gdybym siedziała w kinie. w ostatnim rzędzie. jak zwykle. choć mi na ostatnim wcale nie zależy.
jadła nachosy z sosem barbecue. choć przecież jadąc autem na seans zawszę marzę o popcornie.. a potem zmieniam zdanie.
gdybym na tym fotelu okryła się swetrem i zapatrzyła..
a potem wychodząc powiedziała do mojego kompana.. piękny ten film, ale taki naciągany..
jednak nie był to film. a życie. Jej i Jego.
jak w każdy piątek odwożę syna do Babci, wpadam do domu, zakładam słuchawki na uszy, dres i sprzątam..
śpiewam na cały głos „She keeps me up”, macham tą ścierką po półkach w garderobie i nagle Jej telefon przerywa mi piosenkę…
gadamy prawie codziennie.. ale wtedy coś co opowiadała mi już tak wiele razy – opowiedziała całkiem dokładnie..
z każdym dniem, godziną, z każdym uczuciem jakie wtedy wyrywało Jej serce..
i choć ani słowa nie wspomniała o sile jaką miała, dla mnie ta historia jest o sile Matki. o Jej miłości i oddaniu.
Jest piękna. szczupła, zgrabna, z długimi blond włosami. ma taki uśmiech, który każdy chciałby mieć.
niezwykle dowcipna, inteligentna, bystra. bardzo pracowita i szybka.
dziś taką Ją znam.
dwadzieścia lat temu urodziła synka. z wielkiej młodzieńczej miłości. zresztą, czy był wtedy Ktoś, Kto mógłby się w Niej nie zakochać?
miała wtedy 19 lat. przynieśli Jej to małe zawiniątko, położyli obok, a Ona oplotła Go ramionami. kosmyki długich Jej złotych włosów migotały w słońcu. spoglądała na Niego uważnie, bo choć była wtedy jeszcze nastolatką bardzo Go pragnęła.
nie zdążyła zapamiętać każdej linii na Jego małym ciałku, nie zdążyła pocałować każdego opuszka palca..
została sama. na tym białym łóżku, w białej pościeli. z odrapaną obok szafką. za oknem świeciło słońce. był czerwiec.
wzięli tylko do badania.. a godziny mijały i rozciągały się w niekończące oczekiwanie..
obolała, z trudem wstała z łóżka. przytrzymując się ściany szpitalnej znalazła pokój gdzie był Jej syn.
Położna powiedziała tylko kilka zdań…
„my tutaj nie mamy dostatecznej wiedzy na temat tej choroby. wezwaliśmy karetkę z Zabrza. już jadą.
może Go Pani ochrzcić.”
i to słowo „ochrzcić” dudniło Jej w głowie jak najgorsze z możliwych słów..
bo to znaczyło jedno.. że tych chrzcin z rodziną, z ciociami co noszą na zmianę i wujkami co stukają się wtedy kieliszkami „za zdrowie” – może nie dożyć..
do dziś pamięta ten inkubator. taki pancerny, z małym okienkiem. i to małe ciałko w nim. zdążyła jeszcze włożyć tam rękę kiedy biegli po długim szpitalnym korytarzu. a On wtedy za tą rękę Ją złapał. nie chciał puścić..
zamknęły się drzwi windy. a ona została sama. w tej koszuli. na szpitalnym korytarzu. bez Niego.
i tak naprawdę bez siebie. bo jak wtedy można się odnaleźć..
na drugi dzień wyszła na żądanie. pojechała do Zabrza. w tym Zabrzu spędziła 100 dni.
spała u Ciotki, którą wcześniej widziała może raz w życiu. o świecie czekała pod szpitalem. późnym wieczorem wychodziła.
często resztkami sił. ledwo powłócząc nogami. ciągle nie dojadała, nie dosypiała.
po roku została z dzieckiem sama. choroba przerosła młodzieńczą miłość.
dwa lata w szpitalach. Sosnowiec, Bytom, Kraków.
Ona chudła. Płakała czasami w poduszkę. Ale siły nie traciła. bo nie ma takiej mocy na tym świecie by kobieta straciła siłę kiedy choruje dziecko.
kilka dni przed planowaną operacją wypisała Go ze szpitala. Matczyna intuicja podpowiadała Jej, że to nie jest ten moment, ten szpital, ta diagnoza.
Usłyszała o specjalistach w Hiszpanii.
mając 22 lata, spakowała torbę, założyła kurtkę i wyjechała. sama. w nieznane. z dzieckiem za rękę.
do wielkiego miasta. do miejsca którego języka nie znała.
wynajęła mały pokoik.
tuląc Go pod wspólną kołdrą mówiła do siebie po cichu, że da radę.
że jakoś to będzie, przecież musi być.
pierwszą potrzebą była praca. na rozmowę poszła z Nim.
nauczyła się podstawowych zwrotów po Hiszpańsku. On siedział na krzesełeczku obok.
powiedziała Mu do uszka „musisz syneczku teraz chwilkę być grzeczny, bo Mama potrzebuje tej pracy”.
dostała Ją.
w domu bogatych ludzi. opiekowała się tam Ich dzieckiem. przychodziła ze swoim synkiem i z dwójką spędzała tam dzień.
jej pracowitość i zaradność pozwalała Jej jeszcze zdążyć tam z praniem i przyszykowaniem obiadu.
w tym czasie szukała i drążyła temat lekarzy, szpitali..
pewnego dnia, sprzątając biuro swoich pracodawców znalazła papiery z wyraźnymi podpisami „szpital dzieciątka Jezus”.
jak to? przecież to szpital, który specjalizuje się w chorobie Jej syna!?
następnego dnia zapytała Pablo o to co znalazła, wyjaśniając , że Jej syn ma chorobę Hirschsprunga.
Pablo okazał się być tam chirurgiem zajmującym się przypadkiem Jej syna. najlepszym.
od tego dnia, codziennie rano, gdy przychodziła do pracy Pablo brał Go ze sobą do szpitala. robili Mu badania, diagnozowali..
Mały chłopczyk był już zżyty z lekarzem więc bez problemu udawał się z Nim na codzienne rytuały.
Ona zaś pilnowała Ich synka w domu. gotowała, sprzątała i czekała popołudnia.
Lekarz znajduje Im przyszpitalne mieszkanie, pomaga się i troszczy.
Pablo zoperował Polskiego przybysza, który przyjechał po lepsze do Jego kraju.
Intuicja Mamy była niezawodna. okazało się, że w naszym kraju źle został zdiagnozowany odcinek do wycięcia.
Dziś ma 20 lat. Świetny, przystojny facet.
Zakłada rano mundur, skacze na spadochronach. kończy wojskową szkołę.
kiedy Mama odwozi Go na imprezę , koledzy przyklejają nosy do szyb auta i z niedowierzaniem mówią „to jest Twoja mama?!”
i choć Oni rozpływają się nad Jej urodą ,wdziękiem i figurą, tak ja każdego dnia nie mogę uwierzyć w Jej siłę i odwagę.
bo gdyby był to film, nie uwierzyłabym, że kobieta wyjeżdża do obcego, wielkiego kraju w poszukiwaniu lekarzy, którzy uzdrowią Jej syna i okazuje się Nim mężczyzna w domu w którym znajduje swoją pierwszą pracę.
ale okazało się, że to jest życie. to. tutaj. na naszej ziemi.
życzę Wam w te święta wiary w cuda i siły pomimo przeciwności losu.
jedną z dróg jaka do cudów prowadzi jest … Mama.



















































