Wraz z początkiem wiosny pomalowaliśmy dom.
Po jedenastu latach. Szary nabrał czerni, a białemu nadaliśmy oliwkową barwę.
Zupełnie bez planu. Pewnego ranka wstałam i pomyślałam o malowaniu. Zaraz potem wyruszyłam po wiadra z farbą.
Miałam ogromną potrzebę fizycznej pracy. I nie tej codziennej, a takiej po której czujesz jak pulsują ze zmęczenia nogi.
I nie rozchodziło się o pulsowanie po treningu czy jeździe na rowerze. Chciałam pracy. Takiej, po której świadomość sprawczości i obraz efektu wypełnia Cię po brzegi. Który odgania każdą myśl i egzystencjonalny, powszechny ból towarzyszący ludziom naszych czasów. Pracy, która spaja człowieka z jego pierwotną naturą.
Trudno było o lepszą pogodę. Na ramionach od słońca rozkwitały piegi. A ściany nabierały zaplanowanej barwy.
Nie. Nie słuchałam podczas malowania audiobooków ani podcastów. Nie słuchałam wywiadów, muzyki. Zostawiałam telefon w domu i wychodziłam.
Słuchałam za to ptaków. Mój Ty Panie! Jakże one mi śpiewały. Różnorodnie. I na zmianę. Czasami tak pięknie, że przestawałam machać pędzlem i poświęcałam całą swą uwagę temu ćwierkaniu, gruchaniu, świergotaniu. Trudno mi było uwierzyć, że jest w życiu człowieka czas, w którym nie poświęca temu swojej uwagi.
Na szczycie domu, codziennie swój recital prezentuje kos. Przystaje wówczas tam, skąd widać go najlepiej. I oprócz wysłuchania patrzę na niego wnikliwie. Bilety są za darmo. Jednak trudno dziś ludziom o dostępność miejsca na widowni, gdyż są droższe niż pieniądze. Trzeba płacić swoim czasem i uwagą. Ludzie czasu mają teraz mało, a uwagę gdzie indziej.
Najlepiej było, gdy malowaliśmy obok siebie. Choć malowanie było moim pomysłem, On zostawiał wszystko i malował ze mną. Świetny z nas duet. Rozdzielaliśmy zadania bez słów.
Gawędziliśmy, opowiadaliśmy, dowcipkowaliśmy. Robiliśmy przerwy na kawki.
Miałam wrażenie, że tacy brudni i zmęczeni czuliśmy najprawdziwsze szczęście.
Szliśmy jak burza. Takie mamy charaktery. Harpagany do roboty. Zadaniowcy.
Od świtu do nocy.
A gdy przyszło mi się w nocy przełożyć z boku na bok, to jakby ciało z ołowiu, tak ciężko.
Rankiem siadałam na łóżku, patrzyłam na wschód i cieszyłam się na kolejny dzień pracy.
Opowiadałam Mu wszystko co mi wlatywało do głowy, gdy tak razem robiliśmy te robotę.
A, że On uwielbia jak ja gadam, to gadam Mu zawsze bardzo dużo.
Przypomniało mi się na przykład piękne zdanie, że „szczęście to jest to, jak czujemy się sami ze sobą”. Powiedział je muzyk z zespołu Nirvana, gdy Marcin Prokop zapytał go o samobójstwo Kurta Cobaina. O fakt, że miał wszystko, a było mu tak źle iż postanowił zniknąć.
Przypomniała mi się wówczas moja młodość. Pozbawiona kompleksów.
Pamiętam jak siedziałam na Krakowskim rynku w swoich fioletowych dzwonach, jak tańczyłam na dyskotekach, jak jeździłam po zlotach motocyklowych.
Szłam w tych swoich spodniach skórzanych z poprzypinanymi z boku znaczkami zlotowymi i czułam się najszczęśliwsza na świecie. Prawdziwa, spełniona, kompletna.
I choć było tam zapewne mnóstwo kobiet piękniejszych, szczuplejszych, mądrzejszych, bogatszych, ja czułam się jak królowa swojego życia. Bo miałam przecież do dyspozycji swoje życie, dlaczego zatem mieliby nim zarządzać monarchowie innych cech, wartości czy zasobów.
Nie pamiętam aby choć na moment zepsuł mi humor mój brzuch, który dzielił się na trzy wałki. Wypływające z biodrówek boczki. Nie czułam zawstydzenia, gdy ktoś głupio żartował.
Honor i godność nigdy nie stawiały mnie w miejscach, w których chciałabym walczyć o uwagę. Uwagę skupiałam na swojej pasji, swojej bystrości, wygadaniu. Mogli mnie lubić lub być mną zirytowani. Zostawiałam to im i nie wnikałam. A mimo tego, życie moje było przepełnione fantastycznymi ludźmi i miłością do siebie.
Znałam swoją wartość. Czułam szczęście.
Dziś, kiedy czasami tracę uważność na to, jak czuje się sama ze sobą, przypominam sobie tę dziewczynę, która idzie po zlocie motocyklowym w tej skórzanej kurtce i marzy mi się aby każda młoda osoba (jak i bardziej posunięta w wieku) tak odnajdywała się w sobie.
Do malowania płotu wzięłam dzieci. Tosia malowała zakamarki, bo rękę ma dobrą na manualne potrzeby, a Benio tam, gdzie szybko nerwów stracić się nie da. Ale i tak tracił.
Może właśnie dlatego, że jak już pracuje to całym sobą.
Po kilku godzinach malowania w pełnym słońcu, usiadł na schodach. W cieniu. Wiatr taki jakbyśmy malowali nadmorski kurort, a nie dom w środku śląska. I w tym wietrze mówi do mnie…
– Jak mi dobrze! Jak przyjemnie!
– Czujesz szczęście?
– Ogromne!
Patrzę na Niego, a na tych schodach telefon, który leżał tam od tych kilku godzin. Leży, a On ani myśli brać go do ręki. Widzę jak czerpie przyjemność z odpoczynku. Z nic nie robienia. Siedzi i się nie rusza. Oczy przymknięte. Loki dookoła twarzy Mu tańczą.
– Widzisz Synku, kiedyś tak wyglądało życie. Człowiek tyle miał radości z tego, że usiadł. Że w cieniu. Że wiatr go chłodzi. A dziś tyle mamy, tak nam wygodnie, że już nie wiadomo gdzie sięgać żeby szczęście poczuć.
– O tak. – przytaknął.
– A co czujesz jeszcze?
– Dumę! – i widzę jak otwiera trochę oczy i zerka na to co pomalowane.
Wtedy dociera do mnie, że ten mocny wysiłek, w tym kwietniowym, zaskakującym upale daje poczucie prawdziwego szczęścia nie tylko mnie. Że to nie jest tandetna dopamina, tylko najwyższy sort serotoniny.
W tym malowaniu wiele mi się przypominało.
Jak byliśmy z Adasiem na Cyprze i mam taki filmik nawet. Czytam na plaży książkę pt. „Tully”, a tam taki rozdział „Malowanie domu”. Co chwila mi przed oczami ta strona na wietrze się miota. Na leżaku, poprószona piachem.
Albo jak jestem mała, a dookoła domu rusztowanie rozstawione i chłopy malują nasz dom.
Na kremowo i z bordowymi dodatkami. Jest pełne lato. Mama wynosi Im kompot na taras, a zaraz potem pierogi. Z jagodami, serem, truskawkami. Polane masełkiem z bułką tartą i śmietaną. Chłopy kroją te pierogi na pół łyżką od zupy i na dwa razy zjadają. Chwilę opierają głowy o ścianę za krzesłami, wyjadają owoce z kompotu. Plują pestkami, a potem zbierają się do roboty. Razem z tym obrazkiem wspomnień czuje całą błogość i bezpieczeństwo jakie towarzyszyło mi w dzieciństwie.
Wstając tego pewnego dnia z pomysłem malowania naszego domu, nie myślałam, że patrząc na swojego męża, który miesza obok mnie farbę, będzie towarzyszyło mi to samo, pełne spokoju i spełnienia uczucie…
Malowanie domu, to bardzo istotna część życia. Warto się zaangażować.
… jeszcze zanim kupi się farby …
bez tego, ciężko potem o kolor, który dałby zadowolenie.
Wymarzony kolor domu, to te owoce w kompocie, to ta wspólna przerwa na kawę…
Im jestem starsza, tym bardziej cieszy i zachwyca mnie natura. Śpiew ptaków, las, jezioro, morze, zieleń – szczegónie ta świeża, wiosenna. Te maleńkie zielone listeczki, te pączusie, które pokazują się po zimie zawsze napawają mnie nadzieją i optymizmem.
Im jestem starsza, tym mniej mam ochotę na słuchanie innych. Podkastów, muzyki, wywiadów. Czasami nawet nie mam ochoty na czytanie książek.
Tak czuję, że to wynika z przeładowania informacjami, z potrzebą wsłuchania się w siebie.
Taki czas. Ale dobry, bo mam szansę „spotkać się” sama ze sobą.
Pozdrawiam
Ma