marzec

W notatniku telefonicznym zapisuję sobie skróty moich myśli.
Jeśli jadę autem nagrywam je na dyktafon.
Najczęściej nigdy do nich nie wracam, bo pojawiają się kolejne. A tamte giną jakby miały termin ważności i następne myśli powodowały, że skończyła im się przydatność.
A z myślami bywa różnie.
Zmienia się człowiek i zmieniają się jego poglądy, sposób patrzenia i reagowania.
Zmienia się kolejność w głowie słów, jak kolejność priorytetów.
Im jestem starsza, tym więcej zostawiam przeznaczeniu, losowi, czasowi i przekonaniu, że wszystko samo wie najlepiej kiedy się odezwać…
Wie to rozum, uczucia wciąż się uczą. Bezzmiennie dopuszczam do słowa intuicję.
Kotłuje mi się wiele myśli, które powodują, że mam permanentne poczucie, iż powinnam je zapisywać. Kiedy tego nie robię, czuję strach, że coś bezpowrotnie minie, zmieni się na gorsze, nie powróci. Że coś stracę.
To podminowanie mijało tylko wtedy, gdy usiadłam do laptopa i zapisałam te kłębiące się w głowie słowa i przemyślenia.
Kiedy rok temu zdarzył mi się wypadek, musiałam zwolnić. Nie było innego wyjścia.
Nie byłam w stanie pisać. Towarzysząca temu wdzięczność za tyle szczęścia w tym zdarzeniu powodowała, że nie miałam w sobie poczucia straty w tym „niepiśmiennym” czasie.
A potem przywykłam do tego uczucia. Uczucia, że nie muszę. Że świat nie runie.
Że czasami ten czas jest bardziej potrzebny niż ta „praca”.
Że czasami to ten czas czyni tę pracę cenniejszą. Istotniejszą. Dla nas i dla świata.
W 2016 roku wydałam swoją pierwszą książkę pt. „Blog”.
W 2020 miałam na swoim koncie 8 książek i Zapisownik. To praktycznie dwie książki rocznie. I gdyby nie ten wypadek, to pewnie ta moja głowa goniła by moje ciało wciąż i wciąż…
Siadaj, pisz. Wysuń ręce. Niech palce stukają w klawiaturę.
Nie. Myślę, że jakiś los jest nam z góry przeznaczony i mój miał właśnie teraz zrobić sobie małą przerwę. Aby nabrać spokoju i głęboko zaczerpnąć świeżego powietrza. Nowej perspektywy. Ponownego wsłuchania się w odgłosy świata.
Pisanie to praca. To nie jest jak twierdzą niektórzy – wena. Nie.
To systematyczna praca. I aby usiąść do pisania nie potrzeba natchnienia od nieba, a zwyczajnie impulsu do mózgu – dobra, do roboty! I ja ten impuls widzę gdzieś z daleka.
Ale wcale nie wychodzę mu na spotkanie. Poczekam tu gdzie siedzę. Już wystarczająco swojemu losowi w życiu dopomagałam. Starzeje się i poczekam na tym zydelku, co go mam pod dupą. Przecież kiedyś owy impuls dojdzie, jeśli ja nie będę przed nim uciekać, a jedynie cierpliwie, w tym dogodnym dla mnie miejscu na niego czekać.
Dlaczego Wam o tym piszę…
Bo przeczytałam ostatnio wywiad z Sekielskim i przytoczył On tam pewną przypowieść o rolniku. Ach! Jakże mnie się ona spodobała.
Od razu pomyślałam aby ją dalej przekazywać. Choć jak opowiedziałam ją mojemu mężowi, to odrzekł, że jest ona już bardzo znana. Nie wiem zatem gdzie byłam, gdy krążyła ona po świecie…. Może właśnie wychodziłam losowi i impulsowi naprzeciwko…

Przez świeżo zasiane pole rolnika przebiegł koń i narobił szkód.
Przychodzą sąsiedzi i mu współczują – Ojej, taka szkoda, tyle strat.
A rolnik na to – Być może tak jest, jak mówicie.
Następnego dnia ten koń przyprowadził stado koni, które się zadomowiły.
Sąsiedzi zaglądają i komentują – Ależ ty jesteś szczęściarzem.
A on mówi – Być może tak jest, jak mówicie.
Po jakimś czasie syn, który próbował osiodłać konia, spadł i złamał nogę.
Sąsiedzi lamentują – Ojej, jaki pech, teraz syn ci nie pomoże.
On – Być może tak jest, jak mówicie.
Po kilku dniach we wsi pojawili się cesarscy żołnierze, by siłą wcielić młodych do wojska.
Syn rolnika miała złamaną nogę więc go nie zabrali.
Wszyscy przybiegli zdruzgotani – Ty jeden miałeś szczęście!
Być może tak jest, jak mówicie.

Pamiętajcie, że nic co dzieje się w życiu nie określa naszego dalszego losu.
Czasami trudne wydarzenia i wydawałoby się tragedie prowadzą do miejsc, w których wcześniej podejmując wielkie wysiłki byśmy się nie znaleźli.
Za to sukces i wygrana może nie raz prowadzić w przepaść.
Za to w owej przepaści, czekać może dla nas coś, czego nigdy nie znaleźlibyśmy na górze, a co może dać nieodkryte dotąd dobrodziejstwo… Bo przecież któż szukałby poniżej, będąc na zaszczytnej górze?
Podchodźcie do losu spokojnie. Z pokorą. Nigdy nie wiadomo jak wielkie dobro przyniesie klęska i jak duży ciężar przyniesie lekkie życie.
Nic co nas spotyka nie jest raz na zawsze w jednej, bezzmiennej formie.
A kształt tej formy leży w naszych rękach. Dajcie się prowadzić losowi.
Może nasze wyobrażenie szczęścia jest tylko namiastką tego, do czego chce prowadzić nas przeznaczenie i opatrzność…
Patrz na każdy kamień na swojej drodze jak na niezbędną część fundamentu, na którym stanie spełnienie.
Dziś kiedy myślę o swoim wypadku, który zdarzył się rok temu, postrzegam go jako dar.
Choć wiecie… „Postrzegam”. A jak wiadomo, mogę widzieć niezbyt wyraźnie. 😉
Zatem czuję w sobie tak ogromną dawkę siły, dobra i miłości dzięki temu co wtedy przyszykował mi los…
Być może tak jest, jak mówię…

Książka „BLOG” doczekała się dodruku w nowej oprawie.
Przez te lata, dodruku doczekała się też książka „liść”, „koszyk” i „sierpień”.
Magazyn uzupełniony.
W tym roku to już 10 lat będzie, gdy się tu spotykamy…
Czuję wielkie wzruszenie, spełnienie, radość i dobro płynące z Waszą energią.

(Autorką tej pięknej okładki jest Marta Tyfa – Woźniakowska)

kiedy już?

Kiedy jest już wojna?
Czy to wtedy, gdy w telewizji straszą?
Czy już wtedy, gdy się głowy państw zanadto panoszą?
Czy gdy ktoś czołg przy granicy postawi?
Na nasze niebo wleci?
Przecież mówi, że on tylko tak, dla ćwiczeń…
A my w to wierzymy.
Przecież każdego dnia, ktoś, gdzieś, nas okłamie.
Media zbyt hucznie każdą sprawę nagłoszą.
Jeszcze nie ma się co bać.
Jeszcze przecież dzieci do szkoły idą. I nauczyciele przyszli.
Sklep na rogu otwarty. I benzynę zatankować można.
Wojny nigdzie nie widać. Jeszcze jej nie ma.
Czy to czas uciekać? A po co?
Zostawić dom ciepły, pewny…
Gaz, prąd i masło z cukrem?
Na cóż okna ryglować?
Jeszcze przecież wypłata na konto zeszła, i film zabawny o dwudziestej nadają.
Jeszcze chleby w piekarni pieką.
I pociągi o właściwej porze kursują.
Nie słychać strzałów. Nie ma nikogo na chodniku z bagnetem w dłoni…
Bomby i armaty nie zerwały jeszcze żadnych nić pajęczych.
Przymrozek powrócił. Zwyczajny.
Jest jeszcze cicho.
Budzą się zaledwie ptaki po zimie.
Woda z kranu płynie.
Jeszcze jej nie ma. Nie tak wygląda. Nie tak wyglądać powinna.
Jeszcze się wciąż ludzie guzdrają i spieszą jak zwykli co dzień.
Jeszcze kolejek z zapakowanymi autami pod granicą nie ma.
Nikt pieniędzy z banku nie wyrywa.
Jeszcze się okna umyć planuje, bo wiosna idzie. Nie wojna. Bo jej przecież nie widać.
Szum wiatru codziennego słychać. I światła na rogatce w tym samym rytmie się zmieniają.
Jeszcze nie spadła bomba. A jeśli już, to gdzieś tam, daleko. Tu jest jeszcze cicho i obiad pod pokrywką pyrka.
Jeszcze nie zabili człowieka. A jeśli już, to gdzieś tam, daleko. Tu jeszcze zdrowi jesteśmy i krwi nie widać.
Uciec przyjdzie jeszcze pora. Jeszcze cicho koło nas.
Dzieci do szkoły idą i sklep na rogu otwarty.

A gdy Ci przyjdzie śmierć na rękach trzymać, pomyślisz sobie – przecież była jeszcze pora…
Bo przecież zawsze wydaje się nam, że zło to gdzieś daleko, jeszcze nie koło nas…

ząb.

Zanim zasnął, zgubił go trzy razy.
Za każdym razem alarm był tak wielki, że zapewne sąsiedzi u siebie też szukali.
Ba! Myślę, że mogli wpaść w popłoch, jakoby to ich własne zostały postradane.
Zatem całe popołudnie spędziłam na czworaka, bo każde z utraceń działo się w okolicach podłogowych.
Za pierwszym razem byłam na górze. Szloch z dołu wprowadził nasze drewniane ściany w wibracje, jakie powstają przy uskokach kopalnianych, które są pod nami.
Wychylam się z góry i mówię – Syneczku, to po co go brałeś z tej półki? Tam położyłam, aby się nie zgubił.
(Sprostowanie – musiało być to zatem już kolejne zagubienie, skoro było wyznaczone miejsce na ratunek w niezgubieniu.)
Zanim zeszłam na dół, aby pomóc Im w szukaniu, swoje Matczyne przemówienie powtórzyłam jeszcze dwa razy. Innymi słowy oczywiście.
Coś w stylu – A mówiłam, żebyś go nie ruszał!
Albo – Dziecko, co Cię podkusiło?! Wziąłeś, to się zgubił!
Na to moja córka, która nigdy nie wychodzi z siebie, tzn. nie traci nerwów odpowiada – Ale po co to mówisz? To już się stało. Gdyby mógł cofnąć czas, to by nie wziął.
I tu już masz kwintesencję doła Matki, która jest taką Matką po prostu… ze krwi.
Matka musi powtarzać to, co się powtarza do dzieci od kiedy wymyślono Matki i Dzieci.
I choć uświadamia Ci dziesięciolatka bezsens Twoich słów, Ty zapewne już za trzy dni je powtórzysz. Ach tam! Miłość to jest jak nic!
Jakbym nie była fajną Mamą to czy byłabym zaangażowana w powtarzanie tych słów od pradziadów? Zaniechałabym ich. A tak! Potrzeba czy nie, Matki serce mówi – Po co żeś to brał?! I On wie, że jest Mama w domu. 
Schodzę na dół i upadam na te kolana kolejny raz tego dnia w poszukiwaniu zęba.
Upadam jak Jezus pod kolejną stacją. Dzieci za mną jak wierni. Mają świadomość, że jak Mama nie znajdzie, to już nikt.
Tym razem odnajduje ów ząb, (Chyba nie muszę opisywać jak wygląda ząb mleczak. Jego wielkość jest taka, że ciężko odróżnić od małego paprocha pod kanapą) pomiędzy gumowymi zingsami, które dziesięć minut temu toczyły wojnę. Co robił tam ten ząb? Nie mam pojęcia. Może był przyszykowany jako trofeum dla zwycięzców.
Jest! Mama znalazła. Po raz kolejny. Niemożliwe w rękach Matki okazuję się banałem.
Przyjdzie! Przyjdzie wróżka zębuszka!
Rany Boskie! No przecież! Prezent. On nigdy nie chce kasy tylko prezent!
Już i tak wszyscy łapali się za głowę, jak jechałam o 23ej po prezent. No bo serce Matki krwawi widząc poranne dziecko, ze śpiochami w oczach, rozpaczające z powodu gotówki w ręku. Trzymajcie mnie! Co się dzieje z tym światem! Jestem Matką rozpustnicą!
Nie żebym ja się zbytnio rozpuszczała czy też puszczała, bardziej w stronę rozpusty charakteru tego, co z łona mego wyszło. No zła Matka! Zła!
A najgorsza to była ta chwila, gdy dziecko jednak o poranku znalazło sto złotych.
Konkubent mój ulubiony mówi – Czyś Ty oszalała? Stówa za ząb? 
Powiedział to z takim zdziwieniem, że bałam się, iż gotów jest rwać wszystko z jamy swej, tak jak stoi, żeby wymienić je u mnie na gotówkę.
Tylko nieświadom był, że ta stówa z jego portfela wyszła.
Ale wytłumaczyłam Mu szybko. Bo do wyboru są dwie opcje… 
Pierwsza – włożyć Mu 20zł i słuchać jak wyje, bo on kasy nie chce, a poza tym, co on kupi za 20zł, albo druga, powiedzieć Mu, że za stówę to już zestaw lego jak się patrzy.
Stary przyznał mi racje. Faktycznie, nie ma co z rana wojny toczyć. Święty spokój najważniejszy. 
Teraz ino drżymy, żeby szybko kolejny się do wypadania nie pchał, bo trzeba będzie szukać czegoś w garażu do opchnięcia na OLX. No bo skąd na to wszystko brać?!  
Takich kwot za zęba to nawet montaże fotowoltaiki nie uciągną!
I teraz A – wyrośnie rozbestwione dziecko, ale rodzice z dość względnym zdrowiem psychicznym ostaną, aby podołać temu nieznośnemu dziecku.
B – wyrośnie dziecko, które będzie dużo od życia oczekiwać i nauczy się na to zarabiać, dzięki czemu utrzyma rodziców na emeryturze i wtedy tę stówę odda.
Albo C – wyrośnie normalny w miarę człowiek, z normalnymi w miarę rodzicami, który będzie miał jeden zestaw LEGO więcej.
No i D – wszystko to, co nie zadzieje się w naszym życiu, może zostać zepchnięte na to oto zdarzenie, gdyż zostało upublicznione.
Zastanawiam się jeszcze czy tego nie skasować i nie udawać rodziny rezolutnej, mądrej i ułożonej… 
Bo potem wiadomo… Matka wszystkiemu winna.
Pójdzie na terapię w życiu dorosłym i Pani Psycholog będzie grzebać w winach Matki i Ojca.
Wyjdzie wtedy, że Mamusia płaciła za święty spokój.
Ale, ale… Każdy teraz macha głową przy monitorze i wie, że święty spokój wart każdej kwoty.
No ale wiecie… Trzeba udawać, że ileż w nas jest cierpliwości i sposobów na kierowanie przyszłością naszej pociechy….
A prawda jest jedna. Żadna kategoria na prawo jazdy nie zapewni Ci doskonałej drogi macierzyństwa i sukcesu wychowawczego.
Co zakręt to wypadek. Zbierasz się, otrzepujesz, oddajesz auto do mechanika i wsiadacie ponownie. Generalnie chodzi o to, żeby w miarę do celu dojechać. Z całą tą przygodą podróży. Z Babcią na dachu jak u Grizłoldów. 
No dobra! Wracamy do początku opowieści.
Zanim spakowałam stówę pod poduszkę spędziłam godziny na klęczkach, gdyż zgubił go kolejną niezliczoną ilość razy.
Przeszła mi nawet myśl czy nie ulepić pod tym stołem nowego z białej, przybrudzonej plasteliny. 
Przynieśliśmy latarki i przejrzeliśmy każdy kąt. Pod zegarem, pod kanapą, pod fotelami.
Przejrzeliśmy dywan, wypukłość po wypukłości. I na tym dywanie, co brudu nie widać, brud mi przyszło dojrzeć. 
W tym czasie ten co, zęba zgubił, odrabiał lekcje. Czas mijał i robiła się noc. Zęba nie było!
A żeby nie zatracić się zupełnie w tych klęskach zguby i nieodrobionych lekcji, każdy kto spod stołu się wyłonił jedno „ą” albo „ę” w karcie pracy dopisywał.
Kiedy przyszło do tej nocy, a zęba nie odnaleziono, (Matki serce wiadomo – na pół. Byłam gotowa wyrwać sobie nawet jedynkę, gdyby nie więził jej aparat ortodontyczny) napisaliśmy list. Że był i gdzieś jest. I generalnie zapłatę chcemy, ale towaru nie ma.

Z tymi Jego zębami to są wieczne historie. Przedostatni też wypadł późną porą.
Piszę do męża (konkubenta w sensie…wiadomo) – Wracając kup jakieś lego w biedrze albo lidlu. I on mi te foty zestawów śle. Odpisuje Mu, że nie ma koparki. Niech bierze. On mi, że chyba ma. Ja mu na to – jaki Ty jesteś ojciec jak nie wiesz jakie ma?!
Przywiózł tę koparkę. Włożyliśmy pod poduszkę. Wzięliśmy ząb.
(Wciąż zastanawiamy się z dziećmi, co wróżka zębuszka robi z tymi mleczakami?)
I rano słyszę jak biegnie do sypialni i wyje!!!!
– Ja taki zestaw jus mam!!! Mój ząp posed na zmalnowanie!
Mój mąż był na tyle łaskawy, że nie komentował wiedzy na temat zestawów dziecięcych kloców jakie posiadamy. Jakże On imponuje mi tą mądrością.
No sprawa była prosta. Trzeba było napisać list i wsadzić zaś pod poduszkę, aby wymieniła na inny. Żeby ten ząb nie poszedł na zmalnowanie! Nie po to się zęba hoduje i nie myje. 

Generalnie sprawa z zębami u nas mocno patologiczna.
Jakie to będzie miało skutki uboczne w życiu? – Nie wiadomo.
Wiadomo natomiast jedno. Zęba my w tym dywanie nie znaleźli i wciąż drżę ze strachu, że przyjdzie mi zaraz kolejną stówę konkubentowi z portfela gwizdnąć…
Wiadomo, za mój święty spokój Ktoś musi zapłacić 😉

P.S Kiedy my na tych kolanach zęba szukali myślę sobie – Muszę o tym zębie napisać. 
Generalnie głównie o tym szukaniu zęba, bo to była przepiękna uważność chwili. Zatracić się bez reszty w szukaniu mleczaka. I tak świecę tą latarką pomiędzy dywanowe szczeliny i uśmiecham się do siebie. Na to moja córka mówi – Wiesz, pomyślałam sobie, że można by napisać fajne opowiadanie o tym szukaniu zęba…
Więc może ani ten ząb, ani ta stówa nie poszła całkiem na zmalnowanie…