Wraz z początkiem wiosny pomalowaliśmy dom.
Po jedenastu latach. Szary nabrał czerni, a białemu nadaliśmy oliwkową barwę.
Zupełnie bez planu. Pewnego ranka wstałam i pomyślałam o malowaniu. Zaraz potem wyruszyłam po wiadra z farbą.
Miałam ogromną potrzebę fizycznej pracy. I nie tej codziennej, a takiej po której czujesz jak pulsują ze zmęczenia nogi.
I nie rozchodziło się o pulsowanie po treningu czy jeździe na rowerze. Chciałam pracy. Takiej, po której świadomość sprawczości i obraz efektu wypełnia Cię po brzegi. Który odgania każdą myśl i egzystencjonalny, powszechny ból towarzyszący ludziom naszych czasów. Pracy, która spaja człowieka z jego pierwotną naturą.
Trudno było o lepszą pogodę. Na ramionach od słońca rozkwitały piegi. A ściany nabierały zaplanowanej barwy.
Nie. Nie słuchałam podczas malowania audiobooków ani podcastów. Nie słuchałam wywiadów, muzyki. Zostawiałam telefon w domu i wychodziłam.
Słuchałam za to ptaków. Mój Ty Panie! Jakże one mi śpiewały. Różnorodnie. I na zmianę. Czasami tak pięknie, że przestawałam machać pędzlem i poświęcałam całą swą uwagę temu ćwierkaniu, gruchaniu, świergotaniu. Trudno mi było uwierzyć, że jest w życiu człowieka czas, w którym nie poświęca temu swojej uwagi.
Na szczycie domu, codziennie swój recital prezentuje kos. Przystaje wówczas tam, skąd widać go najlepiej. I oprócz wysłuchania patrzę na niego wnikliwie. Bilety są za darmo. Jednak trudno dziś ludziom o dostępność miejsca na widowni, gdyż są droższe niż pieniądze. Trzeba płacić swoim czasem i uwagą. Ludzie czasu mają teraz mało, a uwagę gdzie indziej.
Najlepiej było, gdy malowaliśmy obok siebie. Choć malowanie było moim pomysłem, On zostawiał wszystko i malował ze mną. Świetny z nas duet. Rozdzielaliśmy zadania bez słów.
Gawędziliśmy, opowiadaliśmy, dowcipkowaliśmy. Robiliśmy przerwy na kawki.
Miałam wrażenie, że tacy brudni i zmęczeni czuliśmy najprawdziwsze szczęście.
Szliśmy jak burza. Takie mamy charaktery. Harpagany do roboty. Zadaniowcy.
Od świtu do nocy.
A gdy przyszło mi się w nocy przełożyć z boku na bok, to jakby ciało z ołowiu, tak ciężko.
Rankiem siadałam na łóżku, patrzyłam na wschód i cieszyłam się na kolejny dzień pracy.
Opowiadałam Mu wszystko co mi wlatywało do głowy, gdy tak razem robiliśmy te robotę.
A, że On uwielbia jak ja gadam, to gadam Mu zawsze bardzo dużo.
Przypomniało mi się na przykład piękne zdanie, że „szczęście to jest to, jak czujemy się sami ze sobą”. Powiedział je muzyk z zespołu Nirvana, gdy Marcin Prokop zapytał go o samobójstwo Kurta Cobaina. O fakt, że miał wszystko, a było mu tak źle iż postanowił zniknąć.
Przypomniała mi się wówczas moja młodość. Pozbawiona kompleksów.
Pamiętam jak siedziałam na Krakowskim rynku w swoich fioletowych dzwonach, jak tańczyłam na dyskotekach, jak jeździłam po zlotach motocyklowych.
Szłam w tych swoich spodniach skórzanych z poprzypinanymi z boku znaczkami zlotowymi i czułam się najszczęśliwsza na świecie. Prawdziwa, spełniona, kompletna.
I choć było tam zapewne mnóstwo kobiet piękniejszych, szczuplejszych, mądrzejszych, bogatszych, ja czułam się jak królowa swojego życia. Bo miałam przecież do dyspozycji swoje życie, dlaczego zatem mieliby nim zarządzać monarchowie innych cech, wartości czy zasobów.
Nie pamiętam aby choć na moment zepsuł mi humor mój brzuch, który dzielił się na trzy wałki. Wypływające z biodrówek boczki. Nie czułam zawstydzenia, gdy ktoś głupio żartował.
Honor i godność nigdy nie stawiały mnie w miejscach, w których chciałabym walczyć o uwagę. Uwagę skupiałam na swojej pasji, swojej bystrości, wygadaniu. Mogli mnie lubić lub być mną zirytowani. Zostawiałam to im i nie wnikałam. A mimo tego, życie moje było przepełnione fantastycznymi ludźmi i miłością do siebie.
Znałam swoją wartość. Czułam szczęście.
Dziś, kiedy czasami tracę uważność na to, jak czuje się sama ze sobą, przypominam sobie tę dziewczynę, która idzie po zlocie motocyklowym w tej skórzanej kurtce i marzy mi się aby każda młoda osoba (jak i bardziej posunięta w wieku) tak odnajdywała się w sobie.
Do malowania płotu wzięłam dzieci. Tosia malowała zakamarki, bo rękę ma dobrą na manualne potrzeby, a Benio tam, gdzie szybko nerwów stracić się nie da. Ale i tak tracił.
Może właśnie dlatego, że jak już pracuje to całym sobą.
Po kilku godzinach malowania w pełnym słońcu, usiadł na schodach. W cieniu. Wiatr taki jakbyśmy malowali nadmorski kurort, a nie dom w środku śląska. I w tym wietrze mówi do mnie…
– Jak mi dobrze! Jak przyjemnie!
– Czujesz szczęście?
– Ogromne!
Patrzę na Niego, a na tych schodach telefon, który leżał tam od tych kilku godzin. Leży, a On ani myśli brać go do ręki. Widzę jak czerpie przyjemność z odpoczynku. Z nic nie robienia. Siedzi i się nie rusza. Oczy przymknięte. Loki dookoła twarzy Mu tańczą.
– Widzisz Synku, kiedyś tak wyglądało życie. Człowiek tyle miał radości z tego, że usiadł. Że w cieniu. Że wiatr go chłodzi. A dziś tyle mamy, tak nam wygodnie, że już nie wiadomo gdzie sięgać żeby szczęście poczuć.
– O tak. – przytaknął.
– A co czujesz jeszcze?
– Dumę! – i widzę jak otwiera trochę oczy i zerka na to co pomalowane.
Wtedy dociera do mnie, że ten mocny wysiłek, w tym kwietniowym, zaskakującym upale daje poczucie prawdziwego szczęścia nie tylko mnie. Że to nie jest tandetna dopamina, tylko najwyższy sort serotoniny.
W tym malowaniu wiele mi się przypominało.
Jak byliśmy z Adasiem na Cyprze i mam taki filmik nawet. Czytam na plaży książkę pt. „Tully”, a tam taki rozdział „Malowanie domu”. Co chwila mi przed oczami ta strona na wietrze się miota. Na leżaku, poprószona piachem.
Albo jak jestem mała, a dookoła domu rusztowanie rozstawione i chłopy malują nasz dom.
Na kremowo i z bordowymi dodatkami. Jest pełne lato. Mama wynosi Im kompot na taras, a zaraz potem pierogi. Z jagodami, serem, truskawkami. Polane masełkiem z bułką tartą i śmietaną. Chłopy kroją te pierogi na pół łyżką od zupy i na dwa razy zjadają. Chwilę opierają głowy o ścianę za krzesłami, wyjadają owoce z kompotu. Plują pestkami, a potem zbierają się do roboty. Razem z tym obrazkiem wspomnień czuje całą błogość i bezpieczeństwo jakie towarzyszyło mi w dzieciństwie.
Wstając tego pewnego dnia z pomysłem malowania naszego domu, nie myślałam, że patrząc na swojego męża, który miesza obok mnie farbę, będzie towarzyszyło mi to samo, pełne spokoju i spełnienia uczucie…
Malowanie domu, to bardzo istotna część życia. Warto się zaangażować.
… jeszcze zanim kupi się farby …
bez tego, ciężko potem o kolor, który dałby zadowolenie.
Wymarzony kolor domu, to te owoce w kompocie, to ta wspólna przerwa na kawę…
bez opłatka
Jeśli Bóg istnieje, wybaczy nam brak opłatka.
I jeśli ma też jakiś swój notatnik do przewinień, może wpisze nam jedynie uwagę podobną do braku stroju na lekcji wuefu. Zaznaczy delikatną kropką. Już drugi rok z rzędu.
Ale nic więcej. Bo jeśli Bóg istnieje, bylibyśmy jego wielką Wigilijną dumą…
Choć za brak opłatka powinna beknąć moja siostra Justynka. Odsiedzieć karę w kantorku z zakurzonym kozłem i piłkami lekarskimi. Czekając, patrzeć wówczas w okno na strumień światła unoszący pyłki po sportowym składziku i żałować za grzechy.
Justynka, która nie znosi, gdy mówi się na Nią Justynka, w tym roku na przygotowania miała wywalone. I choć cieszyłyśmy się z Mamą z tego bardzo, bo zawsze jest pierwsza do szykowań, przesadnych nerwów z tym związanych i nadmiernych angażowań się w każdą sytuację, nie omieszkałyśmy sobie z tego równie nadmiernie dworować.
I tak też kiedy jechali całą zgrają z północy w kierunku naszego południa, zadzwoniła z auta, że owego opłatka nie ma. Znaczy miała, ale zostawiła w domowej szufladzie.
Telefon ten odebrałam będąc u Szwagierki mej z życzeniami i mówię do słuchawki
– Ja p….. (przekleństwo) serio? To żeś miała dwa zaledwie ciasta ugrdulić i te opłatki kupić i zapomniałaś? ( no i tu dołącza się Mamusia, z którą to śmiejemy się uroczo z Justynki zaangażowania. Że ważne iż wygospodarowała czas na wybranie sukienki i wyszykowanie swej osoby. Ahaha i ahaha. Justynka nas gani i się rozłącza, bo to w końcu Jej telefon. Ale długo pozwalała nam śmieszkować, bo jak widać też Jej się to fest podoba. I gra gitara. Wolę wspaniały humor i dwa ugrdulone ciasta bez opłatka niż podminowaną atmosferę. Choć zaznaczyć muszę, że Justynka, jak zrobi ciasto to klękajcie narody. I nie tylko w okolicach przyklęku przed narodzonym Jezuskiem. Ach! Pamiętała o dodatkowym prezencie koncertowym dla Mamusi naszej w podzięce za to, że większość Mamusia usmażyła, ugotowała i przytransportowała. Nie jest taka zła nasza Justynka. Ale, ale!
Zła to była, gdy wróciła ze spaceru, bo ten rodzinny był dla Niej za krótki i idąc po tej naszej wsi spotkała jedną osobę. Jedną.
I akurat Szwagierkę mą, co to z daleka do Niej nawołuje – Justynka, coś to nic nie naszykowała na Wigilijny wieczór? I hahaha i hahaha.
Pośmiały się, poklachały przy rozejściu na sygnalizacji świetlnej i mi ta Justynka wpada do domu, płaszczem zamiata i pyta – A coś Ty całej wsi nagadała, że ja na Wigilię nic nie naszykowałam?! I że opłatka zapomniałam?! I ahaha i ahaha.
Ja na to spokojnie, że ino mej Szwagierce mówiłam, a że na całej wsi akurat Ją spotkała to patrz jaki przypadek. Na to Mamusia wtrąca zza regału, że może Justynka powinno Ci to dać do myślenia…. I ahaha i ahaha.
Justynka na to, że Ona ani myśli brać czegokolwiek do myślenia, bo zastanowić to się możecie Wy nad sobą. O!
A potem ten płaszcz ciulła i cyk ekspresik i ziarna się mielą i kaweczka do ciasteczka.
(Ale dobra, prawda jest taka, że zanim się ta kawa zrobiła, to Justyśka całą zmywarkę rozładowała i zrobiła to przez ten czas niezliczoną ilość razy. Przecież muszę to dodać, jak chcę żeby przed publikacją mi przecinki sprawdziła. Także wiecie – mrugam tu okiem, tak bokiem od Niej, żeby nie widziała.)
Ach! No i mąż Justynki się przyłączył do strajku. A że inteligentna bestyja to wstawki grupowe mięli naprawdę dobre.
Także najważniejsza część wspólnego czasu to znaleźć tego, z którego śmiać będziemy się całe święta. W tamtym roku Babcia była pod obstrzałem, w tym roku Justynka, boję się co przyniesie 2025… Choć Wigilija w mej chałupie się odbywać będzie, to i najwyżej wyproszę na śnieg. Jak kolędnicy będą potem pod oknem mym stać i przeprosiny składać…
Ale… Właśnie z tym oknem.
Zatem zacznę od początku…
Nasza rodzinna Wigilija zaczyna się dużo wcześniej. Akurat teraz 15 listopada, gdy stworzona została grupa na whats’upie pt „Wigilia”.
Jako, że nie możemy się jej doczekać, to już tam, grupowo możemy pisać swoje spostrzeżenia. Tam wylosowaliśmy prezenty. Tam wybraliśmy film, który oglądamy w nocy na projektorze, żeby nie było potem długiego zastanawiania. Choć i tak ostatecznie klasyczny spór o seans się pojawił. Tam wysyłamy sobie piosenki, zdjęcia z poprzednich Wigilii. No już tam, chcąc nie chcąc, samoistnie zaczęły się podśmiechujki z Justyśki, co dwa ciasta piekła… Jako, że grupy nie opuściła, wie i swoją wartość zaangażowania w rodzinne przygotowania zna. Ewidentnie zna. Ona i my.
Kiedy wjeżdżają w bramę chwilę przed kolacją Wigilijną, stoimy w kuchennym oknie.
Ja, Tosia i Benio. Adaś wyleciał w krótkim rękawku pomóc Im nosić bagaże, prezenty i zupy z rybami. Patrzymy jak wychodzą z auta. Wyglądają pięknie. Tacy odświętni. Wyszykowani.
Łapię te małe rączki moich dzieci i mówię Im – zróbcie sobie proszę „stop-klatkę” teraz.
Bo jako pierwsza wysiadła Babcia i Dziadek.
I dodałam – bo to wspaniałe, że są. Będzie kiedyś taki czas, w którym z tego auta nie wysiądą.
I załamał mi się głos i łzy spadły wielkie jak grochy. Benio popatrzył w moje oczy i mocniej zacisnął dłoń, która połączona była z moją. W tym czasie Babcia wyciągnęła z kieszeni telefon i zrobiła naszej trójce zdjęcie w tym oknie. Potem widziałam to zdjęcie. Dwa były. Oba zamazane. Bo może Ona też się już wtedy wzruszyła…
Na pewno jednak poleciały Jej łzy przy życzeniach…
Od kiedy nie mamy tego opłatka, składamy sobie życzenia na głos, przy stole.
Od najmłodszego. Każdy mówi za co dziękuję, czego życzy. I to jest czas, w którym nie sposób utrzymać tych łez w sobie.
Nie ma w środku człowieka takiej pojemności na tę wdzięczność. Wypływa ona wówczas przez te nasze oczy zaszklone. I szklą się wszystkim.
I najmłodszym i najstarszym. I dziewczynom i chłopakom. Przy wdzięczności Wigilijnego stołu nie ma wyjątków. To płacz szczęścia, w którym trudno nam uwierzyć, że się wspólnie mamy. Że się mamy tak. Z tą miłością. Że jak to potem dziadek ze Szwagrem powtarzają, zjawiskowym jest fakt, że od lat dziesięciu do siedemdziesięciu czterech lubimy ze sobą być. Po prostu.
Zawsze dziękujemy za siłę, którą mamy w sobie jako rodzina. Że poradzimy sobie ze wszystkim co nadejdzie. I Mama wzrusza się bardzo myśląc o córkach, które się tak kochają, które są ze sobą tak blisko. Zresztą mówi, że to było Jej największe marzenie.
Wtedy pokazuje Justynce tymi dwoma palcami, że na nią patrzę i mówię bezgłośnie lecz wyraźnie – DWA CIASTA.
I rozpłakujemy się jeszcze mocniej z tej głupoty.
W tym roku nasz świąteczny stół się przepięknie rozrósł i dołączył do nas chłopak Emilki.
Dziadek życzył Mu, aby wojna w Jego kraju się już skończyła, i aby jak najwięcej Jego bliskich zostało przy życiu. Bo pochodzi z miejsca oddalonego 50 km od granicy z Rosją i zbombardowane jest prawie wszystko. I mówi to Dziadek tak, jak to On. Wolno i z przystanięciem przy każdym ważniejszym słowie. I lecą nam koleje łzy. Kapią po tych eleganckich strojach.
I Pasza tak pięknie po polsku dziękuje nam za wciągnięcie Go do rodziny, jakby był w niej od zawsze. I dziękuje, że wraz z Emilką dostał tyle dobrego.
Fajnie, fajnie. Jeszcze nie wiesz, co Cię z tą rodziną głupkowatą czeka. Spróbuj zrobić ino dwa ciasta na Wigilię..
Śmieszkujemy, że mogliby już się zaręczyć, bo chcemy żeby został już na zawsze z nami.
I brakuje nam Huberta, chłopaka Nusi. Ale może i On się do przyszłych świąt oświadczy…
Myślę, że jeśli Bóg istnieje i patrzy na te nasze słowa przy Wigilijnym stole, to zastanawia się, czy by nie zwolnić nas z tego opłatka dożywotnio. A może i zgłosiłby nas na olimpiadę. Gdyby tylko olimpiady wsród niewierzących organizował.
Na słowa przy tym stole, ale i tymi przed tym zanim zasiądziemy… gdy kilka dni wcześniej do telefonu mój Tato mówi mi – Cieszę się Julisiu, że jedziemy do Was. Lubię tam ten świąteczny czas.
Chyba wtedy czuję magię świąt najmocniej. Wtedy i gdy dzwoni Mama zapytać ile pasztetów i schabu upiec, bo jest w mięsnym.
Po tych życzeniach i słowach podziękowań, które budują nas na cały rok i życie, nalewamy zupy grzybowej. Każdy przy niej wyjątkowo wzdycha, bo Babcia Ela robi grzybową zjawiskową. Potem rybka, ziemniaczki, suróweczki. Kompot z suszu.
(ale, że potem kury suszonych owoców jeść nie chciały, to się dziwię..?)
Kiedy sprzątamy po kolacji, Adaś robi kawki, ja ładuję zmywarkę, Justynka kroi ciasta (no bo co innego by mogła? opłatek łamać? łamałaby gdyby miała. W domu se połamie jak wróci.)
A Babcia mówi – jak ja kocham ten czas, że tylko naszykuję wszystko, a potem mogę sobie siedzieć. Wiecie ile Ona naszykowała? Jak dla wojska, bo i obiady na świąteczne dni. A Ona nazywa to, że może tylko siedzieć. Takie podejście czyni człowieka szczęśliwym.
Tak, przy stole również wspomniałyśmy z Justynką, że cała magia naszego życiowego Bożego Narodzenia to Ona. I dzięki Jej zaangażowaniu, tak kochamy ten czas. Ona go stworzyła.
A kiedy zasiądziemy już z kawkami, ciastkami, mandarynkami, dzieci roznoszą prezenty.
Otwieramy po kolei i wszyscy oglądają ten jeden otwierany. Komentujemy, robimy sobie polewkę, ironizujemy. Szwagier robi to wyśmienicie. Szczególnie ze swojej Teściówki.
A Teściówka uwielbia to uroczo. Każdy mierzy, wącha, prezentuje. Opowiada dlaczego się cieszy. I co z tym teraz zrobi, gdzie wykorzysta…
I pewnie wszystko to co następuje później nie jest może zbytnio dla nikogo interesujące, może i to co wydarzyło się wcześniej… I nawet nie miałam tej historii zapisywać, bo dla nas jest ona co roczną wyśnioną chwilą. Chwilą , na którą każdy wyczekuje i która jest jego filarem. Ale może dla Was zupełnie nieistotną. Pewnie dla wielu, jak się dowiedziałam – trudną do uwierzenia. Ale napisała do mnie dziewczyna, która powiedziała, że co roku czekała na nasze święta. I kiedy już ich nie zapisuję, to czyta wszystkie poprzednie.
Zapisuje zatem. Dla Niej. Dla siebie. Dla dzieci mych. Dla siostrzenic. I dla mojej siostry, która kiedy przyjedzie kiedyś do mnie, z balkonikiem i będzie robić nerwową atmosferę w związku z szykowaniem to Jej przypomnę… A pamiętasz jak zrobiłaś dwa ciasta i przede wszystkim wyśmienity humor?
Do nocy oglądaliśmy film w oranżerii z popcornem. Choć chyba bardziej symbolicznym, bo nikt nie potrafił ani ziarna wcisnąć.
I wspólne świąteczne śniadania. I spacer. I tańce babskie. Choć i nawet Szwagier dołączył na chwil parę.
No i spanie. Boże! Co z tym spaniem! No bo naście osób śpi i każdy chce co rusz gdzieś indziej. Ci w bazie, Ci z Babcią (znaczy dzieci, bo wiadomo, że nie Szwagier), tamci na materacu, a inni na kanapie. Jedni drugich oskarżają o chrapanie. I roszady.
I noszenie kocy, poduszek, materacy. W tę i z powrotem. Miałam wrażenie jak tak na nich patrzyłam, że to ten sam obraz jak w „Kevinie”, gdzie szykują się spóźnieni na samolot. Tak ciekali.
Kiedy po śniadaniu gramy w kalambury chłopaki na dziewczyny, Benio losuje hasło do pokazywania i trafia mu się słowo „sex”. Choć oryginalnie był to „akt miłosny” to przetłumaczyłam Mu na szybko łatwiej. Pokazał świetnie, bawiąc się przy tym wyśmienicie, choć zgadujący nie mogli uwierzyć, że chodzi o to, o co myślą, że chodzi, gdyż poprzednie słowa były nad wyraz klasyczne. Odgadnięte. Punkt zaliczony.
Każdy też chodzi ze swoim prezentem. Ubranym, popachnionym, wymodelowanym, czytanym, pitym. I się cieszy. I jest tak dobrze. Tak bezpiecznie. Tak przewidywalnie.
Bo pewnym punktem są dyskusje. Wielopokoleniowe. Na kanapie, na pufach, na dywanie. Każdy kładzie się, gdzie może.
Na kupie, ściśnięci, poobejmowani.
Dyskutowaliśmy na przykład, gdzie zaprowadzi nas sztuczna inteligencja. Jedni widzą w niej zagrożenie, inni rozwój. I tu nawet zacytowaliśmy fragment z książki wylosowanego przez Tosię Piotrusia.
„Oczywiście tak jak prasa drukarska nie była przyczyną polowań na czarownice ani rewolucji naukowej, tak samo pojawienie się radia nie było przyczyną ani stalinowskiego totalitaryzmu, ani amerykańskiej demokracji. Technologia stwarza jedynie nowe możliwości; które z nich wybierzemy, zależy już od nas.”
Yuval Noah Harari z książki Nexus
Od nas zależy wszystko. Bo to my jesteśmy też twórcami świątecznej atmosfery.
Nasza świąteczna atmosfera jest po prostu przełożeniem rodzinnej atmosfery na co dzień.
Nie ma tam nic więcej. Ani mniej.
Więc ta nasza Wigilia trwa cały rok. Gdybyśmy wierzyli, to rodziłby się nam ten Jezusek i rodził.
Zawsze nam smutno, gdy odjeżdżają. Te trzy dni to zdecydowanie za mało.
Bo zawsze uważamy, że w pełni wartościowe spotkanie jest wtedy, gdy się zdążymy pokłócić. A my się nie pokłócili. Ach! Uwielbiam się z nimi kłócić. Różnice zdań, poglądów. Jakież to jest gęste, jakie twórcze, jakie uczące. No nic. Zostawili my te kłótnie w takim razie na Wielkanoc. Ale Wielkanoc zawsze u Justynki. Zastanawiam się ile naszykować…
Może wezmę wytłaczankę jajek i wystarczy.
Kiedy już myjemy i pakujemy naczynia Mamusi po zupach, rybach, pasztetach i schabach czuję, że koniec świąt… że ten czas, który jest największym, choinkowym prezentem jest za nami… (nie mogę… piszę i teraz mnie się te łzy pchają do oczu, w gardle gula…)
Ale przecież dziś szósty stycznia, a od tego czasu, pomimo odległości, widzieliśmy się już raz i jutro zobaczymy…
Wciskają się do tego auta. Każdy coś gada, psa łapią. Jeszcze wychodzą. Zapominają. Dopowiadają. My stoimy na tarasie i patrzymy z umiłowaniem. Patrzę wtedy jakoś mam wrażenie mocniej. Widzę Ich bardziej. Te twarze za szybami, co się śmieją. Domyślam się, co za głupoty tam pociskają. Machamy. Wszyscy. Mocno.
Dzieciom opadają ramiona i całe ich ciało mówi – szkoda, że już pojechali.
Adaś zaczyna odkurzać, a ja patrzę czy wszystko pobrali. Czy bliźniaczki wzięły kosmetyczki, szczoteczki. Czy wszyscy wzięli prezenty. Dziadek czy wziął fajkę.
O! Babcia zostawiła okulary i książkę. Dzwonie i Babcia mówi, żeby nie wracać, bo nie chce robić kłopotu, ale Szwagier zawraca. Na bank chce nałapać punktów, żeby Teściowa Mu placek po węgiersku zrobiła, jak żona do nocy w szkolnych sprawach siedzi.
Tylko Justynka na pewno nic nie zapomniała. Bo to dwie brytfanki ino były.
( Kiedy Justyś przeczytała moje zapiski z Wigilijnych wspomnień… W sensie te, napisała mi:
„Debilna kretynka!
Po tym szykanujàcym mnie tekście, nie mam szans na znalezienie sympatyków i popleczników!
Jak roboty będę szukać, to mi to wyciągną jak teczki z prl-u i powiedzą: „jaką by pani robotę chciała dostać, jak z pani taki opierdalacz do tego nieempatyczny!”
(Tatuś na bank by powiedział – Dziewczynki! Nie wolno mówić do siebie „debilna kretynka”. Proszę wyszukać w słowniku co to znaczy.)
Odpisałam Jej
„Moi czytelnicy staną za Tobą murem!!
Od 13 lat znają prawdę o Tobie.
Raz Ci się zdarzyło te dwa ciasta i myślisz, że to położy bezgranicznie Twój wkład w pracę, rodzinę i wszchświat?”
No ale wiecie… żeby dwa… ? 😉
choinka – świąteczne opowiadanie
Naprawdę nie wiem jak to się stało, że stoję tu z tą choinką.
Ludzie nie stoją w przeddzień wigilii z choinką na dworcu PKP.
W mrozie, z przemarzniętymi polikami i prawdopodobnie z całkowicie odmrożonymi palcami u stóp.
Choć przecież doskonale wiem jak do tego doszło, to wciąż, ludzkim zwyczajem powtarzam sobie, stukając butem o but, że na prawdę nie wiem, jak to się stało.
A im dłużej spóźnia się pociąg, tym bardziej się temu dziwię.
Zwłaszcza, gdy ma się kilka hektarów lasów. Z choinkami przede wszystkim.
Już widzę minę Tatki w drzwiach, gdy mnie z nią zobaczy.
Ale co mam zrobić skoro już kupiłam? Wyrzucić? Zostawić? Oddać komuś?
O! To jest myśl! Oddam. Na pewno jest ktoś, kto potrzebuje choinki bardziej ode mnie.
Kto w ogóle jej potrzebuje. Bo ja wcale.
Dlatego wciąż dziwię się, że stoję na tym peronie i trzymam w swojej kożuchowej rękawicy dorodnego świerka przewiązanego gęsto sznurkiem. Jego czubek wystaje sporo ponad moją czapkę i ponad czapki pozostałych oczekujących. Jest też o wiele grubszy niż najgrubsza tu z osób.
A w tych zimowych odzieniach jesteśmy wszyscy nad wyraz baryłkowaci.
Pojawia się więc we mnie mocne zastanowienie nad osobnym biletem dla niej. A może to podchodzi już pod przedział towarowy…?
Postanawiam dać się prowadzić biegowi zdarzeń, kiedy widzę wychylający się zza zakrętu pociąg i słyszę jego gwizd.
Pęd rytmicznie pędzących kół, rozwiewa czekającym dolne poły płaszczy, aby przy ostrym hamowaniu oziębić kostki tym bardziej wizytowo ubranym podróżnym.
Czekając, próbowałam odgadnąć kto z nich wyrusza już do rodziny na wigilijną kolację, a kto dopiero skończył swoją pracę w mieście. Nie pomogły w tym trzymane przez nich torby prezentowe, bo zarówno pierwsi jak i drudzy mieli prawo je trzymać.
W zasadzie, każdy ma prawo trzymać, co tam sobie chce… Pomyślałam, zerkając na obejmowane przeze mnie drzewo.
Tak mi się wydawało, do momentu, w którym tłum napierał, a moja choinka nie chciała wejść pod żadnym kątem. A i żadnego kąta nie dało się osiągnąć, bo ludzie za mną, przede mną i z każdej innej strony nie umięli się rozstąpić. Choć czy nie umieli czy nie chcieli… nie wiem, za to istotnym stało się, że w chwili owych rozważań jakaś ręka wysunęła się z pomiędzy kożuchów, kapot i płaszczy, złapała za czubek mojego dziwnego bagażu i pociągnęła do środka, oburzając tym pozostałych.
Śnieg, który zebrał się na gałęziach spadł z impetem na wszystkich aktualnie kotłujących się w przedsionku. Wciągnęłam powietrze, aby zamknąć oczy i na wdechu udawać, że mnie nie ma. Jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Ale chyba jednak było mnie widać, gdyż czułam poprzez ślinotok mówiącego pytanie dotyczącego zagadnienia – czy Pani oszalała?
A potem już musiałam otworzyć oczy, bo każdy mówiący szturchał mnie i trącał jakby potrzebował nagle do wyrzucania swojej frustracji kontaktu wzrokowego.
– Kto to widział wsadzać do pociągu choinkę? – mówił ten, który jeszcze nie wsiadł.
– I to w taki dzień? – kończył ktoś sadowiący się na miejscu siedzącym, którego bronił jak lew.
– A w jaki miała wieźć? W dzień Zmartwychwstania Wielkanocnego? – O! Aż poruszałam głową jak nornica wyściubiająca głowę spod ziemi, gdy widzi coś ciekawego. Nie do końca świat był bezlitosny. Odrobina zrozumienia również pędziła składem o numerze 813 z 6 cioma wagonami i dwoma dodatkowymi na dzień Wigilijny. Z czego jeden zdawał się być przedświąteczną furią z mojego powodu. Albo bardziej z powodu choinki, która do teraz była zagadką.
Mogłam zostawić pieniądze i iść bez niej. Że też człowiek bierze towar, gdy za niego zapłacił? Co to za zwyczaj?
– Idzie Pani? – krzyczał mi ktoś z lewej.
– Gdzie? – zapytałam i usłyszałam, albo bardziej nie usłyszałam swojego głosu. Odchrząknęłam i zapytałam raz jeszcze – Gdzie?
– W którąś ze stron! Nie może Pani stać na środku, bo ludzie nie mają jak wchodzić.
– Mogą mnie wymijać. Ja postoję tutaj. To chyba ostatnie i jedyne miejsce, w którym zmieści się ten świerk.
– Niech Ktoś wyrzuci ten świerk do cholery! Żeby ludzie marzli na dworze, bo drzewo musi jechać? – już darli się ze wszystkich stron.
– Niech Panienka powie dokąd jedzie, ja z Panienką wysiądę i na miejscu wytniemy odpowiednie drzewo, a to zostawimy na peronie – usłyszałam cichy szept prosto do mojego ucha. Dziwne, że w ogóle w tym hałasie udało się go usłyszeć.
Patrzyłam zdziwiona i zanim cokolwiek odpowiedziałam, to wziął moje drzewo i rozpoczął przeciskanie w kierunku drzwi.
Patrzyłam jak wszystkie te głosy, jeszcze chwile temu skierowane we mnie obróciły się w kierunku starszego Pana, który pragnął wyrzucić i pozostawić moją choinkę na pastwę losu, w zimową, wigilijną noc, samotną na peronie.
Z jednej strony czułam ulgę. Już nic nie kuło mnie w ręce, czułam jak odrętwienie w nadgarstku zaczyna powoli ustępować, ale z drugiej strony… Tyle zrobić dla choinki, tyle przyjąć słów obelżywych, tyle o nią walczyć i dać jej odejść…? Jeszcze w obcym towarzystwie?
– Nie! – krzyknęłam. Nagle głos nie uwiądł mi w gardle.
– Jak nie? – odkrzyknął nad głowami tłoczących się pasażerów. – Znajdę Pani nową, ładniejszą.
– Nie chodzi o ładniejszą! Chodzi o tą!
– Co też Pani plecie? Choinka jak choinka! – mówił wciąż torując sobie drogę – Właściwie nie jak każda. Ta jest niepotrzebna – i kiedy robił zamach, aby ją wyrzucić wystarczająco daleko w głąb peronu, usłyszałam gwizd, okrzyk konduktora zwiastujący odjazd i jego silne zatrzaśnięcie drzwi.
Starszy Pan odwrócił się w moją stronę, stojąc nadal mocno, z konieczności, przytulony do mojego drzewa i idąc w moją stronę trzy razy szybciej niż w tamtą, aż się ludzie zaczęli sami rozstępować rozpoczął atak!
– Niech se Panienka w dupę wsadzi ten świerk! Nie w metalowy stojak! Żeby tak ludzi utruć w dzień Narodzenia Pańskiego! Mam nadzieję, że odpuszczenia za grzechy to Panienka za ten rok nie dostanie! A jak dostanie, to niech się tenże ksiądz wstydzi takiej posługi Bożej.
Ach, ale jak nie rozumieć chłopa, będzie chciał dobrze, jak wiara nakazuje, a On nic nie wie o tymże tu grzechu. Siedzi, rozpościera się w luźnym konfesjonale, ale jakby mu tam świerk wsadzić i trzy otyłe w kożuchach baby, to by inaczej grzech rozliczał! – i choć chciał mówić dalej, bo nabrał powietrza, to mu się nie udało, bo trzy otyłe baby w kożuchach, o których przed chwilą była mowa zaczęły okładać go torbami po głowie, rękach, plecach.
Aż się pilnie przypatrzyłam, jak w tym ścisku biorą rozpęd na te silne uderzenia, bo może ów sposoby pomogą mi przy sprawie z choinką.
Przez to przypatrywanie nie zauważyłam, jak dookoła mnie zaczęło latać wszystko, bo bić zaczął się prawie każdy. Chłopy zaczęły w obronie tych grubych bab, bo mówca zaczął im oddawać. Chude baby zaczęły swoich chłopów obkładać. Z zazdrości o te grubsze, albo przy tej wigilii już nie wytrzymały i z całego roku miały sposobność dać sobie upust.
Może i tym grubym podziękują za tę możliwość i pretekst bez podejrzeń.
Miałam przez chwilę myśl, że stałam się ze swoim problemem zupełnie nieistotna. Aż ktoś krzyknął.
– To wszystko przez nią! Przez tę z choinką!
Jako, że budowy byłam ani grubszej, ani chudszej, nie wiedziałam gdzie mam swoje miejsce w tej walce zająć. Byłam pewna, że za chwilę zamienimy się w opał. Ja i mój świerk. Idealnie poćwiartowany. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ktoś wyciągnął z torebki siekierkę.
Jeśli można zginąć od nadmiaru jednocześnie krzyczących do Ciebie ludzi, to czułam, że jestem tym przypadkiem. A do tego robiło się strasznie duszno. Czułam jak powoli słabnę. Od ścisku, gorąca i jakby nie było stresu.
Kiedy czułam, jak odlatuje, zobaczyłam wyłaniającą się nad tłumem rękę, tę samą, która wcześniej złapała za czubek moją choinkę wciągając ją do pociągu.
Ta sama ręka złapała znowu czubek świerka, a druga wcisnęła się pod moją pachę i sprawnym ruchem wciągnęła w głąb wagonu.
A potem nacisnęła sadzając mnie na fotelu. Wciąż obejmowałam drzewo i prawdopodobnie pod niespodziewanym naciskiem pociągnęłam sznurek, którym była przewiązana.
Jeśli to, co dotychczas było zakrawało na awanturę, tak właśnie rozpoczynała się wojna światowa. A już na pewno wagonowa.
Przez kilka sekund po tym jak sznurek puścił, a gałęzie wypełniły cały wagon, nastąpiła złowroga cisza. Zdumienie pasażerów było tak wielkie, że zaniemówił każdy. Nawet ten, któremu stan milczenia był obcy.
Najpierw rozpostarły się gałęzie na samym czubku. One powciskały się w bagaże poukładane nad głowami. Niektóre pakunki pchnięte odnogami pospadały na głowy i kolana, ale nikt tego nie zauważył, bo już kolejne gałęzie uderzały w czapki, kapelusze, berety, wystające nosy. Kolejne w ramiona, ręce. Aż ostatnie wyściełały nam luki między nogami i trzewikami. Wszystko to odbyło się w przerażającej ciszy.
Ja zdążyłam przez ten czas przyjrzeć się chłopakowi, który stał obok mnie i miał te ręce, które dwukrotnie wciągały gdzieś moją choinkę.
Miał też twarz, która przez chwilę mignęła mi zanim okryły ją igliwia świerka.
Po jakże doniosłym otwarciu mojego drzewa i towarzyszącej temu ciszy nastała wojna.
Wszyscy wydarci i wpatrzeni byli we mnie, a ja czekałam aż pojawi się ta twarz.
Ludzie próbowali się jakoś odnaleźć i na nowo zagospodarować między tą dziwną, niesprzyjającą, kłującą okolicznością świątecznego igliwego symbolu.
Niektóre Panie podniosły torebki, aby ucisnąć gałąź i na niej położyć pakunki.
Ktoś inny wcisnął sobie między oparcie a plecy. Niektórzy wykazali się sprytem i szalikiem podwiązali gałęzie do półek bagażowych. Ale nikt nie złamał ani jednej z przeszkadzających odnóg. A przeszkadzały wszystkie. Gęste, cholernie kłujące i długie.
Czyli ta złość to nadmiar przedświątecznych spraw i załatwień, a w sercu prawdziwe dobro.
I kiedy w tej absurdalnej sytuacji uśmiechnęłam się sama do siebie, zza gałęzi wyłoniła się ta twarz. Z podbitym okiem. Czerwonym i ciemniejącym z ogromną prędkością.
Jak? Jeszcze przed chwilą to była twarz bez uszczerbku. I wtedy mignęła mi w pamięci ta chwila, gdy otwierająca się gałąź leci z całą swoją mocą prosto w twarz właściciela tamtych rąk. Tylko tego mi brakowało.
– Nie mogłaś kupić jodły? – zapytał.
– Nie było. – odpowiedziałam chyba z wielkim przerażeniem, bo uśmiechnął się jednym kącikiem ust, aby zasygnalizować żart. Bynajmniej tak mi się zdawało. Wciąż nie traciłam wiary w ludzkość i magię świąt. Choć chyba sama wielu tę magię dziś zabrałam.
– Nie było jodły? – ponowił.
– Nie było- i ja ponowiłam. Głupio ponowiłam. Bo On zrozumiale.
– Czyli tylko świerki?
– Jeden świerk. Ten.
– Hmm… – mruknął z zastanowieniem i zaczął wodzić oczami po choince. Czyli po całym wagonie, który wypełniała choinka i dodał – Jeden, a jaki dorodny.
– Aż nad wyraz. Gdybym miała wybór wybrałabym mniejszy.
– Niepotrzebnie. Ten pięknie udekoruje dom, jeśli zdoła wysiąść z pociągu.
– W domu już zapewne mamy choinkę. Tatko jest leśniczym. Choinek nam nie brakuje.
– Nie brakuje…? – powtórzył
– Nie. Ta pojawiła się przez przypadek.
– Tak, słyszałem, że chodzą przypadki po ludziach – i mrugnął do mnie bordowym już, podbitym przeze mnie okiem. Albo przez moją przypadkową choinkę.
– Biegłam na pociąg, gdy zaczepił mnie pewien człowiek. Wydawało mi się, że bezdomny. W zielonej kapocie, podartej czapce. Zaczął do mnie mówić, ale nie dałam Mu dojść do słowa, bo nie pamiętałam dokładnej godziny odjazdu i bałam się, że jestem już spóźniona. A to w końcu Wigilia. Mama czeka na mnie z rękoma pełnymi pracy przy kuchni, bracia z ubieraniem choinki. Nie mogłam się spóźnić. No nie dzisiaj! – strzepnęłam ręką igliwia z kolan – ale on mówił dalej i szedł za mną tym szybkim krokiem. I wlókł to wielkie drzewo. Powiedział, że muszę je wziąć, bo on to poczuł. Pomyślałam, że poczuł to przede wszystkim głód. Ściął na uboczu i potraktował jako źródło zarobku. A potem doszłam do wniosku, że dziś Wigilia i trzeba czynić tylko dobro, więc wyciągnęłam z portfela pieniądze, odliczyłam kwotę za jaką Tatko sprzedaje drzewa i dałam nieznajomemu, przechwytując ten ciężki pień. Patrzył zdziwiony na te pieniądze. Jakby się ich nie spodziewał. Byłam pod wrażeniem tej gry aktorskiej. Zmarnowany talent. Zakomunikował, że zaniesie mi ją na perony, potem przyśle kogoś kto mi dalej pomoże. Zmarnowany talent i zgrywuśnik. Jak odchodził, to orzekł, że musi teraz kupić drugą, bo tę niósł do domu i jak teraz dzieci mu wybaczą. „To niech Pan weźmie tę!” – krzyknęłam, nie wierząc w ową historię i ten dom.
„Nie, ta musi być Pani. Ja to czuję. Ona Pani przyniesie dużo dobrego” – powiedział mi, podskoczył przytupując piętami w górze jak góral i zniknął za rogiem. No i teraz widzę to dobre. Tą wszechogarniającą złość, lejącą się z każdej strony wściekłość, ciasnotę, Twoje podbite oko, pobite otyłe i pobite chude, prawie skatowany orator. Może to mój prezent za ten rok. Ależ musiałam być grzeczna. Rózga w dorodnej postaci.
– To i mój rok nie najlepszy, jak mi się tak dostało z tej rózgi.
– Przepraszam – powiedziałam i wypuściłam powietrze, które wstrzymywałam chyba od czasu, gdy je nabrałam aby zniknąć.
Koła pociągu zaczęły piszczeć zaciągnięte hamulcem, a wagon nie zwalniał.
Sunęliśmy po zlodowaciałych szynach. Przez okno dało się zobaczyć ludzi biegnących po peronie i goniących drzwi wejściowych. Jak chcieli tu wejść – nie wiem. Bo od nas nikt raczej nie wysiadał.
Zatrzymaliśmy się sporo za stacją. I aby wsiąść do pociągu trzeba było wejść w śnieg sięgający kolan. Wsypywało się zatem tym podróżnym do butów, w nogawki. Z pola ciężko było dosięgnąć schodów pociągu więc najpierw chłopy składali ręce i tak robili schodek dla kobiet. Zaczepiały się im te spódnice o ich palta, kufajki, czapki uszatki. Wpadały torby i pakunki prezentowe w śnieg. Miałam wrażenie, że oglądanie tego zdarzenia pozwoliło wszystkim choć na chwilę zapomnieć ponownie o mnie i mojej choince.
Kiedy ktoś otwarł nasze drzwi i już uformował schodek z rąk, inni zaglądający zobaczywszy to drzewo wypełniające cały wagon krzyknął – Tu się nie uda! Nikt w to igliwie się nie wepcha.
Po czym zamknęli drzwi, a wszyscy z naszego wagonu zaczęli bić brawo.
Radość trwała krótko, bo drzwi ponownie zostały otwarte. Tym razem wsiadł konduktor.
Byliśmy pewni, że każe się wciskać tym, co przeszli pod inne wagony. Ale kiedy zobaczył sytuację panującą u nas machnął ręką i krzyknął, że biletów też nie ma sensu tu sprawdzać.
A zanim docisnął drzwi słychać było, jak mówi do innego konduktora – Tu już wigilia na całego. Drzewo jest, prezenty są i nawet pobici jak na rodzinną wigilię przystało.
– Kolęd nie ma! – zakrzyknęła jedna z tych chudych. I zaintonowała – Chrystus się rodzi, nas oswobodzi!
– Anieli grają, króle witają! – zawtórowały jej tęższe, inne chude i te co nie wiadomo.
– Pasterze śpiewają, bydlęta klękają, cuda, cuda ogłaszają – dołączyły się wszystkie chłopy z orędownikiem na czele.
– Może nie jest tak najgorzej z tym kłującym świerkiem? – i chyba chciał mrugnąć mi tym podbitym, ale opuchlizna zasłaniała wszelkie ruchy. W zasadzie to nie było tam już oka. Nie mówiąc o wesołym jego mruganiu.
Kiedy dotarliśmy do stacji, na której wysiadałam i na szczęście wysiadała też jego większość, wstałam i powiedziałam, że chyba czas wynieść choinkę.
Każdy podniósł gałąź, pod którą lub na której siedział, a te ręce oplotły wszystko sznurkiem bystrze nadzorując to jednym okiem.
Wysypaliśmy się z wagonu, jak pomarańcze z urwanej siatki.
– Dziękuję – podniosłam głowę do góry, bo górował nade mną swą posturą.
– Cieszę się, że mogłem się przydać.
– To ja będę się żegnać. Idę tędy – powiedziałam pokazując w stronę domu.
– Ja jeszcze nie wiem, gdzie idę, ale również mogę spróbować tamtędy.
Ruszyliśmy wysoko podnosząc nogi, bo aby dostać się do mojego domu, trzeba było przejść przez tory, potem przez rów, zasypany do cna, a potem wzdłuż pola. Było bielusieńko.
Można też iść normalną drogą, ale jest ona znacznie dłuższa. Niestety wciąż pomimo wieku zapominam, że dłuższa jest ona latem czy wiosną, natomiast zimą, gdy śnieg sięga kolan, droga staje się niezłą przeprawą. I pomimo doświadczenia wciąż robię to samo.
– Niełatwa ta droga do domu. – skomentował jakby słyszał moje myśli. A ja słyszałam jego niemy śmiech.
– To zostaw chociaż tę choinkę. Jutro Tatko po nią przyjdzie. Za jasności.
– Nigdy…
– Co nigdy? – dopytałam, bo urwał i zamilkł.
– Chciałem tu powiedzieć Twoje imię, ale zorientowałem się, że nie było czasu na jego poznanie.
– O rany! – ściągnęłam rękawiczkę i wyciągnęłam rękę – Zofia.
– Staszek.
– Miło mi Staszku.
– Nigdy Zosiu nie rezygnuj tuż przed metą. Droga tej choinki była zbyt intensywna, aby zrezygnować przed wniesieniem jej do domu.
– Ale my w domu mamy już choinkę.
– To ta zagości na ganku. Doniosę – podrzucił ją trochę, aby wygodniej złapać i przedzieraliśmy się przez ten śnieg w kierunku domu, którego nie było nawet widać zza ciemnych konarów zagajnika.
Szliśmy w tym trudzie, wlókł się za nami ślad ciągniętej choinki jak jakiego włóczonego trupa.
I wtedy mnie nawet na chwilę olśniło, że idę z obcym, do tego pobitym człowiekiem przez te ciemne doliny. Tylko jeśli kogoś należało się tu bać, to może bardziej mnie, bo to ja owej bójki się dopuściłam. Niejako.
Jak się robiła między nami choć krótka luka, bo szłam wolniej, to od razu przystawał i czekał.
I przy jednym z tych jego przystanków, zapytałam, co go do naszej wsi sprowadza.
Rozpoczęłam dialog, który trudno było prowadzić ze względu na katorżniczą przeprawę przez wysokie zaspy. Mróz jaki wpadał do ust przy nabieraniu powietrza kuł w podniebienie. Dlatego szliśmy w ciszy i oddychaliśmy nosem.
Ale zadałam to pytanie. A On zaczął odpowiadać.
– Urodziłem się w dosyć zamożnej rodzinie. Zamożnej i szczęśliwej. Mieszkaliśmy na skraju wsi. Dziadkowie, rodzice i mój młodszy brat. Z czasem jak dorastałem, odeszła babcia, a po niej dziadek. Rzecz naturalna – mówił krótkimi zdaniami, aby nie łapać tego zimnego powietrza zbyt dużo – Potem umarł mój brat. Długo chorował. Miał swoje łóżko w kuchni, aby jak najwięcej mógł być z nami. W kuchni też spędziliśmy ostatnie święta razem. Pamiętam iskry z pieca, które strzelając w górę robiły najwięcej świątecznej atmosfery. Pomimo tego, że udekorowaliśmy wszystko co było można, aby dać mu jak najwięcej radości. Niedługo potem zmarła Mama. Choć chorowała, tak my wiedzieliśmy z Tatą, że umarła z żalu. Że te choroby też przyszły z cierpienia. Zostaliśmy sami. Smutek był ogromny i wszechobecny. Ale radziliśmy sobie. Do momentu, gdy na Tatę spadło drzewo przy wycince lasu. Zostałem sam.
Najpierw obraziłem się na las. Ale kiedy złość przeszła, postanowiłem opuścić dom, bo nie było tam już nikogo, tylko cisza. Lubię ciszę. Ale nie taką.
– Przecież to jest niemożliwe! – stanęłam i wykrzyczałam do niego, jakbym na niego była o to zła.
– Niemożliwe. Dokładnie to uczucie towarzyszyło mi przez cały czas. Wypierałem wszystko, co po kolei przychodziło. Aż nadszedł czas w to uwierzyć.
– Takie rzeczy nie mogą się dziać jednemu człowiekowi!
– Dzieją się Zosia. Każdego dnia, w każdej chwili – powiedział jakby było to coś normalnego i ruszył dalej.
– A dlaczego siedziałeś w tym pociągu? – podbiegłam, choć było trudno.
– Kiedy opuściłem dom, łapałem się każdej pracy. Najlepiej tej z drewnem. Pracowałem w tartaku, w stolarni. W ostatnim miejscu ścinaliśmy choinki na świąteczną sprzedaż w mieście. Drwal, który pracował ze mną powiedział mi, że poszukują tu kogoś do pomocy w lesie. Kiedy ścięliśmy ostatnią partię drzewek, kupiłem bilet na pociąg i wsiadłem.
– Ty jedziesz do pracy u mojego Tatki? – znowu wykrzyknęłam, ale wiatr wiał w przeciwnym kierunku i na szczęście doszło do Niego w innej tonacji.
– Tak się chyba zdaje. Tak pomyślałem, gdy powiedziałaś to w pociągu.
– Czemu nic nie mówiłeś?! – szliśmy teraz równo, choć wolałam za nim bo wtedy wydeptywał mi drogę.
– Nie wiedziałem na jakiej stacji wysiadasz. Uważałem to za zbyt duży zbieg okoliczności i tym samym uznałem za niemożliwy.
– Niemożliwa to jest ta choinka- skwitowałam.
Dalej szliśmy już w milczeniu i nawet przyspieszyliśmy, bo widać było furtkę na moje podwórko, gdy mnie trochę olśniło…
– A jak wyglądał ten drwal, co to powiedział Ci o pracy u Tatki?
– Wyglądał jak bezdomny, w zielonej kapocie i podartej czapce – odwrócił głowę w moją stronę i ponownie mrugnął okiem, które nie mrugało.
Pokręciłam tylko głową zastanawiając się czy czasami zmęczenie nie wzięło góry nad moim realnym łączeniem faktów…
– Zośka! Gdybym wiedział dziecko, że przyjedziesz tym pociągiem to bym wyjechał! – krzyczał Tatko z drabiny upinając gałęzie nad wejściowymi drzwiami.
– Sama nie wiedziałam! Mam choinkę – pokazałam na drzewo.
– Choinkę? A po co?
– Wciąż się dziwię… – wzruszyłam ramionami i dodałam – i chłopaka, którego podobno szukasz do pracy w lesie.
– Szukam, w zasadzie zamierzałem szukać, bo jeszcze nikomu o tym przecież nie mówiłem – podniósł ze zdziwieniem brwi i poprawił czapkę.
– Staszek – wyciągnął rękę i podał mojemu Tacie.
Wtedy dopiero Tato zauważył podbite oko przybysza.
– Możesz Zosiu iść pomóc Mamie – pokazał głową na drzwi – Bracia też czekają.
Kiedy przechodziłam obok niego, nachylił się do mnie i wyszeptał.
– Nie wiem czy ja mogę mu zaufać. Kto przychodzi do pracy taki obity?
– Ach! To? – uśmiechnęłam się – To moja sprawka Tato. Ja mu tak przyłożyłam. Znaczy choinka, ale to dłuższa historia. Chyba dobry z niego chłopak.
Tata wziął od Staszka choinkę, oparł o płot i poprowadził schodami na górę leśniczówki, w której mieszkali pracownicy.
Zanim weszłam do kuchni, w przedpokoju rzucili się na mnie chłopcy i zaczęli obwiązywać złotą girlandą. Z głębi domu dochodził zapach grzybowej zupy.
Przy wieszaniu szalika i czapki zerknęłam w okno. Staszek, jakby wiedział. Odwrócił się i mrugnął do mnie nie mrugając. Jak gwiazdka w pochmurną, zimną noc.