenie.
Wiedząc jaka jestem, od wielu rzeczy wolę z góry uciekać, odłączać się, nie podejmować się tego czy tamtego zdarzenia. Aby umysł mógł odpoczywać.
Tata nie był Sigmundem Freudem, a stolarzem, rzemieślnikiem, z zamiłowania pasjonatem sztuki, antyków i filozofii.
To On potrafił zrozumieć to, co w mojej głowie się dzieje i o tym rozmawiać, dyskutować, rozpracowywać. Sam ma podobną głowę.
Jednak to Mama była tą, która od dziecka wiedziała jak z tą moją naturą i głową postępować, aby moje lęki łagodzić.
To do Niej całe życie dzwoniłam z płaczem mówiąc – jest mi tak źle!
A kiedy po dwudziestu minutach odkładałam słuchawkę to wiedziałam, (nie, nie to, że chwilowo mnie przekonała, ja wiedziałam!) że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
To Ona wpoiła we mnie miłość do życia.
Dlatego psychologowie, których dane było mi spotkać niestety nie potrafili wznieść się nawet odrobinę do tego, co wcześniej zaoferowało i podarowało mi życie.
Nie spotkałam psychologa, który byłby ponad to, co już przepracowałam sama.
A przecież psycholodzy to najczęściej ludzie, którzy sami się z czymś borykają, szukają odpowiedzi.
Życie pokazuje mi, że często w odnalezieniu szczęścia, spełnienia, drogi do wolności umysłu są proste rady, zwykłe czynności, czasami błahe zmiany.
Tylko aby uzyskać najmądrzejsze z odpowiedzi, należy coś przeżyć, czegoś doświadczyć, czemuś się przyglądać. A potem nie tylko być tego obserwatorem ale tym, który nie raz zanurzy się w tym doświadczaniu po łokcie.
Życie odpowiada tylko tym , którzy zadają pytania i czekają cierpliwie na odpowiedź.
Nie zajmują mojej uwagi zmarszczki na mojej twarzy, jednakże niewyobrażalnie mocno interesują mnie bruzdy w moim umyśle.
Nie mam nic przeciwko poprawianiu urody jeśli jest to część czyjegoś szczęścia.
Jeśli jednak te zmiany szczęścia nie przynoszą, czas pomyśleć nad wypełnieniem braków w swoim światopoglądzie, odbieraniu świata… Bo zawsze odbieramy świat poprzez pryzmat swojej sympatii do siebie. Jeśli patrzymy na człowieka wilkiem, z zazdrością i złośliwością, dostaniemy w swoim życiu dokładnie takich samych ludzi…
I niekoniecznie oni takimi będą, ale Ty będziesz pewna, że tacy są…
A świat i ludzie są dokładnie tacy jakimi ich widzimy.
Może się okazać, że życie z twarzą wypełnioną botoksem nie będzie tak dobre jak życie z głową wypełnioną szczęściem, pozytywnym myśleniem, przepracowaniem swoich strachów, lęków i niepokojących myśli.
Choć przecież bywają głowy, które nic przepracowywać nie muszą.
Kiedyś myślałam, że im zazdroszczę. Tak żyć życiem jakie jest.
Ale dziś wiem, że ta głowa, która pracuje na pełnych obrotach nie jest moim ciężarem a wielkim dla mnie rarytasem, zjawiskiem i kompanem.
Tak, do tego sposobu myślenie też była długa droga.
To droga, która pomaga zrozumieć, że należy cieszyć się z nieszczęścia, bo ono w perspektywie czasu, przynosi dużo dobrego.
Bo czy gdyby Jadwiga Barańska zdała za pierwszym razem do szkoły teatralnej, to dziś moglibyśmy cieszyć się największym arcydziełem ekranizacji kina jakim są „noce i dnie”?
Nie. Nie zostałaby żoną Jerzego Antczaka, nie wybłagałaby (latami) aby przekonał się do tej książki… On potem latami chodził i prosił się o pomoc w ekranizacji.
A czy wyobrażacie sobie, że ten film wyglądałby inaczej? Że ktoś inny grałby główne role?
Że inaczej pracowałaby kamera? Wyobrażacie sobie, że motywem przewodnim, powracającym nie byłby Tolibowski zrywający nenufary?
A prawdziwą miłość nie pokazywałby nam zwalisty, wielki Bińczycki?
Ja nie. To wszystko nie miałoby miejsca, gdyby poszło po myśli Jadwigi Barańskiej i zdałaby egzamin za pierwszym razem.
To pierwszy lepszy przykład, który wpada mi do głowy.
Trzeba nauczyć się aby z porażek wyciągać wnioski, ale nie pozwolić im się złamać. Zaprzestać. Stracić zapał do życia.
Nieszczęścia jakie nas spotykają, to początek pięknej drogi.
Tylko trzeba cierpliwości, wnikliwości patrzenia na swój żywot, aby zrozumieć te prawdę.
Im jestem starsza tym bardziej jestem pewna tego, że każdy jest w miejscu w którym chce być.
Kiedyś nie mogłam się pogodzić z ludzkimi nieszczęściami, wyborami.
Nie mówię o wojnie, śmiertelnych chorobach. Mówię o codziennym losie.
Wiem dziś, że jeśli Komuś jest z czymś bardzo źle, niewyobrażalnie źle, to dokonuje zmian.
Strach przed zmianami jest wtedy mniejszy niż ból jaki niesie w związku z codziennym losem jakiego nie akceptuje.
Ale ludziom się nie chce. Nie chce się Im pochylać nad światem i nad sobą.
Nie biorą życia w garść!
Wolą to co znają. I narzekanie lub nienawiść też jest dla nich dość znanym uczuciem więc powtarzają. Patrzą na człowieka i zastanawiają się, cóż można mu znaleźć aby choć chwilę uwolnić się ze swojego własnego bólu istnienia.
Pochylenie się nad swoją dobrocią dla siebie i świata jest lekarstwem na wszystko.
Ale jest zbyt łatwo dostępne, aby panowało przekonanie, że może zadziałać.
A jedno z najważniejszych spostrzeżeń jakie można odkryć poprzez doświadczenie jest śmiech. Należy może wyśmiać to czego się boimy.
Oswoić ten lęk. Zaakceptować. Złapać go za ręce.
Skoro nie chce odejść, to wziąć pod dach i pokazać – tu śpimy, tu jemy. Rozgość się.
Od siódmego roku życia miałam, z małymi przerwami tiki nerwowe.
Nie. Żadnych traum. Trudnych doświadczeń. Geny. Moje kochane geny.
Pozbyłam się ich kilka lat temu. Tfu, tfu…
Metodą tak śmieszną, że aż trudną do uwierzenia…
Wstawałam rano i mówiłam do nich.
– No część. Jesteście. Fajnie. Zaczynamy nowy dzień. Cieszę się, że to znowu tylko wy. Nie rak, czy inna śmiertelna choroba. Tylko Wy. Dobrze mi znane, stare, dobre tiki nerwowe.
Robiłam to dwa miesiące. Przeszło. Kilka lat cisza.
Nie spróbowałam wtedy z lękami.
Ale może i tak miało być. Ach! Tak miało być!
Termin psychologii mnie raczej nie pociąga. Spróbowałam. Nie moja droga.
Jednakże termin hipnozy, traum dziedziczonych, medytacji… o tak.
Lubie. Ciekawi mnie. Intryguje.
Idąc tą drogą trafiłam na pewną hipnozę. To hipnoza na całkowitej świadomości.
Taki rodzaj medytacji prowadzonej.
I to jedno doświadczenie, obraz uświadomił mi, że może faktycznie zaakceptowanie i wyśmianie tego czego się boimy jest wspaniałą drogą. A może czasami jedyną.
Opowiem. Postaram się w skrócie.
Podczas sesji mieliśmy przepracować moje zaburzenia lękowe.
Dyplomowany hipnoterapeuta kliniczny.
Skończył szkołę hipnozy w Londynie. Mieszkał z Szamanami. Tak. Po mojemu. Jak chciałam.
Początek oczywisty. Zamykasz oczy i przenosisz się do miejsca, w którym jest Ci dobrze.
Błogo. W którym czujesz się szczęśliwa i jest Ci lekko.
Ja wiadomo widzę jak jadę rowerem w małej nadmorskiej wsi. Krętymi drogami. Z górki, ku plaży. W letniej sukience. W rozpuszczonych włosach.
Po jakimś czasie rozmów, pytań, odpowiedzi i wyobrażeń stajemy w miejscu w którym mam wejść w pewne drzwi. W drzwi stojące na plaży, bo tam dotarłam.
W drzwi za którymi znikną moje wszystkie obawy i strach.
Wszystko czego się lękam i boje mam zostawić przed tymi drzwiami i wejść tam wolna od tego ciężaru.
Zatem gdzie wchodzę? Jak wygląda miejsce, w którym czuje się błogo?
Jako, że jest to hipnoza na pełnej świadomości, bez usypiania, jestem prowadzona swoją wyobraźnią. I człowiek idzie tam , gdzie mu się podoba, co mu w duszy gra.
Wchodzę do małej, skromnej chatki. Z drewna. Taka jakie są w skansenach.
O tak. To mój rodzaj wyobraźni. W środku siedzi jakaś babuleńka.
Na stole cerata. Małe okna, niskie sufity.
I nagle… Czuję…. Że jest mi tam ciasno.
I czuję, że to już zupełnie nie są moje myśli. Że nie ja nimi steruję, nie ja je kreuję.
Leżę z tymi zamkniętymi oczami i mówię do hipnoterapeuty, że muszę stamtąd wyjść bo czuję, że się duszę. Jest mi źle. Ciasno. Przygnębiająco. I widzę jakieś inne drzwi. Drugie. W tej izbie.
– Wychodź. To Twój świat. Twoja droga.
Wychodzę zatem z tej małej chatki. Muszę schylić głowę aby wyjść.
Kiedy ją podnoszę widzę w połowie równy horyzont. Na dole jednolita, jasnozielona trawa.
Na górze błękitne niebo. Jasne. Bez żadnej chmury.
– A teraz spójrz na siebie. To jesteś Ty?
Próbuję, ale nie mogę. Jakby nie mogę stanąć z boku i popatrzeć. Nie wiem czy jestem człowiekiem czy tylko energią.
– Popatrz w dół w takim razie. Widać buty? To Twój styl?
– Ja pierdole! – odkrzykuję! Pisze jak było.
Patrzę słuchajcie w dół i widzę (muszę pisać autentycznie, przepraszam) takie wyjebane buty klauna. Wielkie, ogromne, czerwone. Szerokie, zaokrąglone.
A nad kostkami te spodnie w kolorowe rąby zakończone gumką.
Klaun?! Gdybym ja napisała setki książek to w żadnej nie występowałby klaun.
Rozumiecie?! To w ogóle nie jest rodzaj mojej wyobraźni.
Nie moje tereny w czeluściach fantazji.
A tu nagle widzę te buty klauna. Jak wystają na metr.
I całkowicie czuję, że ta głowa sama pisze historię. Że dzieje się to poza mną.
I czuję, że ten klaun, który jest jakby mną mnie niewyobrażalnie denerwuje.
Drażni. Irytuje. Jezu!!!!!! Zwariuje.
A On, ten klaun, który jest mną, każe mi skakać. Radośnie skakać.
A ja nie chce skakać.
– Czemu nie chcesz skakać?
Nie chce mi się teraz radośnie skakać. To takie wydaje się żałosne.
Rany boskie! On się ze mnie śmieje. Ten klaun. Mam, słuchajcie, ochotę mu przywalić.
– Czemu się z Ciebie śmieje?
– Z moich lęków. Wyśmiewa je. – odpowiadam hipnoterapeucie.
– Z lęków? Ale przecież lęki to nie jest nic co można by wyśmiewać.
Słuchajcie ten klaun zaczyna się głośno śmiać i skakać.
Podczas każdego tego skoku, ogromnego i wysokiego, bo pozwalają mu na to te buty, pojawiają się na tej zielonej polanie – kwiatki. Mnóstwo kolorowych, kwitnących kwiatów.
Słuchajcie mam wrażenie, że zwariuje. Bo ta historia, ten obraz płynie sam w mojej głowie.
Okazuje się, że najlepszym lekiem dla nas, jesteśmy my sami.
Najlepszym lekiem na naszą głowę, jest nasza głowa.
Najlepszym lekiem na nasze myśli, są nasze myśli.
Ten jeden obraz. Ta ciasnota moich wyobrażeń, która ograniczała się do tego drewnianego domku ze skansenu kazała mi stamtąd wyjść.
Wyjść w miejsce poza moje idee, wizje, schematy. Poza ogrodzenie moich wyobrażeń.
Poza ogrodzenie moich dotychczasowych światopoglądów.
Ten obraz, który przyszedł do mnie z poza moich myśli pokazał mi możliwość wyśmiania swoich lęków.
Ten klaun nawet nazwał to pomiędzy swoimi skokami po kolorowej łące.
Nakreślił moje lęki. Lęki, które dotyczą każdego człowieka na tej ziemi.
To lęki chorób, śmierci, wypadków. Białaczek, zakrztuszeń. To lęki wszystkich w miarę świadomych ludzi na tej ziemi. Tylko moja wyobraźnia tak mocno je rysuje.
Jeśli te zbyt wielkie ilustracje możliwych zdarzeń mi przeszkadzają w codzienności, należy je wyśmiać.
Brzmi brutalnie. Zupełnie nie na naukę godną poważnych psychologów.
O mój Ty Panie! Jakże skuteczna! Jakże skuteczne okazują się metody różnego rodzaju jeśli tylko otworzymy na nie swój umysł.
Jeśli tylko bardzo pragniemy coś w sobie, czy jakości naszego życia – zmienić.
Każdy z tych podskoków klauna, rozsiewał nową dawkę kwiatów.
Przecież to nic innego jak prosty komunikat – za każdym razem kiedy lęk wyśmiejesz i zamienisz w radość, której nie chcesz, bo przecież Ty się chcesz bać – wyrosną nowe kwiaty w Twoim życiu.
Nie, nie chodzi o to aby całkowicie pozbawić się racjonalnego myślenia i skakać z radości nie zapinając dzieciom pasów w aucie.
Nie chodzi o to, aby biegać po łąkach zapominając o systematycznych badaniach.
Nie chodzi o to, aby radośnie podskakiwać codziennie przy kasie mc’donalda lekceważąc zdrowe odżywianie.
To doświadczenie sprawiło, że jestem na początku mojej drogi.
Drogi jak z tikami nerwowymi – acha. Jesteście. Witajcie. Zaczynamy nowy dzień.
Kiedy zaczyna mi drętwieć całe ciało z lęku, który rośnie w mojej głowie…
To czasami wystarczy kilkanaście sekund aby całkowicie sparaliżować moje ciało, a serce chce wyskoczyć z klatki….
Zamykam oczy i widzę tego klauna. Jak wyciąga do mnie rękę i mówi – chodź! skacz!
Już mnie nie irytuje tak jak za pierwszym razem. Już nie jestem na niego zła, że śmieje się z moich strachów. Zaczynam się powoli uśmiechać i czekam na dzień kiedy będę się razem z nim śmiać pełną gębą…
Bo ja jestem niezwykle radosnym człowiekiem.
Do szaleństwa kocham swoje życie. Ludzi, przestrzeń jaka mnie otacza.
Kocham swoje wybory.
Jednakże dostała mi się zbyt duża wyobraźnia, która za często prowadzi mnie w zupełnie niepotrzebne kierunki…
Ale jeśli tylko te myśli oswoję, a może i właśnie wyśmieję, to może okazać się darem a nie udręką…
Choć moi rodzice już dawno mówią mi, że to mój dar…
Czasami jest tak, że jeśli chcemy w życiu być w innym miejscu niż jesteśmy, czy to materialnym, czy duchowym, to musimy szukać. Musimy być otwarci.
Musimy przekraczać pewne granice swojego umysłu, swoich przekonań, nie mówiąc o lenistwie zasiedzenia, oderwania się od swoich racji.
Dlatego im jestem starsza, tym bardziej myślę, że każdy z nas jest tam, gdzie chce być.
Cieszę się, że dziś tyle moich pomarańczy spakowałam do plecaka.
Czuję się tak lekko. Znowu mam wrażenie, że bieg mojego życia wskoczył na właściwy tor.
I nic nie ciąży.
Nic nie muszę, a wszystko mogę.
A to tylko kilka zapisanych zdań…
Takich jak to, że jeśli czegoś zrozumieć nie potrafimy, jeśli z czymś nam ciężko, to należy się do tego uśmiechnąć, a może i właśnie czasami, zwyczajnie owe zjawisko wziąć za ręką, podskoczyć i wyśmiać…
wołanie.
Otula ( choć bardziej – osacza) mnie takie przeświadczenie, że czajnik, który posiadam jest najgłośniejszym czajnikiem w Europie. Nie wiem jak dalej sprawy się mają, ale za Europę mogę gwarantować. Jeśli Ktoś gotowałby w podobnym wodę na herbatę w Portugalii, to ja bym ten dźwięk wychwyciła. Matko Bosko! Ja mam wrażenie, że kiedy już osiągnie sto stopni wzbijemy się w górę jak powietrzne potwory Elona Muska.
Może i nie byłoby nic złego w tym huczeniu owego urządzenia (można się przy tym jednolitym szumie wyłączyć) gdyby nie fakt, że wtedy akurat, każdy z domowników ma do mnie niezliczoną ilość pytań. Wszyscy nagle mają coś do powiedzenia.
A ja, bezgranicznie odurzona tym hałasem słyszę szczątki Ich zapytań i słów.
I próbuję przekrzyczeć ten czajnik – nie słyszę, bo mi tu czajnik huczy!
A Oni, zamiast poczekać z pytaniem albo podejść, zadają pytanie raz jeszcze!
Więc zanim dojdzie do 40 stopni, to ja już czuję się tak podminowana, że nie ma na tym świecie herbaty tak uspokajającej, aby mnie po tym akcie wrzenia – wyciszyć.
– Maamaaaa! Maamaaaa!
Kolejna fala pytań przypada na moment mojego mycia zębów.
I to gdyby stali jeszcze obok, mogłabym coś odczytać z ruchu warg. Ale nie!
Oni są na dole w ubikacji, a bywa, że i w piwnicy. (Sznupią w torbie pt. „przekąski do szkoły”)
Ja myję zęby na samej górze.
I słyszę te strzępki słów. Więc zanim wyłączę te brzęczącą szczoteczkę. Zanim splunę.
Zanim przetrę te mordę po tej pianie.. Choć często nie pluję, nie przecieram, a mówię z tą pianą, kierując usta w kanał odpływowy, co by sobie lustra i ramy nie popluć.
I krzyczę z tą buzią pełną – coooo?!?! Co dziecko? Ja nic nie słyszę tu! Zęby myję.
I potem jest cisza. To wnioskuję, że zostanie mi zadane vel powtórzone owe pytanie kiedy zejdę.
Kiedy cisza się przedłuża, włączam zaś te szczotkę i tworzę kolejne burzowiny piany.
Poprzednie zdążyły w czasie oczekiwania spłynąć po brodzie.
Szoruję. I wtedy!!! Wtedy jasna cholera zostaje powtórzone pytanie!!!
Oczywiście wtedy przekleństwo moje powoduję wyrzut piany tak wielki, że muszę koszulką jaką mam na sobie, przetrzeć lustro. Jakby mój mąż zobaczył jak można naciągnąć tiszert to by się za głowę złapał.
A potem biorę Ich na przeczekanie. Krzyczą – Maamoooo!
A ja jakby mnie nie było. Czasami nawet przejdzie mi przez głowę myśl, że może się nauczą.
Może zrozumieją, że jak brzęczy tam na górze szczoteczka, to Mama nie usłyszy.
Siódmym zmysłem czuję, że tego nie zajarzą. Nie zajarzą, bo ten co z nami też mieszka i ma lat 43 woła o wiele częściej. Ale o tym zaraz.
Odpowiadam Im zawsze. Choćbym się tą pastą krztusiła. Choćbym ostatnim tchnieniem miała zakrzyknąć – co tam? Bo to nie wiadomo przecież, co tam za pilna sprawa tkwi w głowach tych małych ludzi…
Co się dzieje potem? Każdy wie. Jak już zejdę, to pytań nie ma nikt.
Wtedy włączam te szumiącą wodę i zaś…
– Maamaaaaaa!
Ale człowiek przecież wie, że nie ma większego w głowie szumu i strzępek tylko słów niż wtedy, gdy w ciszy nikt nas nie woła….
Konkubent mój ulubiony ma biuro na dole, a ja na górze. Spotykamy się najczęściej przy ekspresie do kawy w kuchni. I mam wrażenie, że tylko wtedy mnie nie woła.
( Bo kiedy jesteśmy poza domem, u rodziny, w hotelu, na wakacjach – nawołanie nie ustępuje.)
Czasami mam wrażenie, że sama zacznę się wołać.
Ale zanim zacznę. Woła On.
– Julaaaaaaa!?
Kiedy siedzę w ciszy przy laptopie, liczę jakieś piętnaście minut.
– Julaaaaaa!?
Kiedy wieszam pranie, dzieje się to w okolicach zawiśniętych skarpetek.
– Julaaaaaa!?
Kiedy leżę w wannie, nawoływanie nadchodzi pomiędzy szamponem a odżywką.
– Julaaaaaa!?
Niech Was to nie zmyli. Nawoływanie nie odbywa się tylko w chwilach ciszy, gdy On boi się o me życie. I zbyt długie milczenie Go niepokoi.
Woła w tej samej sekundzie, gdy ja puszczam wodę do tej wanny i woda zaczyna głośno walić o ceramikę.
Woła, gdy pralka wiruje, gdy garnkami tłukę w szafkach, gdy rozmawiam przez telefon.
Ach! Tutaj odzywa się zawsze. Wystarczy, że powiem – halo, a On – Julaaaaa!?
Wtedy muszę odpowiedzieć – gadam przez telefon!
– Acha, myślałem, że coś mówiłaś do mnie.
Nie wiem czy zdarzyło się, abym weszła do toalety i nie usłyszała – Julaaaaa!?
– Adaś, jestem w łazience.
Czasami się nie odzywam i czekam. Wtedy liczę po jakim czasie przyjdzie sprawdzić.
A już najbardziej woła, gdy wejdę do domu, a On w nim jest.
– Julaaaaa!?
Ja wtedy się nie odzywam. Poszuram coś jak złoczyńca i szybko trzasnę drzwiami chowając się za szafę.
Jakże On leci z tej kuchni! Rany Boskie! Na łeb na szyję!
A ja pękam ze śmiechu zza tej szafy. Bo On myśli, że Ktoś się wkradł i uciekł.
Ciekawe co by mógł ukraść? Chyba czapkę z daszkiem z wieszaka.
– Puszku, Ty mi tak nie rób! – mi wtedy mówi.
O nie! Najbardziej to woła jak On wraca do domu, a ja w nim jestem.
– Julaaaaa!? Juuuulaaaaa!? – wtedy podwójnie woła.
Jakby moja obecność potwierdziła ten Jego powrót do domu.
I ja tak sobie myślę – Rany Boskie! Przecież mój Tato też woła – Elaaaa!?
Mój Szwagier woła – Miśkaaaaa!?
Ale Oni mam wrażenie mieszczą się w jakiś normach nawoływania małżonek.
Tak! Teraz wpadło mi do głowy! Może On mnie tak woła, bo my w konkubinacie żyjemy i On się boi, że ja pewnego dnia się ot tak, po prostu stracę…
I tak sobie sprawdza… Czy ciągle mnie ma…
Mogłabym Mu powiedzieć, że nigdzie się nie wybieram, bo gdzie i z kim mi będzie lepiej?
Ale nie powiem Mu. Bo może przestałby mnie wołać..
I ja z tego przyzwyczajenia może pomyślę, że mnie nie ma, jak się nie odmelduję.
Bo zawsze Mu odpowiadam.
– Julaaaa!?
– Co tam Adaś? (czasami jak jestem wkurzona odpowiadam – no coooo!?)
– A nic Puszku. Tak tylko wołam. (On zawsze odpowiada tak miło. Obojętnie jaki ton mam ja.)
I wiecie, to taki sam dialog jakby mówił..
– Julaaaaa!?
– Co tam Adaś?
– Kocham Cię.
Nie wiem tylko jak mam Go przygotować na to, że kiedy jako staruszek przyjdzie na cmentarz i będzie mnie wołał… to ja Mu nie odpowiem…
Że nie poszuram między grobami i nie trzasnę furtką cmentarną udając, że to złodziej.
Że nie będę kucać za jednym z pomników i śmiać się w rękaw.
Zatem może niech woła ile może. Ile potrzebuje. Żeby kiedyś odpowiadało Mu tak dobrze zapamiętane wspomnienie.
słońce w tajdze.
W głębokiej tajdze, rodzina Lykov, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji przeżyła dziesiątki lat.
Uciekli tam przed prześladowaniami. Mąż z żoną i dwójka dzieci.
Później urodziła się jeszcze dwójka. Te kolejne, nigdy zatem nie widziały innych ludzi od swoich rodziców i rodzeństwa.
Kiedy zostali odnalezieni byli zaskoczeni wszystkim tym, co wydarzyło się na świecie.
Nie mieli pojęcia o chociażby drugiej wojnie światowej. Że taka w ogóle zaistniała.
Życie w tajdze nie było łatwe. Od września do maja panuje tam zimowa aura.
Choć aura to dosyć przyjazne słowo jak na -40 stopniowe mrozy.
Mieli małą chatkę z drewna. Buty z kory, ubrania z konopii.
Na całkowitym pustkowiu, z dala od ludzi i świata, bez cywilizacji, informacji, jakby w innej rzeczywistości, a jednak wciąż na tej samej ziemi.
Od dawna przypatruję się temu gdzie zachodzi słońce.
Wiem o jakiej porze roku, w jakich dniach chowa się nad garażem sąsiadów.
Znika czasami tak, jakby wpadało do wielkiego kartonu.
Wiem kiedy za słupem wysokiego napięcia.
Na początku wydaje się, jakby było nabite na wielki szpikulec.
Mogę powiedzieć też kiedy przy pierwszym drzewie, rosnącego obok lasu.
Wiem w którym miejscu horyzontu znika we wrześniu, i gdzie odchodzi w grudniowe popołudnia.
Czasami muszę zerkać przez okno w pokoju, potem, im bliżej lata, oglądam je w kuchennym oknie. Latem zerkam z tarasu, ogrodu.
Kiedy patrzę na to miejsce w którym zachodzi, a potem długo wpatruje się w czerwone po nim niebo, świat zastyga w miejscu.
Nie ma wtedy w owej chwili moich trosk i trosk całego toczącego się obok świata.
Jestem ja i czuję jak przy każdym głębokim wdechu nabieram siły aby unieść to, co nie jest zatrzymaną chwilą, a pędzącym bez wytchnienia pociągiem.
Większość czasu w moim dorosłym życiu, zabiera mi rozbijanie na najdrobniejsze cząsteczki – świat myśli, uczuć, lęków, potrzeb i ich braków. Przeprowadzam niekończącą się kwestię rozwoju świadomości. Tego jak można zaprogramować swój mózg, zniwelować jego niepotrzebnie wychodzące na prowadzenie priorytety. Odpowiadam, choć bardziej staram się odpowiadać na milion zadawanych samej sobie pytań. Czasami odpowiedzi nie prowadzą mnie nigdzie indziej niż wtedy, gdy odpowiadałam na nie miesiąc wcześniej. Czasami zaś, upływający czas, zbierane doświadczenie, nabyte przeżycia, pozwalają na zupełnie inne odpowiedzi. Te natomiast prowadzą, lub starają się prowadzić, ku lepszemu życiu.
Lepszemu życiu jakie toczy się w nas. Nie w tym, co świadczy o nas poprzez nasz wizerunek zewnętrzny. Życiu jakie każdego dnia rozgrywa się w naszym ciele, naszym umyśle, duszy.
Ale też życiu jakie rozgrywa się w naszych snach. Czyż nie są odzwierciedleniem naszych pragnień, analiz, strachów, nadziei…?
Dlatego nigdy nie należy rezygnować z zadawanych sobie pytań.
Zadane w odpowiednim czasie, przyniesie zadawalającą odpowiedź.
Odpowiedź, która nie tyle zmieni Ciebie, bo jest to sztuka nieosiągalna. Ale pozwoli Ci poprawić jakość Twojego bytowania.
Człowiek rodzi się i umiera jednaki.
Z marchewki, która już z nasienia wypuszcza swoje korzenie, nie zrobimy nigdy pietruszki.
Możemy tylko przyglądając się jej wzrostowi dać jej więcej wody, cienia lub przeciwnie – słońca. Czasami zasiana wcześniej, w odpowiednich odległościach, będzie mogła rozrosnąć się na boki. Inne nasiono, zbyt gęsto wysiane, wyrośnie na smukłą, skromną marchew.
Każde z nich znajdzie swoje zastosowanie.
I nasza w tym jest rola, naszego umysłu, potrzeby rozwoju, aby znaleźć swoje zastosowanie.
Nie cudze. Nie tłumu. Nie pędzących pragnień ludzkości, nadmiernych dawek informacji, tymczasowych, modnych poglądów na sposób na życie.
Każdy z nas musi zadać sobie pytanie. Może i codziennie…
I każdego dnia na nie odpowiadać.
Można pytać o kwestie żywota całego, żywota chwilowego i tego tutaj – tutaj i nigdzie indziej.
Wracając do początku tego akapitu, aby nie dać nieść się zbyt dużej ilości tematów, pragnę napisać, że tylko jedna z dogłębnie analizowanych przeze mnie myśli, jest tą najważniejszą.
Tą, która jest lekiem na każde z naszych ułomności, nieszczęść, bóli, lęków…
Tylko życie tą właśnie chwilą, która trwa. Kiedyś wydawała mi się ta powtarzana przez wszystkich prawda, tak oczywista, banalna, pospolita i wręcz żałosna, że nigdy nie pochylałam się nad nią z uwagą. Z należytą uwagą.
I doszłam też do tego, że niestety jest tylko często rzucanym sloganem. Nie zdobytą umiejętnością.
Wszystkie odpowiedzi jakich sobie udzielamy, nie mogą być przelotnym zaledwie słowem.
Przy każdym z nich należy przystanąć.
Nie dzień. Nie tydzień i nie miesiąc. Pół roku. Pół roku zajęło mi wypracowanie sobie zatrzymanie się w chwili. Myślę, że jest to dziś najtrudniejsza z nauk.
Już nie chemia, język obcy czy kierunek medycyny z prawem. W dzisiejszych czasach najtrudniejszą do zdobycia nie tyle nauką teoretyczną, co praktyczną, jest zdolność uważności.
Nie. Nie tej uważności – „o jakże pięknie rozkwitają jabłonie!” by po chwili wsiąść w kolejny pędzący pociąg powinności, wymagań i wykreowanego świata XXI wieku.
Świata jaki wydaje się nam być konieczny, bez możliwości ucieczki i jedyny, który daje nam szczęście czy właściwy status społeczny.
Nic nie daje nam szczęścia, jeśli nie nauczymy się żyć chwilą.
Boże! Jak to brzmi!? Żałosna nauka truizmów na okładkach kolorowych gazet o płaskim brzuchu na lato.
Jesteśmy nauczeni dostawać dziś wiele w bardzo krótkim czasie.
Tak. W krótkim czasie, patrząc na żywot człowieka na tym świecie, straciliśmy zdolność poczucia szczęścia. Pełnego szczęścia. Nie tego, który musimy sobie udowadniać robiąc wieczorne seanse wdzięczności. Nie. Prawdziwe szczęście odczuwamy bez myślenia o nim, przypominania sobie dlaczego czujemy szczęście, czy analizowaniu posiadanych dobrodziejstw.
Prawdziwe szczęście, które wypełnia człowieka, jest możliwe tylko zatapiając się w trwającej właśnie chwili.
Nauka tej sztuki zajmuje czasami całe lata. Lub chociaż jego pół.
Szkoda, że ludzie nie mają dziś czasu aby posiąść ten talent. Czasami zbyt dużo tracą go w gabinetach psychologów szukając winy w całym świecie jaki dane nam było poznać i przeżyć.
A w życiu nie należy zadawać sobie pytania – gdzie leży wina, kogo ona jest?
Bo nawet jeśli znajdziesz odpowiedź, to gdzie jest tej odpowiedzi siła?
Siłą jest tylko odpowiedź na pytanie – co mogę zrobić?
Ja. Nie świat dookoła mnie, a nawet najbliżsi. Co mogę zrobić ja?
Jeśli rok temu zatopiłabym się w pytaniu – czemu akurat mnie wybuchł kominek, odpowiedzi nie znalazłabym do dzisiaj. A jeśli nawet bym ją znalazła, to nie miałaby ona żadnej wartości.
Za to w złocie wydają odpowiedzi na pytanie – co dalej?
A dalej u mnie była pełnia szczęścia i radości. Dalej była wiara w odzyskanie zdrowia.
Choć minął rok, ja wciąż potrafię obudzić się w nocy aby otworzyć oczy i sprawdzić czy naprawdę widzą?
Dlatego też pytania uporczywie zadawane samemu sobie, w różnych odstępach czasu przybierają inne odpowiedzi.
Jakże cieszę się z trudnych doświadczeń w moim życiu – potrafią dać tyle odpowiedzi, które prowadzą do nowego, świeżego i prawdziwie odczuwanego szczęścia.
Przyglądajcie się z uwagą, wnikliwą uwagą, swoim życiowym tragediom.
To one są tą właśnie ważną chwilą, która przyniesie Wam głębokie szczęście.
Nie nabyte na przecenie, w wydawałoby się tak obleganym sklepie.
Pół roku, setki razy dziennie mówiłam – prrrr…. Zawróć myśli. Zostań.
To jak nauka medytacji. Mozolna, ciężka. Wydawałoby się trudna do zdobycia.
Dlatego tak istotna. Bo trudna.
Setki razy dziennie. Nie raz i dwa. Nie udało się. Nie.
Setki razy dziennie. Długie miesiące.
I kiedy przychodzi czas. Pełen lęków i niepewności. Zostań w danej chwili.
Tylko pełne z niej korzystanie da siłę Tobie, a co za tym idzie – wszystkim innym, na to, by poradzić sobie z życiem.
Zrób herbatę. Patrz jak ciemna esencja rozpływa się w świeżo zalanej wodzie. Jak krętą linią rozchodzi się po danej jej przestrzeni, by za chwilę zapełnić jednolitym kolorem całą szklankę.
Zrób ciasto. Chleb. Usiąć przy szybie piekarnika i patrz jak rośnie. Jak pęcznieje skórka. Jak pęka na środku by wyzwolić jeszcze więcej zapachu. Patrz na świeżo rozsypane okruchy z piętki jak na rozsypany dobrostan.
Obetnij dzieciom paznokcie. Trzymając każdy paluszek z osobna, patrz na to jak na dar.
To wielki dar, móc obciąć swoim dzieciom paznokcie. Nie, to nie jest matczyny obowiązek. To wielki przywilej losu. Móc trzymać te malutkie łapiątka. Przyjrzyj się z uwagą na ten Ich brud za paznokciami. Tak szybko z niego wyrosną.
Chcielibyśmy uciec od świata. Choć myślę, że Ci, którzy chcą naprawdę – po prostu od niego uciekają. Czasami nawet mieszkając w środku wielkiej aglomeracji.
To praca naszego umysłu. Najtrudniej wyzwolić się z głowy. Nie tyle cudzej, co swojej.
W głębokiej tajdze można było nie czuć lęku i strachu kiedy na świecie uderzały bomby atomowe. Wojska wdzierały się na coraz dalej wysunięte państwa.
A Oni żyli w tym samym co inni świecie. Tylko na swoich zasadach.
Ludzie dziś zapominają, że są jakiekolwiek inne zasady niż zasady idącego tłumu.
Nie. Nie możemy wszyscy uciec w głęboką tajgę.
Jednakże wszyscy możemy patrzeć, w którym miejscu zachodzi słońce.