Zanim zasnął, zgubił go trzy razy.
Za każdym razem alarm był tak wielki, że zapewne sąsiedzi u siebie też szukali.
Ba! Myślę, że mogli wpaść w popłoch, jakoby to ich własne zostały postradane.
Zatem całe popołudnie spędziłam na czworaka, bo każde z utraceń działo się w okolicach podłogowych.
Za pierwszym razem byłam na górze. Szloch z dołu wprowadził nasze drewniane ściany w wibracje, jakie powstają przy uskokach kopalnianych, które są pod nami.
Wychylam się z góry i mówię – Syneczku, to po co go brałeś z tej półki? Tam położyłam, aby się nie zgubił.
(Sprostowanie – musiało być to zatem już kolejne zagubienie, skoro było wyznaczone miejsce na ratunek w niezgubieniu.)
Zanim zeszłam na dół, aby pomóc Im w szukaniu, swoje Matczyne przemówienie powtórzyłam jeszcze dwa razy. Innymi słowy oczywiście.
Coś w stylu – A mówiłam, żebyś go nie ruszał!
Albo – Dziecko, co Cię podkusiło?! Wziąłeś, to się zgubił!
Na to moja córka, która nigdy nie wychodzi z siebie, tzn. nie traci nerwów odpowiada – Ale po co to mówisz? To już się stało. Gdyby mógł cofnąć czas, to by nie wziął.
I tu już masz kwintesencję doła Matki, która jest taką Matką po prostu… ze krwi.
Matka musi powtarzać to, co się powtarza do dzieci od kiedy wymyślono Matki i Dzieci.
I choć uświadamia Ci dziesięciolatka bezsens Twoich słów, Ty zapewne już za trzy dni je powtórzysz. Ach tam! Miłość to jest jak nic!
Jakbym nie była fajną Mamą to czy byłabym zaangażowana w powtarzanie tych słów od pradziadów? Zaniechałabym ich. A tak! Potrzeba czy nie, Matki serce mówi – Po co żeś to brał?! I On wie, że jest Mama w domu.
Schodzę na dół i upadam na te kolana kolejny raz tego dnia w poszukiwaniu zęba.
Upadam jak Jezus pod kolejną stacją. Dzieci za mną jak wierni. Mają świadomość, że jak Mama nie znajdzie, to już nikt.
Tym razem odnajduje ów ząb, (Chyba nie muszę opisywać jak wygląda ząb mleczak. Jego wielkość jest taka, że ciężko odróżnić od małego paprocha pod kanapą) pomiędzy gumowymi zingsami, które dziesięć minut temu toczyły wojnę. Co robił tam ten ząb? Nie mam pojęcia. Może był przyszykowany jako trofeum dla zwycięzców.
Jest! Mama znalazła. Po raz kolejny. Niemożliwe w rękach Matki okazuję się banałem.
Przyjdzie! Przyjdzie wróżka zębuszka!
Rany Boskie! No przecież! Prezent. On nigdy nie chce kasy tylko prezent!
Już i tak wszyscy łapali się za głowę, jak jechałam o 23ej po prezent. No bo serce Matki krwawi widząc poranne dziecko, ze śpiochami w oczach, rozpaczające z powodu gotówki w ręku. Trzymajcie mnie! Co się dzieje z tym światem! Jestem Matką rozpustnicą!
Nie żebym ja się zbytnio rozpuszczała czy też puszczała, bardziej w stronę rozpusty charakteru tego, co z łona mego wyszło. No zła Matka! Zła!
A najgorsza to była ta chwila, gdy dziecko jednak o poranku znalazło sto złotych.
Konkubent mój ulubiony mówi – Czyś Ty oszalała? Stówa za ząb?
Powiedział to z takim zdziwieniem, że bałam się, iż gotów jest rwać wszystko z jamy swej, tak jak stoi, żeby wymienić je u mnie na gotówkę.
Tylko nieświadom był, że ta stówa z jego portfela wyszła.
Ale wytłumaczyłam Mu szybko. Bo do wyboru są dwie opcje…
Pierwsza – włożyć Mu 20zł i słuchać jak wyje, bo on kasy nie chce, a poza tym, co on kupi za 20zł, albo druga, powiedzieć Mu, że za stówę to już zestaw lego jak się patrzy.
Stary przyznał mi racje. Faktycznie, nie ma co z rana wojny toczyć. Święty spokój najważniejszy.
Teraz ino drżymy, żeby szybko kolejny się do wypadania nie pchał, bo trzeba będzie szukać czegoś w garażu do opchnięcia na OLX. No bo skąd na to wszystko brać?!
Takich kwot za zęba to nawet montaże fotowoltaiki nie uciągną!
I teraz A – wyrośnie rozbestwione dziecko, ale rodzice z dość względnym zdrowiem psychicznym ostaną, aby podołać temu nieznośnemu dziecku.
B – wyrośnie dziecko, które będzie dużo od życia oczekiwać i nauczy się na to zarabiać, dzięki czemu utrzyma rodziców na emeryturze i wtedy tę stówę odda.
Albo C – wyrośnie normalny w miarę człowiek, z normalnymi w miarę rodzicami, który będzie miał jeden zestaw LEGO więcej.
No i D – wszystko to, co nie zadzieje się w naszym życiu, może zostać zepchnięte na to oto zdarzenie, gdyż zostało upublicznione.
Zastanawiam się jeszcze czy tego nie skasować i nie udawać rodziny rezolutnej, mądrej i ułożonej…
Bo potem wiadomo… Matka wszystkiemu winna.
Pójdzie na terapię w życiu dorosłym i Pani Psycholog będzie grzebać w winach Matki i Ojca.
Wyjdzie wtedy, że Mamusia płaciła za święty spokój.
Ale, ale… Każdy teraz macha głową przy monitorze i wie, że święty spokój wart każdej kwoty.
No ale wiecie… Trzeba udawać, że ileż w nas jest cierpliwości i sposobów na kierowanie przyszłością naszej pociechy….
A prawda jest jedna. Żadna kategoria na prawo jazdy nie zapewni Ci doskonałej drogi macierzyństwa i sukcesu wychowawczego.
Co zakręt to wypadek. Zbierasz się, otrzepujesz, oddajesz auto do mechanika i wsiadacie ponownie. Generalnie chodzi o to, żeby w miarę do celu dojechać. Z całą tą przygodą podróży. Z Babcią na dachu jak u Grizłoldów.
No dobra! Wracamy do początku opowieści.
Zanim spakowałam stówę pod poduszkę spędziłam godziny na klęczkach, gdyż zgubił go kolejną niezliczoną ilość razy.
Przeszła mi nawet myśl czy nie ulepić pod tym stołem nowego z białej, przybrudzonej plasteliny.
Przynieśliśmy latarki i przejrzeliśmy każdy kąt. Pod zegarem, pod kanapą, pod fotelami.
Przejrzeliśmy dywan, wypukłość po wypukłości. I na tym dywanie, co brudu nie widać, brud mi przyszło dojrzeć.
W tym czasie ten co, zęba zgubił, odrabiał lekcje. Czas mijał i robiła się noc. Zęba nie było!
A żeby nie zatracić się zupełnie w tych klęskach zguby i nieodrobionych lekcji, każdy kto spod stołu się wyłonił jedno „ą” albo „ę” w karcie pracy dopisywał.
Kiedy przyszło do tej nocy, a zęba nie odnaleziono, (Matki serce wiadomo – na pół. Byłam gotowa wyrwać sobie nawet jedynkę, gdyby nie więził jej aparat ortodontyczny) napisaliśmy list. Że był i gdzieś jest. I generalnie zapłatę chcemy, ale towaru nie ma.
Z tymi Jego zębami to są wieczne historie. Przedostatni też wypadł późną porą.
Piszę do męża (konkubenta w sensie…wiadomo) – Wracając kup jakieś lego w biedrze albo lidlu. I on mi te foty zestawów śle. Odpisuje Mu, że nie ma koparki. Niech bierze. On mi, że chyba ma. Ja mu na to – jaki Ty jesteś ojciec jak nie wiesz jakie ma?!
Przywiózł tę koparkę. Włożyliśmy pod poduszkę. Wzięliśmy ząb.
(Wciąż zastanawiamy się z dziećmi, co wróżka zębuszka robi z tymi mleczakami?)
I rano słyszę jak biegnie do sypialni i wyje!!!!
– Ja taki zestaw jus mam!!! Mój ząp posed na zmalnowanie!
Mój mąż był na tyle łaskawy, że nie komentował wiedzy na temat zestawów dziecięcych kloców jakie posiadamy. Jakże On imponuje mi tą mądrością.
No sprawa była prosta. Trzeba było napisać list i wsadzić zaś pod poduszkę, aby wymieniła na inny. Żeby ten ząb nie poszedł na zmalnowanie! Nie po to się zęba hoduje i nie myje.
Generalnie sprawa z zębami u nas mocno patologiczna.
Jakie to będzie miało skutki uboczne w życiu? – Nie wiadomo.
Wiadomo natomiast jedno. Zęba my w tym dywanie nie znaleźli i wciąż drżę ze strachu, że przyjdzie mi zaraz kolejną stówę konkubentowi z portfela gwizdnąć…
Wiadomo, za mój święty spokój Ktoś musi zapłacić 😉
P.S Kiedy my na tych kolanach zęba szukali myślę sobie – Muszę o tym zębie napisać.
Generalnie głównie o tym szukaniu zęba, bo to była przepiękna uważność chwili. Zatracić się bez reszty w szukaniu mleczaka. I tak świecę tą latarką pomiędzy dywanowe szczeliny i uśmiecham się do siebie. Na to moja córka mówi – Wiesz, pomyślałam sobie, że można by napisać fajne opowiadanie o tym szukaniu zęba…
Więc może ani ten ząb, ani ta stówa nie poszła całkiem na zmalnowanie…
uważność.
Tracimy uważność.
Czujność nam przemija. Jakby to co jest, nieprzeżyte właściwie, mogło powrócić w każdej chwili.
Jakby mogło jeszcze raz zawitać w te progi i rzeknąć śmiało – jestem, czy aktualnie jest na mnie potrzeba?
Tracimy uważność.
Choć czas się zmienia. A czas, jak nic innego, odczucia i wrażenia nam podmienia.
Nic co w młodości i na starość przeżyte, nie będzie w nas jednako.
A my uważność tracimy… Jakby wszystko mogło nadejść raz jeszcze. Tak samo.
Inaczej cisza milczy, inaczej marchew smakuje. Inaczej słowa ważą, inaczej wartość się postrzega.
Inaczej drży się o własne i cudze ciało. Inaczej „koniec świata” się prezentuje.
A my… tracimy uważność, jakby wszystko pozostawało niezmienne i jednakie.
Ktoś gdzieś ginie, ktoś gdzieś życiu ucieka. Gdzieś Ktoś nagle zniknął i nadal go nie ma.
Płakał gdzieś ktoś, łzami rzewnymi. Inny nie płakał wcale i poddał się bez kozery.
I to wszystko na nic się nam zdaje, bo nam wciąż uważność przemija.
Choć myśl krótka w głowie, że może teraz. Może przyjrzę się życiu swojemu…
Skoro gdzieś ktoś ginie. To docenię, póki jestem i czas mi płynie.
Ale potem woda się zagotuję, Ktoś do drzwi zapuka, dzieci z ubrań wyrosną…
A my pobiegniemy zalać te herbatę, drzwi otworzyć, ciuchy przepatrzeć…
Zapominając wciąż, że tej herbaty smak, podmuch wiatru, ciuchy za małe nigdy nie będą w nas jednako…
Tracimy uważność myśląc, że wszystko co nazbyt zwyczajne, powrócić o każdej godzinie może…
A to przecież przez wszystkich wiadome, że gdy człowiekowi czas już się kończy, do śmierci go nagli, tęskni wówczas do uważności. Czujności przy życiu zwyczajnym.
Kiedy po prostu zalewa herbatę, drzwi uchyla, dzieciom z szaf przykrótkie spodnie segreguje…
czas krótki czy długi…?
Czas krótki czy czas długi jest nam dany?
To co teraz ważniejsze czy przyszłość planowana?
Czy myśleć, że czasu sporo i rozkosz czerpać z chwili czy martwić się, że ucieka, więc naglić się nam potrzeba?
Wydawać to, co zarobione na codzienne przyjemności i nie liczyć na starość czy liczyć się ze starością i to na nią odkładać?
Ze skupieniem wpatrywać się w płynące chmury czy w pośpiechu przed chmurami łapać, co wiatr porwać może?
Zatrzymać czas, gdy dzieci małe czy ten czas przeoczyć w trosce o ich dalsze losy?
Czerpać radość z kęsów słodyczy czy już wtenczas myśleć o utraconej figurze i bieg planować?
Spoglądać z uwagą na to, co dane nam na oczy zobaczyć czy martwić się obrazami, których nikt jeszcze nie namalował?
Słuchać z uwagą każdego szeptu, wołania każdego, skrobania myszy czy wyczekiwać koncertów jeszcze niezagranych?
Dotykać przedmiotów, które obok świadczących o naszym bycie tu i teraz, a nic nieznaczących dla świata całego czy ręce wyciągać po świat ów i znaczenia wyglądać wcale nieobiecanego?
Patrzeć z uwagą na drogę, co przed kołem rowerowym się toczy, czy myśleć o szlakach przez innych chwalonych?
Chcieć od siebie dobroci na teraz czy na później ją zostawiać?
Miłość na dziś planować czy na życie całe ją ustawiać?
Kiedy czas stracony? A kiedy dobrze z podpunktami rozpisany?
Ile życie „tym co teraz”, z tego „co będzie” nam zabierze?
Ile rozkoszowanie chwilą tą co trwa, przyszłości dobrej nam zbuduje?
Gdzie granica moja, a gdzie twoja postawiona nam została?
Zbudowałam sobie zagrodę. W niej owieczki. Te małe, jak i trochę większe. Potulne i buńczuczne. Rozespane, leniwe i te całą dobę gotowe do ataku.
Bezkonfliktowe, ustępliwe, wyrozumiałe, ale są też i te wrogie, dokuczliwe i natrętne.
Te owce to moje myśli.
Od dawna w swoim życiu szukam klucza.
Ten klucz ma za zadanie otworzyć wrota do szczęścia.
Nie tyle szczęścia jako pojęcia absolutnego, a tego beztrosko podskakującego obok mnie.
Od urodzenia moje życie jest idyllą. Trochę dzięki losowi, trochę dzięki mojej pracy, nastawieniu, ale i też przypadkowi.
I kiedy przypatruję się temu żywotowi, odkrywam, że gdzieś zapodziało mi się oczywiste, bezanalizowe odczuwanie szczęścia.
Szczęścia, które następuje samo, bez uświadamiania go sobie. Że jest. Że cieszyć się należy.
Szczęścia, które wchodzi do ciała i wypełnia je po brzegi.
Dlatego zbudowałam zagrodę.
I pilnuję tych owieczek z wielką troską. Przyglądam się Im. Patrzę, jak nabierają krągłości w postaci wełny. Nie myślę o tym, że należy szukać tego, co strzyże owce. Na to przyjdzie czas.
Doceniam każdy milimetr białego czy czarnego futra, jaki je otula.
Patrzę, jak gryzą trawę. Jak reagują na pogodę.
Gdy tylko mi się te myśli jak owce rozbiegną, zaganiam z powrotem do zagrody.
Gdyby zagrodę miały małą, niewystarczającą to może pozwoliłabym im wyściubić nosa poza ogrodzenie… Ale one mają u mnie wszystko, czego do szczęścia im potrzeba.
Bo najbardziej potrzeba im mojej uwagi.
Mojej czułości. Czułości wobec tego, co trwa.
Przez wszystkie lata swojego życia, patrzyłam na ludzi zjeżdżających po stoku i myślałam – jak dobrze, że to nie muszę być ja. Po prostu mnie te sporty zimowe nie ciągnęły.
Choć w młodości ich próbowałam.
Ostatnio przez zupełny przypadek stanęłam na desce.
I jako, że większość rzeczy w życiu, za które się zabieram w miarę znośnie mi wychodzi, a to mi nie wychodziło, postanowiłam zrobić sobie na złość i się nauczyć.
Jeśli coś w życiu czynię, staram się robić to najlepiej jak potrafię. Do tego dochodzi mój paskudny perfekcjonizm. Albo coś jest idealnie takie, jak sobie w myślach wykreowałam, albo zostawiam to bezpowrotnie.
Zatem moja złość na stoku dosięgała najwyższych szczytów.
Chciałam jeździć już i natychmiast. Mało tego! Chciałam jeździć, jak jedna z najlepszych, a tym czasem zsuwałam się z wielką ostrożnością na tak zwanego liścia.
Byłam ciepło ubrana. Wygodnie. Miałam dobry sprzęt. Biały puch dookoła pokrywający drzewa, kreślił piękne widoki. Moich myśli nie zaprzątały żadne inne problemy.
Byłam ja i ta nieszczęsna deska, która nie chciała zakręcać tak, jak ja bym sobie tego życzyła. I wtedy te moje owce otwierały bezczelnie wrota i wybiegały z zagrody.
Były z tymi ludźmi, a co gorsza z dziećmi, które mijały mnie z ogromną prędkością i lekkością, jakiej ja nie mogłam osiągnąć.
Nie. Dla mnie nie istnieje wytłumaczenie, że po trzech lekcjach to niemożliwe, abym zjeżdżała jak wytrawny rajder. Ja chciałam i miałam zjeżdżać już!
Aż w końcu powiedziałam – basta. Zagnałam te myśli jak owce do zagrody. Usiadłam na dupie, na której miałam piankowy ochraniacz, dzięki któremu siedziałam, jak na miękkiej podusi nie czując zimna od śniegu i zaczęłam myśleć nad chwilą, która trwała. Nie nad tą, którą chciałabym, aby się pojawiła. Nie nad tą, która przede mną.
Nad tym, że rozglądam się i widzę. Że wciągam głęboko do nosa mroźne powietrze i czuję, jak rześko łaskocze mnie w środku. Przypatrzyłam się ciężkim plackom śniegu leżącym na pobliskich choinkach. Uśmiechnęłam się do tych, co przemykali obok.
Potem wstałam i zjechałam tak, jak już potrafiłam. Nie tak jakbym chciała zjechać, a tak jak już zdążyłam się nauczyć. Zamiast mieć do siebie żale o to, czego jeszcze nie potrafię, zamiast być sobą zawiedzioną, skierowałam myśli na zadowolenie z decyzji o wyjściu ze strefy komfortu. Mój zespół zaburzeń lękowych nie pomaga w tej nauce. A robię to!
Przekraczam swoje bariery. Uparcie wstaję, aby przewrócić się ponownie.
Jednak teraz, kiedy upadam, nie rzucam goglami w śnieg, przeklinając w głos, a zostaję na tej piankowej dupie i patrzę przed siebie. Na te ośnieżone szczyty, na powolny, płynny ruch orczyka. Kiedy zbiorę w sobie odwagę – wstaję. Wstaję, bo chcę. Dla tego co trwa teraz. Nie dla tego co bym chciała, aby było.
Kiedy składam na kupkę wszystkie potrzebne akcesoria do sobotniego sprzątania, nie żyję już myślą – jak dobrze będzie usiąść wieczorem w posprzątanym, pachnącym domu.
Zaganiam myśli jak owce do tego, co trwa teraz. Jest sobota. Nigdzie mi się nie spieszy.
To taki komfort nigdzie się nie spieszyć. Na sprzątanie mam cały dzień.
W wyciągniętym dresie, tym który trzeba dobrudzić i potarganych włosach.
Dzieci łażą dookoła jak natrętne, leniwe, letnie muchy. Popijam kawę, puszczam jakiś podcast z telefonu, gdy na podłodze w garderobie składam pranie.
Czerpię z chwili. A kiedy pomyślę jeszcze, że moje oczy potrafią dojrzeć brud, to owy teraźniejszy bałagan staje się rozkoszą.
Zaganiam myśli jak owce. Gdy tylko się rozbiegną. Gdy tylko zaczną analizować to, co było czy co nadejść może. To, co mogłam zrobić albo zrobić powinnam. To, co wydaje mi się, że inni mogli pomyśleć i rozkładać te ich niezaistniałe myśli na poszczególne punkty i podpunkty.
Gdy tylko się rozbiegną na wymagania wobec przyszłości.
Zbieram je do środka zagrody i doceniam ich żywot. Bo przecież kto to wie, na ile obliczony jest żywot każdej z owiec…
Chodzi o to, by patrzeć jak rośnie źdźbło trawy, zamiast w myślach oliwić kosiarkę.
