usypiałam Tosie jakoś tak inaczej niż zwykle.
bo zawsze, ale to zawsze wtedy na przedpokoju świeci się lampka.
a tak, nie wiadomo czemu była zgaszona. więc w tej dziwnej dla mnie atmosferze tule i kołysze… dla niej atmosfera bez zmian… czyli pocałować Mamę sto razy, żeby cicho zagłuszyć przedłużający się w nieskończoność proces zasypiania..
na białej szafie odbijają się i kołyszą cienie drzew. Te cienie od latarni, która stoi za oknem..
i nagle ta latarnia zaczyna gasnąć. tak powoli, spokojnie. aż zrobiła się całkowita ciemność. taka ciemność czarna. że ani kroka się nie da zrobić.
zamknęłam oczy i poczułam…
poczułam tak, jak wtedy gdy wąchamy nagle jakiś zapach sprzed lat.
taki na przykład jak się używało na tych koloniach językowych w Kudowie.
albo ten z czasów liceum. Sky Blue. za 30 zł na straganie. co to był za zapach!!
teraz, czasami gdy podobny przemknie mi koło nosa, to jakby wszystko w jednej sekundzie wróciło. internat, planty, murek pod Wawelem, te czarne dzwony w kwiatki, myslovitz w walkmanie, wieczorny autobus nr 124…
i ja poczułam się właśnie tak, że jakbym miała otworzyć oczy, to zobaczyłabym siebie w moim rodzinnym domu.
w połowie przedpokoju. bo zmierzałam z salonu do łazienki.
i ta sekunda kiedy wszystko gaśnie.
i nagle z każdego pomieszczenia te komentarze:
„prądu nie ma”, „pradu zabrakło”, „gdzie są świeczki? powinny być pod ręką”, „poczekaj, mam latarkę”, „dobrze, że nafte napełniłem do lampy”, „żadna zaplaniczka nie działa”…
i w jednej chwili wszyscy gromadzą się w kuchni. czuć ciepło i zapach palonego drewna z pieca kaflowego.
Mama napełnia czajnik wodą i stawia na blasze. już bulgocze, już leci para i gwizdek słychać. zalewa herbaty. ze wspólnego talerza podjadamy łyżkami ciasto.
i nagle jest tematów setki, i nagle śmiech i opowieści z czasów młodości rodziców.
pies leży pod stołem, głośno chrapie.
Tata z latarką idzie dołożyć do centralnego.
puka Ktoś do drzwi. Basia ze Sławkiem byli na spacerze i weszli po drodze.
– A to prądu nie ma? Ciekawe czy u nas też?
I dla Nich herbata z rumem, bo na dworze mróz.
Mija godzina, dwie, trzy… północ… i jak ciemno to i czasu nie widać jakby..
– To idźcie się dziewczynki kąpać, bo ja zaraz idę – jak to Mamy maja w zwyczaju przemawiać…
siedzimy w tej łazience. lampa naftowa na pralce. na parapecie świeczka i na umywalce druga.
coś szepczemy, chichrotamy się…
– weź już wyłaź z tej wanny, bo ileż można siedzieć – mówię w końcu zwijając się na fotelu z podkulonymi pod siebie nogami.
– no ile? no ile? no tyle – głupkowato mi odpowiada..
idziemy do łóżek. w kuchni zostaje Tato. z książką w swoim fotelu. okulary ma na nosie. i to jedno szkło potłuczone. śmiesznie bardzo wygląda.
a gdyby tego prądu nie brakło…
to Mama roboty ile by sobie znalazła. prasowanie zaległe i w „jeden z dziesięciu” by patrzyła.
Tata by w warsztacie jeszcze coś dłubał.
Justyna coś pisała, sprawdzała, uczyła się…
Ja włóczyła po domu bez celu…
A tak…
Na szczęście, na naszej malutkiej, oddalonej od świata wsi, prądu brakowało dość często…