Oj, dziś to będzie dużo tego pisania…
Ci więc, co czytać nie lubią, co za mym piórem nie przepadają, lub co czwarte słowo łapią, niech machną ręką i dalej lecą…
Zacznijmy od tego, co na zdjęciach… bo o tytułowym czasie troszkę później..
Sukieneczka, kiedyś o tej firmie pisałam w poście „kolor życia„. Dwie wspaniałe dziewczyny projektują, szyją, bawią się wzorami.. Niezwykle dopracowany każdy detal. Nie ma żadnych wystających nitek, niedociągnięć.. Perfekcja pod każdym względem.
Przewija się tam pudełeczko Małego Księcia. Jak ze wszystkim w naszym kraju ciężko o rzeczy dla dzieci, które nie toną we wszystkich barwach tęczy i które służyłyby długie lata.
Znalazłam świetną firmę, w której jest cały zestaw. Kubek, miseczka, talerzyk i sztućce. Jakość… trzeba mieć w dłoni… napisać trudno. Niemiecka produkcja. Cieszy oko… a mam nadzieję, że i Tosi podniebienie..
Zakochana w bieli rozpoczęłam poszukiwania fotelika do karmienia. Koniecznie jednokolorowy. Bez wzorków, bajkowych postaci i narysowanych kwiecistych łąk… Takiego asortymentu w Polsce brak…
Z trudem znalazłam jeden. Ale w zupełności odpowiadający mym pragnieniom. Prostota, klasyka i elegancja. Wysuwany blat, składający się z dwóch pięter. Blokada między nóżkami na stałe, więc nie trzeba zapinać w szelki i pamiętać o bezpieczeństwie.
Poduszka pod pupę (która u nas akurat wylądowała w praniu, stąd jej brak na zdjęciach).
Krzesło owe jest też kolejną koniecznością idącą wraz z posiadaniem dziecka… jest również nieodłącznym elementem wystroju kuchni… a u mnie to wszystko musi ze sobą grać.
A stół i to, co wokół niego, jest dla mnie tak niezwykle istotne… bo rodzina to wspólny posiłek. Więź to wspólny stół.
Siedziałam przy setkach, tysiącach stołów. Tych, gdzie serwowane dania, idealnie komponowały się z kolorystyką zastawy i kwiatów…
Jak i tych, gdzie cerata jeszcze pachniała latami 80’tymi, a na talerzach z zielonym paskiem widniał napis „Społem”. Jadałam przy stołach w wielkich, bogatych apartamentach stolicy jak i malutkich, zaniedbanych kawalerkach. Jadłam z ludźmi pełnymi sił witalnych, optymizmu i niekończących się historii wyciąganych jak z rękawa… gdzie po każdej chciało się krzyczeć „jeszcze”, choć noc głęboka nas zastawała… Jak i z tymi gdzie na talerzach serwowano przede wszystkim milczenie, a na deser smutek… nierzadko pakowali do domu w pudełeczko żal i współczucie, bo zostało im za dużo, a sami by tego nie przejedli. Jadłam przy stołach, gdzie podany posiłek był jednym wielkim stresem.. by zjeść prawidłowo… tak, jakby przecież jadło się to od lat… Jak i tych, gdzie placki ziemniaczane po kawałku odrywało się palcami i oblizywało zatłuszczone ręce.
Żadnego z tych stołów nie żałuję. „Przeciwnie, bardzo Ci dziękuję…”
Opowiem Wam dziś o jednym z nich…
Choć przecież nie był on jeden. Było ich może kilkanaście. Takich samych. Z tym samym obrusem. Czasami róg wyszczerbiony. Była tam też kolejka. Po śniadanie.Po obiad.
Po kolację. Z wyrwanym bloczkiem w dłoni. I każdy ten posiłek dzielony z Tymi ludźmi… Do tego to lepiej nic nie mów, bo powtarza do kartkówki z matmy. Tamta mięso z talerza Ci podbiera. Inny wstał lewą nogą i dziubie widecem w talerzu. A na to wszystko On przyniósł magnetofon i zapuścił „w zielonym gaju rąk i nóg, szepczemy słowa święte…”
I każdego dnia… Z tymi, lub z innymi, co wcześniej dziś skończyli, albo w ogóle akurat do szkoły nie poszli. Ale zawsze z tymi, co pod jednym dachem, w tym internacie pokoje zamieszkiwali…
Zaganiani, zamyśleni, podśpiewujący, uśmiani do łez, podkochujący się skrycie… tacy mijaliśmy się na korytarzach, tacy siedzieliśmy u siebie w pokojach do nocy (schowani w szafach podczas obchodu wychowawców), tacy graliśmy w ping ponga i tacy paliliśmy papierosy za śmietnikiem.
Czasami niemogący doczekać się spotkania w niedzielny wieczór po powrotach z domu, a czasami wystając w kolejkach do wychowawcy by zmienili nam pokój…
Dzieliliśmy się jedzeniem, sprzętem grającym, ciuchami, plecakami i szamponem.
Darliśmy się na siebie. Trzaskaliśmy drzwiami. Przytulaliśmy. Godzinami opowiadaliśmy szeptem siedząc na schodach, w uczelni i w sali telewizyjnej, a każdy krzyczał „cicho, jak chcesz gadać to wyjdź”, a potem i tak sam gadał… bo przecież z filmu i tak nic nie rozumiał.. I tych historii tyle, że z trudnością trafiam w odpowiednie litery .. a klawiatura chce utonąć od łez, bo powstrzymać ich nie potrafię…
Tego dnia… całkiem niedawno… Gregu dodał na tablicy FB zdjęcie. Na zdjęciu ja i Andzia. Ja mam długie rude warkocze, Andzia taka jeszcze nieśmiała dziewczynka. Siedzimy w naszym pokoju. Numer 38. Stare, odrapane biurko. Szara firanka. Równo ustawione łóżka. Nad łóżkami plakaty, widokówki, fotografie…
Pod tym zdjęciem w kilka minut pojawiły się 72 komentarze. Trzy dni później staliśmy pod pomnikiem Mickiewicza. O 19ej. Nie było zdań „musimy się umówić”, „kupę lat”, „pasowałoby się spotkać”.. Nie. My po prostu tam staliśmy. Choć ktoś meble do kuchni odbierał, ktoś miał basen, a komuś pociąg się spóźnił…
W ten letni dzień. Gołębie nad głowami. Kwiaciarki już wodę po kwiatach wylewają. Rowerem ktoś w przechodnia wjechał. Stoimy.
Ja.
Aga. Poważna taka. I jak głupia się elegancko w marynarkę wystroiła… Ale z dowcipem i inteligencją tą samą. Jak później się okazało, wciaż tak samo szalona.
Andzia. Wygadana. Śmiała. Zęby szczerzy. Może i dobrze. Równiutkie, białe ma. Włosy po basenie mokre.
Piotrek. Szarmancki jak zwykle. Od razu zaznacza, że cudną żonę ma to przytył. Ale urok ten sam…. O jak ja się w nim kochałam.
Gregu. Taki angielski. Światowy. Ale od pierwszego słowa można się z nim chichrać jak za dawnych lat. No wariat bez zmian.
Wolnym krokiem idziemy na Kazimierz. I tak jakbyśmy rozstali się wczoraj. Każdy gada. Zaśmiewamy się do łez. Chwalimy się nawzajem i ironizujemy z siebie. Pytamy, komentujemy i wspominamy…
Wspominamy Ziutę, co obiad podawała, wychowawcę, co bez pukania wchodził, talerze nieodniesione w łazience składowane i zboczeńca za oknem… wspominamy miliony rzeczy, sytuacji, wieczorów… a każda nowa opowieść jest lepszą od poprzedniej i mocniej się ze śmiechu pokładamy.
Nawet nikomu nie przeszkadza deszcz, co nas zalał i jako ostatni schronienia szukamy.
I wieczór ten bogaty w tyle wydarzeń, że czas rozłąki wynagrodził. Choć życie radosne mam, to lata się tak nie śmiałam. Aż do bólu. Bólu, który karmisz.
Spotkanie jak z najlepszej amerykańskiej produkcji. Takie, o jakich się czyta… takie, jakie tak naprawdę się przecież nie zdarzają..
A nam się zdarzyło. Do białego rana. Jakbyśmy właśnie wrócili ze szkoły i czekali w tej kolejce do okienka po obiad.. by razem do stołu zasiąść…
I gdybym mogła czas cofnąć i jedną rzecz w życiu zmienić, to po tych dwóch latach mieszkania w internacie nie wyprowadzałbym się do wynajmowanego mieszkania..
Ale człowiek już taki dorosły chciał być…
A tą dorosłością nie raz się jeszcze najemy… tak bardzo, że aż zakrztusić się można..
fotel – Quax
sukienka i torebeczka – Vippi
zestaw Mały Książe – Planeta Dziecka
miejsce – Kawiarenka Strong Horse (Miasteczko TWINPIGS)
Ja i Andzia. Rok 2000