Serce Matki pękło mi dwa razy.
Pierwszy raz osiem lat temu, a drugi raz wczoraj.
Byłam chora. Cały tydzień. Rano do przedszkola Tosię woził Tato, a odbierała Ciocia wracająca tamtędy z pracy.
Ojcowie wiadomo, nie czytają tablic ogłoszeń. Ciocia, jechała zawsze w pośpiechu, bo w domu czekały też dzieci, obiad do zrobienia.
Do nikogo nie mam żalu. Nawet do siebie trudno mieć. A dobrze jest mieć Kogoś, do Kogo żal można kierować. Może to by uwolniło i pozwoliło zapomnieć. Byłoby jakieś wytłumaczenie. Nie ma Kogo winić.
Tamtego dnia zadzwoniła przedszkolanka mówiąc, że Tosię boli głowa i czy Ktoś mógłby po Nią przyjechać wcześniej.
– Pewnie – odparłam – już Tato po Nią jedzie.
– To pewnie dlatego, że mieliśmy dziś zajęcia z rodzicami i było Jej smutno, że nikt nie przyszedł. – dodała.
I wtedy serce pękło mi po raz pierwszy! Pękło, kiedy pomyślałam jak bardzo musiało pękać Jej, gdy wchodzili wszyscy rodzice, czasami dziadkowie, a do Niej nikt..
Pękło, gdy zaczęła się już lekcja, zamknięto drzwi, a Obok Niej nikogo.
Podobno zastępczą rolę pełniła Pani Dyrektor przedszkola. I choć była cudowna, nie była to Mama.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam wyć jak konający zwierz. Byłam gotowa zrobić wszystko aby cofnąć czas. Aby cofnąć uczucie jakie się w Niej zrodziło.
Aby Ktoś przeczytał tę informację z tablicy ogłoszeń. Abym była zdrowa i ja ją zobaczyła, bo odbierając ją codziennie, czytałam każdego dnia. Ale nikt Jej wtedy nie przeczytał. A była jedynym miejscem z tą informacją.
A czasu cofnąć się nie dało.
Kiedy weszła w drzwi upadłam na kolana przed nią i płacząc wypowiadałam miliony słów. Ściskając Ją. Nie miałam pojęcia co mogę uczynić, aby choć odrobinę zabrać Jej smutek i żal.
Czy według poradników wychowania i uczonych, powinnam nie pokazywać, że było to coś czym należy się przejmować? Czy należało powiedzieć dwa słowa wyjaśnienia i wtedy dziecko nie zwróciłoby zbytniej uwagi. Nie rozdmuchany problem nie nabiera rozmiarów?
Może…
Ale jestem Matką, która pokazuje przed swoimi dziećmi cały wachlarz swoich prawdziwych uczuć. Swoje radości. Smutki. Żal. Złość.
Wtedy pękło mi serce i nie potrafiłam, a może też nie chciałam inaczej.
Moja intuicja podpowiadała mi, że mam być z Nią szczera i powiedzieć Jej, jak bardzo chciałabym naprawić tę chwilę. Jak bardzo domyślam się co czuła. I jak mogę cofnąć czas w Jej sercu, bo prawdziwego cofnąć nie potrafię.
Zupełnie nie pomaga fakt, że jestem Mamą, która od 10 lat jest w każdej radzie rodziców w obu klasach, która zawsze piecze ciasta, która jest na każdym festynie od czasu ustawiania stołów do zamiatania po ich złożeniu. Która od lat organizuje pieczenie ziemniaka, która na każdej uroczystości szkolnej rozkłada talerzyki, filiżanki i parzy kawę do późnej nocy, co cieszy dzieci, bo latają po szkole w ciemnościach korytarzy i szatni (a z lat młodości pamiętam, że była to zawsze fantastyczna przygoda). Zupełnie nie pomaga ten fakt i milion innych, których wymieniać by bez końca…
Bo choć czas można wypełnić z nawiązką, tak do minionego, dołożyć trudno…
Choć nawet gdyby było najtrudniej, to wiem, że ja bym dołożyła. A to jest po prostu… niemożliwe.
Wiem, że od zawsze, i do ostatniego dnia Ich edukacji, będę Mamą szaleńczo zaangażowaną w Ich organizacyjny świat szkolny, jednak nie wymaże z Jej pamięci tamtego dnia, gdy siedziała na dywaniku i patrzyła na drzwi, w które nie weszła Mama.
Wczoraj, osiem lat później, wracając z babskich zakupów, rozmawiałyśmy sobie o tym, bo… właśnie wczoraj, serce pękło mi po raz drugi.
Nasz chłopczyk wracał ze szkoły sam. Wielkie było to wydarzenie, gdyż wracał sam pierwszy raz. Wszystko mieliśmy ustalone, przećwiczone. Rano zdał ostateczny egzamin ze świateł, pasów, mijanych zakrętów i używania telefonu podczas powrotu.
Doskonale przecież wiemy, że to chodzenie na nogach samemu, nie jest tak istotne, jak fakt zakupu miliona słodyczy w mijanym sklepie. Istotne jest też jeszcze włóczenie się z kumplami. Dlatego wrócił trzy godziny później. Informując mnie o wszystkich swoich działaniach i krokach. Zataił jedynie ilość zjedzonych przez te trzy godziny słodyczy.
Późnym już popołudniem widzimy przez okno jak posuwa się między wysokimi trawami ta czerwona czapa i na czerwonym nosie czerwone okulary. Czerwony plecak zwisa z jednego ramienia, a ciało całe wygięte, bo plecak tego dnia niezwykle ciężki.
Machamy Mu, wysyłamy serduszka, ale nic nie widzi. Wzrok wbity w ziemię i powłóczysty krok. Otworzył drzwi, a my zaczęliśmy bić mu brawo aby pokazać jacy jesteśmy z Niego dumni. Kiedy podniósł do góry swą twarz… O mój Panie! Tego smutku opisać nie sposób.
Tonął we łzach. A w rączce trzymał złamaną różę. Osobno łodyga i osobną pąk, do którego przywiązana była czerwona wstążeczka.
– Kupiłem Ci róże na walentynki, a ona mi się złamała. – powiedział na jednym wdechu.
– Syneczku – rzuciłam się na kolana przed Nim i objęłam najmocniej jak potrafię. Utonęliśmy od razu w swoim uścisku i puchu jego kurtki. – Kupiłeś mi róże na walentynki? – łzy poleciały mi gęstym strumieniem.
– Tak. – mówił wciągając nosem płynący katar – I niosłem w plecaku. I dopiero tutaj, na chodniku, za światłami zobaczyłem, że ona się złamała. Jak to zobaczyłem, to się tak skuliłem na tej ziemi z tego smutku. Tak bardzo chciałem Ci ją dać.
– Syneczku, to jest najpiękniejsza róża na tym świecie. Właśnie ta! Ta złamana w czerwonym Twoim plecaczku. Żadna wielka, smukła i dostojna nie jest nawet w połowie tak piękna.
W czasie gdy tuliliśmy się w przedpokoju, Tatuś w swoim biurze dokonał na spinaczu czarów, że ponownie stała się „niezłamaną” różą.
Kiedy myślę sobie o tym małym chłopczyku, który idzie chodnikiem, z boku mijają go szybkie samochody, ludzie spieszą się z pracy, na spotkanie, a w tym małym sercu dzieje się taka rozpacz… A w tej małej łapce, ten złamany kwiat… Bo przecież ta kupiona dla Mamy róża, nie jest sprawą codzienną. Jest sprawą, która miała dać tyle radości Mamie a i Jemu samemu z dumy nad swoim dorosłym czynem. I ten urwany łepek wiszący na czerwonej, cienkiej wstążeczce…
Jakże chciałabym cofnąć czas żeby zabrać od Niego ten smutek i rozpacz, które zaparowywały dusze, ciało i czerwone jego okulary….
Serce Matki nie pęka wtedy, gdy jest ranione. Serce Matki zniesie każdy cios.
Serce Matki pęka, gdy dziecku dzieje się krzywda, a ona nie może temu zaradzić…
Wtedy przychodzi nadludzki ból.
Zawsze, gdy myślę o swoim pękniętym dwa razy sercu, uświadamiam sobie jak wielkie muszą być rany na sercach na przykład tych Mam, których dzieci leżą z łysymi główkami na onkologii, podpięte pod maszyny z życiem.
Czasami też, kiedy przypomni mi się, o tych moich bliznach na sercu, które nie chcą się zagoić, zastanawiam się czy najbogatsze w owe blizny nie są serca Matek, które chcą być „nadmatkami”…?
Zatem może czasami (myślę o tym dla ukojenia i aby nie zwariować) powinnyśmy przytulić swoje w sercu blizny i dać im się już zagoić…?
Bo czy będąc bez blizn, byłybyśmy tymi samymi, najlepszymi dla naszych dzieci Mamami…?
Najlepsze z przeczytanych w 2023


W 2023 roku przeczytałam tylko 47 książek i jest mi z tego powodu smutno.
Liczbę 56 uważam za taką faktycznie minimalną. Jedna książka na tydzień.
Ale i w tych 47 znalazłam perełki, które zmniejszają moje przygnębienie spowodowane marną liczbą.
Zaczynamy. Miałam zawrzeć to wszystko tylko na instagramie, ale nie zmieściłabym nawet najkrótszych opisów. A potrzebuję choć kilka słów o każdej.
🖌️📖”Akuszerki” – było to na początku roku, i wiem, że wiele z Was po nią sięgnęło. Sięgnęło i zachwyciło. To wspaniale, fabularnie pokazana historia biegnąca przez okres stu lat. Moja Mama mówi o niej i jej podobnym – po co Ci ludzie wtedy żyli? Przecież to był jeden znój, smutek i rozpacz. Moja Mama uważa, że lata w których żyjemy są najlepszym czasem w całej ludzkości. To książka – wiedza. Książka, która pozwala inaczej spojrzeć na to, co mamy, a przy tym przystanąć obok przepięknie napisanej historii rodu jak i całej wsi.
I niech nie zmyli Was tytuł. Nie jest zaledwie relacją akuszerek.
Książka, którą nosi się na zawsze w sobie.
🖌️📖 „Cudowne Lata” – poprzednia książka Valerie „Violette” mnie zachwyciła. Jedna z piękniejszych w moim życiu. Czekałam na kolejną z ogromną niecierpliwością.
I choć kolejna nie została we mnie tak jak pierwsza, nie można autorce zarzucić braku talentu. Przez połowę książki nie mogłam powiązać ze sobą kropek, przez co czytając trudno mi było całkowicie się jej oddać. Cały czas miałam z tyłu głowy, że czegoś nie doczytałam, coś ominęłam albo po prostu czegoś nie rozumiem. Patrząc z perspektywy czasu jest to fajny pomysł, ale czytając byłam wkurzona. Dopiero kiedy wszystko mi się wyklarowało poczułam radość lektury i wtedy oddałam się jej należycie.
Pomimo tego odczucia uważam ją za cudną, bo autorka wie jak pięknie nieść nasze uczucia, nasz smutek czy radość. Robi to doskonale w słowie jak i wymyślonej historii.
Poza tym wątek wnuczki wychowywanej tylko przez dziadka jest dla mnie treścią, która najbardziej skradła moją uwagę i serce.
🖌️📖 „Saga o ludziach ziemi” – przeczytałam pierwszą stronę i wiedziałam, że przepadnę.
To jest język i treść jakie kocham najmocniej. Jakich szukam w książkach najbardziej.
Historia zaczyna się w roku 1816 w izbie, w maleńkiej wsi. U prostych ludzi. Opowieść ta wydarzyła się naprawdę. Kolejna porcja wiedzy na temat naszej historii. Nie tej, która mówi o tym co działo się na szczytach wielkich posiedzeń czy przywódców, a z zupełnie przeciwnej strony – u największej biedoty i ciemnoty. O Ich nadludzkiej pracy, o pragnieniu zgromadzenia pożywienia. To bardzo podobna historia do „Akuszerek” jeśli chodzi o trud życia i czasy. O ludziach, którzy nigdy nie byli dalej niż poza swoją wsią, ale wychodzą z niej w poszukiwaniu lepszego życia… Lecz lepszego życia nie ma wówczas nigdzie. Dla nich.
Zjawiskowo pięknie ubrana w słowa historia. Cudowne dialogi, opisy. Nawet przez chwilę nie staje się nudna. Koleje losu są gęste i różnorakie. Zjawiskowa!!! Czekam na trzeci tom!
To taka książka, której chciałabym być autorką. Majstersztyk mojego gustu.
🖌️📖 „Cyrkówka Marianna” jest autorstwa Anny Fryczkowskiej jak i „Saga o ludziach ziemi”.
Jest równie doskonała. Nie wiem czy to zdolność pisania Ani powoduje, że te książki są tak dobre, czy Jej wyobraźnia, pomysły na treść. Nie wiem co jest głównym powodem, ale robi to w sposób mistrzowski. Cyrkówka Marianna również jest historią opartą na faktach.
To małżeństwo cyrkowców, którzy zaraz po wojnie jeździli po Polsce ze swoim dwuosobowym repertuarem. Repertuar jak i przybory były bardzo skromne, ale występy w czasach smutku i traum – bardzo potrzebne.
Książka tak bogata w przygody, zdarzenia, wartości…
Jest i do wzruszeń i do śmiechu. Moja wyobraźnia szalała. Ania pisze tak, że widzisz każdą polną drogę po której idą, każdą wieś, peron. Słyszysz bębenek, w który uderzają aby ogłosić swoje przybycie… Widzisz dzieci, które biegną Im na przywitanie. Usmarkane, bose, w obdartych ciuchach…
Ania jest pisarzem przez największe możliwe P!
🖌️📖 „Najważniejsze to przeżyć” – książka jest historią, która toczy się zaraz po wojnie, w zrujnowanej Warszawie. W mieszkaniach bez ścian, bez pokoi, z urwaną kuchnią.
W gruzach zamiast trawników i ulic. Przeżyć, to najważniejsze, ale potem trzeba po tym wszystkim żyć. I to było może równie trudne.
Historia toczy się powoli, spokojnie. Bez spektakularnych zdarzeń, ale napisana jest jak zwykle rewelacyjnym językiem Ałbeny.
A co dla mnie ważne, narratorką jest przede wszystkim mała dziewczynka.
To dla mnie najlepszy rodzaj narracji. Takiej jak w „gdzie raki śpiewają”, „wielka samotność”, „sekretne życie pszczół” czy jak przedstawione dziś książki Sarah Crossman czy „Wrony”.
Lubie świat widziany oczami dziecka.
A pierwsze pięć stron książki to mój ulubiony sposób prowadzenia historii. Budowa tych zdań i zawarte w nich słowa.
🖌️📖 „Nocami krzyczą sarny” – czekałam na taką powieść od Katarzyny Zyskowskiej po „Historii złych uczynków”. Bo choć każda Jej książka jest dobra, tak aura złych uczynków i unosząca się tam mgła, swoista duszność, zło za woalką było mistrzostwem świata.
To mistrzostwo pojawia się ponownie w Sarnach.
Góry sowie i kobiety. Dramaty i traumy. Historie, na które trzeba znaleźć odpowiedzi.
Ach! Jaka ona była dobra!! Głęboka. Wchodzi pod skórę i gniecie. Gniecie tak, że nie możesz odłożyć jej na bok. Wielki kunszt pióra.
🖌️📖 „To już moje ostatnie życie” – jak ja dawno nie czytałam biografii i autobiografii. Lub chociaż wywiadów – rzeki. Przeczytałam gdzieś fragment z tej książki i pomyślałam, że może być dobra. Zresztą Misiek od zawsze był dla mnie człowiekiem – zagadką i chciałam choć odrobinę tę zagadkę sobie rozwiązać. Przepadłam! Do reszty. Przeczytałam w jeden dzień. Odłożyłam wszystko. Czyta się doskonale. Misiek nawet przez chwilę nie staje się nudny czy męczący. Jest bezlitośnie prawdziwy. Szczery. On nawet do swoich największych wad przyznaje się w taki sposób, że zaczynasz te wady uważać za wspaniałe. 🙂
Oprócz historii Miśka, która jest i przerażająca i piękna zarazem poznajemy od kulis świat filmu, i bohemy artystycznej. Na prawdę dobra pozycja książkowa.
🖌️📖 ” Tippi i ja”, „Toffi”, „Kasieńka” i „My dwie, my trzy, my cztery”.
Odkrycie roku. Doskonała proza. Książka jest pisana w formie wiersza.
Jednak kiedy porzucimy w głowie ułożenie tych zdań czyta się jak normalną książkę.
Ale gdy się skupimy to podzielone linijki też mają swoje znaczenie.
Myślę, że wiele osób, które po nie sięgnie odłoży je z powodu sposobu w jakie są napisane.
A to wielka szkoda, bo wystarczy przeczytać kilka kartek aby już nie zauważać krótkich linijek. Dla mnie mistrzostwo świata. Emocjonalność tych historii weszła we mnie najgłębiej jak się da. Na wskroś prawdziwe, trudne, dramatyczne.
Wszystkie są narracją nastoletnich dziewczynek. Postrzeganie świata ich oczami, rozkładanie tego świata i chęć zrozumienia… wzruszająca do granic możliwości.
Zdolność Sarah Crossman w kwestii pisania, Jej empatia, wrażliwość, dostrzeganie niewidzialnego – dla mnie Nobel! Marzy mi się zapomnieć te książki abym mogła przeczytać raz jeszcze. I kolejny raz i kolejny… A to jak na złość są książki, których nie zapomina się nigdy. Jeśli jest literatura, która powinna przetrwać dla następnych pokoleń, to powinna być tą. Zresztą uważam też, że powinny wejść do kanonu lektur szkolnych. Jedna taka książka podaruje więcej niż dziesięć przerabianych w teraźniejszych czasach.
🖌️📖”It ends with us” – choć książki Hoover są dla mnie pozycjami na letni leżak, czyli bez zbędnych zaangażowań uczuciowo – umsyłowych, to ta pozycja wpłynęła mi na uczucia mocno. Dotyka problemu przemocy w związku. Zależności ofiara i kat. I tego jak trudno się z tego wydostać. Jest naprawdę dobrze zbudowana w swojej narracji, historii i poprowadzenia problemu. Problemu bardzo ważnego. Mam nadzieję, że wiele młodych dziewcząt sięgnie po tę pozycję, i będzie to miało znaczenie w ich życiowych decyzjach czy wyborach. Zatem cieszy mnie, że jest to autorka młodzieżowa, bo dzięki temu uda się jej trafić w tę grupę odbiorców.
Piękna i wzruszająca powieść.
🖌️📖”Smutki wszelkiej maści” to książka autorki „Sen o okapi”. Wiem, że jest to specyficzna książka, która nie podeszła każdemu. Mnie akurat bardzo. Zatem z wielką przyjemnością sięgnęłam po kolejną. I czytanie jej sprawiło mi tyle samo przyjemności.
Tym razem są to osobne rozdziały dotyczące innych sytuacji.
Jest duża kamienica i przygody jej mieszkańców. Cała opowieść prowadzona przez jedną narratorkę – mieszkankę. Jest śmieszno, ale tak śmieszno zwyczajnie. Jest smutno, ale smutno zwyczajnie. Jakże ja przy tej książce odpoczęłam. Było mi przy niej po prostu błogo.
O, i mam nawet zapisane piękne z niej zdanie.
” – Słuszności danej decyzji nie mierzy się jej rezultatem.”
🖌️📖 „Soroczka” – o tak! Ileż w tej cieniutkiej książeczce było mądrości. Ile moich myśli i analiz w związku z życiem. Z istotą życia. Jej wagą i wartością.
A jak ona jest napisana. Angelika Kuźniak będąc tak wybitną reporterką ubrała w zdania wypowiedzi ludzi szykujących się do swojej śmierci.
Najpiękniejsze są dla mnie proste słowa. Bez patosu i zbędnych uniesień.
W prostym słowie zawarta jest najgłębsza mądrość. I ja ją tam znalazłam. Na każdej stronie i w każdym zdaniu. Mam nawet zaznaczony fragment, do którego chcę się odnieść i napisać osobnego posta. Książka – biblia o życiu u jego kresu. Dzieło wybitne.
🖌️📖 „Wrony” – jak ja się upłakałam przy tej książce Petry Dvorakowej.
To też cieniutka książeczka, jednak moje doświadczenie czytelnicze pokazuje mi jak bardzo w krótkiej formie można zawrzeć dogłębną treść. Że nie ilość. Choć przy dobrej prozie chciałoby się jak najwięcej.
To ta opowieść, gdzie czytasz chwilę ale nosisz ją miesiącami w sobie.
Historia opowiadana oczami 12-13 letniej dziewczynki. O jej z pozoru normalnym domu, który po przyjrzeniu się bliżej normalnym nie jest. O dramacie tego młodego człowieka, który nie ma bezpiecznego miejsca w świecie ani w sobie. Który swoje życie wewnętrzne ma tak samo bogate i wielkie jak dorośli. Tak samo smutne i tak samo pełne pustki.
Tylko często tej pustki nikt nie bierze pod uwagę. Bo to przecież dziecko.
Myślę, że to jest obowiązkowa lektura każdej Matki. Każdego Ojca.
I ona również powinna być szkolną lekturą. Ale wcześniej lekturą każdego rodzica.
W swojej maleńkości jest to Wielka książka.
zmarszczki / życzenia
Leżeliśmy na łóżku. Wszyscy razem. Późnym wieczorem. Zaraz przed spaniem.
Zanim rozejdą się do siebie, kokoszą się u nas. Najczęściej też u nas zasypiają.
Potem nie mamy serca Ich budzić żeby przeszli do swoich łóżek.
Chłopczyka jeszcze jesteśmy w stanie przenieść, ale dziewczynkę już ciężko.
Kiedy natomiast zasypiają u siebie, to pomimo wieku, nie ma końca nawoływań nas na ostatni już przytulas i całusek. Czasami stopujemy rozpoczęty film kilka razy i ciągniemy te zmęczone nogi po schodach na górę, aby dać po jeszcze jednym, „ostatnim” przytulasie.
Czasami, owszem, mówimy Im, że zajdziemy do nich raz jeszcze idąc spać.
Czasami, owszem, mówimy – dzieci, już byliśmy, dajcie nam też coś obejrzeć.
Ale zawsze wtedy nie wiem o czym oglądam film, bo myślę sobie, że jestem beznadziejną Matką. I, że kiedyś zapragnę chodzić na te niekończące się całuski.
Ale… wtedy leżeliśmy wszyscy razem, na jednym, sypialnianym łóżku, gdy Benio jeździł palcem po twarzy Taty. Po nosie, policzkach, aż zatrzymał się paluszkiem na czole.
– Czemu Ty masz Tato tyle zmarszczek? – zapytał, po czym dodał – a fuj.
– Zapytaj Mamy, Ona jest specjalistką od zmarszczek.
Odpowiedział tak, bo słyszał jak kiedyś to samo pytanie Benio zadał mnie. I również wtedy przystanął paluszkiem na czole.
– Wiesz synku – odpowiedziałam wtedy – te zmarszczki to jak najpiękniejszy obraz mojego życia. Szkicowany z wielką dokładnością. Gdybym się ich pozbyła, to jakbym po części wymazała jakiś fragment ze swojego życia. A ja, całe swoje życie, bardzo kocham. Dzięki wszystkiemu co się zdarzyło, jestem tu gdzie jestem. Nie chciałabym być w żadnym innym miejscu.
A poza tym – pomyślałam – który fragment miałabym wymazać aby zachować to życie takie jakie mam? Czy te złe?
Kiedy właśnie te złe chwile, doświadczenia, te smutne zdarzenia, pozwalają wyciągać lekcje i żyć lepiej niż dotychczas. To one robią terapie, które działają. Wciąż powtarzane myśli aby nie przejmować się tym czy tamtym, nie stają się naszą wcieloną w życie lekcją. A nawet jeśli, to bardzo długą nauką. Żmudną, do której często traci się cierpliwość.
Tylko doświadczenie, gdy zawiedzie Cię Ktoś, Komu dałeś całe serce umocni wiarę w to, że nie masz wpływu na to jak odbierze Cię świat. Świat odbiera Cię przez pryzmat swoich problemów, nie przez pryzmat Twojego zachowania.
Czasami dasz Komuś całą lojalność swoją, a On ją zdepcze, bo będzie potrzebował potupać nogami.
Innemu dasz mało co, a On będzie Cię cenił, bo spokojnie kroczy przez życie i wiele ma w sobie pokory.
Tylko doświadczenie, gdy zawiedziesz Kogoś Kto oddał Ci serce i lojalność swoją, umocni wiarę w to, że refleksja nad tym zdarzeniem jest głęboką lekcją.
Z tego jest ogrom zmarszczek. Bo takie lekcje mają wielką wagę. Skóra, która ten ciężar musi unieść, mocno się naciąga. Kiedy teraz przychodzi zmartwienie podobnej wagi, szukam na twarzy bruzdy, która odpowiedzialna jest za tę już przepracowaną lekcję. Uświadamiam sobie, że ta mądrość już wyryła się zarówno w głowie, duszy jak i na mym czole. A może odrobinę między brwiami. Gdzieś tam. Noszę ją wraz z sobą.
Uwielbiam te zmarszczki przy zewnętrznych kącikach oczu. Najintensywniej tworzą się latem. Gdy na leżaku czytam książkę. Słońce świeci tak mocno, że muszę zawsze przymykać jedno oko. Kiedy przewracam się na drugą stronę, przymykam drugie.
Po takim dniu na słońcu, od oczu odchodzą mi kreski jak promienie słońca. Trzy nieopalone w środku zmarszczki. Mówią o tym ile udało mi się przeczytać wciągających historii. I jak piękne okoliczności towarzyszyły temu czytaniu. Zatem jak oddać tak piękne wspomnienia?
Nawet wprost przeciwnie, co lato tworzę nowe.
Przecież każda ta zmarszczka miała też swój początek. Czy już wtedy, gdy będąc nastolatką, o późnej porze spóźniał się pociąg, a dworzec zdawał się być trochę straszny.
A może początki zmarszczek sięgają dnia stresu przy przedszkolnej, pierwszej recytacji?
Pogłębiają się w tęsknocie przy pierwszej miłości, w gniewie przy czwartej, i śmiechu przy ostatniej? Ileż w żłobieniu zmarszczek swojej roli miał wciągany katar, gdy stało się na przystanku autobusowym? I cóż namalowały głupie miny?
Przecież strojenie głupich min również przystroiło na stałe naszą twarz.
Każde zdziwienie, które porusza całe nasze czoło sprawia, że już nie musimy dziwić się po raz kolejny i idziemy już spokojniej, po tym co oswojone.
Moja przyjaciółka Ala (która jest odpowiedzialna za większość moich zmarszczek śmiechu), mawia – Twoje czoło żyje swoim życiem.
To prawda. Ono całe się porusza gdy mówię. Gdy pokazuję. Jest odzwierciedleniem mojego charakteru. Tak samo żyję. Całą sobą. Czasami takie życie robi naprawdę głębokie zmarszczki.
Świetnie trafiło, bo ja swoje zmarszczki bardzo cenię. Jestem z nich dumna.
Ze swoich przeżyć, po których się podnoszę. Ze swoich śmiechów do łez, w których wielbię tonąć. Ze zmartwień, które nazywam – wszystko działa na moją korzyść. I wtedy też tworzę jakąś zmarszczkę, gdy w skupieniu szukam korzyści.
Zmarszczki smutków, rozpaczy, błędów trzeba trzymać blisko, bo świadomość ich nabycia pozwala przetrzymać je w teraźniejszej formie. Tylko takie zatrzymanie ich pogłębienia mnie interesuje. Natomiast te od śmiechu niech idą w najgłębsze tonie.
Życie nauczyło mnie, że tylko piękno i wartość naszych doświadczeń, naszych uczuć, naszego czerpania z chwili jest nieśmiertelne. Bo ich energia krąży po świecie nawet wtedy, gdy nas już zabraknie.
Zatem lubię każdą z moich zmarszczek. Te, których sympatią darzyć nie powinnam, są ważne poprzez lekcje jakie dane mi było z nich wyciągnąć. Jestem dumna, że odrobiłam na te lekcje prace domowe. Czasami z opóźnieniem, ale ocena poprawiona.
O tonących w zmarszczkach dłoniach mogłabym napisać trzy tomy. Kiedy wyprostuję dłoń, nie posmarowawszy jej wcześniej kremem (bo mało kiedy to czynię), widzę te zmarszczki jak gęste fale oceanu, które uderzają o kostki jak o brzeg.
W tych falach widzę przerzucone tony prania, przewiniętych pieluch, doprawionych rosołów, rozłożonych zmywarek, przejechanych na motocyklu kilometrów, gdy zapomniało się rękawiczek… I pewnie one też miały swe początki właśnie wtedy, gdy przerzucałam koleją stertę cegieł i pustaków aby zbudować nowy dom przy warsztacie Taty, a w nim ugotować zupę z piasku i mleczy…
Z wielką czułością patrzę na swoje zniszczone dłonie i czoło pełne bruzd.
– Tu Synku – powiedziałam na tym sypialnianym łóżku, delikatnie głaszcząc Taciną zmarszczę – jest zapewne zmarszczka, która powstała, gdy Tatuś budował nam domek.
Ta może wtedy, gdy rodziłeś się Ty albo Tosiulka. Jedna z nich ugruntowała swą pozycję, gdy Mamusia miała wypadek. O! – wskazałam na środkową i największą – ta na pewno jest od wygłupów. Przecież wiesz, że Tata jest w tym świetny. A początek tych zmarszczek sięga tam gdzie opowieści Babci, gdy wracał jako dziecko przemarznięty cały z zimowych szaleństw. Wiesz ile musiało się na tej twarzy dziać? Ile zmartwień, gdy iglo nie chciało się trzymać tak, jak z kumplami założyli. Gdy śmiali się jak Ktoś w zaspę wpadł…
To jest piękne czoło synku. Czoło pięknego życia.
Spuścił ze mnie wzrok i na nowo zaczął jeździć paluszkami po twarzy Taty. Już zupełnie inaczej. Z wielką uwagą i w zamyśleniu. Pewnie tyle tam dostrzegł życia, o którym nie zdołałam opowiedzieć…
Jak i zmarszczki, tak i siwą swą lubię głowę. Swoją i Jego.
Czasami ludzie rozmawiając ze mną, patrzą mi na włosy zamiast w oczy, pewnie się nadziwić nie mogą, że można mieć tyle siwych włosów w tym wieku. Ach pewnie!
Każdy siwy włos to moja opowieść. Mam ich pełną głowę.
Życzę Wam moi Drodzy na te święta i na życie, abyście zaczęli cenić swoje opowieści.
Bez względu na to jakie są.
Bo najważniejsze jest to, jakimi dzięki Wam się staną.