Lubie fizyczną pracę. Rutynową. Że ręce pracują, a głowa może odpoczywać.
I tu właściwie użyłam słowa „może odpoczywać”, bo to że ma takie przyzwolenie, to nie znaczy, że z niego korzysta.
Staram się i uczę. Pracuję nad swobodą i lekkością myśli. Aby przelatywały jak chmury.
Nie zostawały na dłużej i nie zalewały mnie deszczem, powodując powodzie. Aby nie rzucały piorunami, raniąc serce i umysł.
Staram się aby te myśli me były puchatymi chmurami przepływającymi swobodnie po błękitnym niebie.
Aby te porządki były też porządkami w umyśle. A jeśli nawet nie gruntownymi, to choć przewietrzeniem głowy, jak wietrzy się pościele na balustradzie werandy, albo jak trzepie się dywan na płocie. A ten zasiedziany kurz wznosi się w powietrze by osiąść na ziemi, między trawami, nie przeszkadzając tam nikomu.
Sobotnie sprzątanie zaczynam od zebrania potrzebnych mi przyborów i środków.
Worek na śmieci, płyny, ścierki, karcher do luster, odkurzacz.
Nigdzie się wtedy nie spieszę. Powoli podążam stałym, szablonowym torem porządkowych czynności.
Zaczynam od garderoby. Składam w kosteczkę ciuchy i wciskam na miejsce. Ścieram kurze. Myję lustro. Poprawiam dywaniki. Bo są dwa i moja psychika zmusza mnie do tego żeby leżały równolegle. A ja z psychiką w tym temacie już walczyć nie będę. Chce, to ma dywaniki równo. Potem ta sobota lepsza i niedziela zaraz. W poniedziałek się lepiej wchodzi z takimi równo ułożonymi dywanikami.
Nachylam się potem nad wanną w sypialni i zaczynam ją szorować.
Zastanawiam się nawet chwilę po co to robię, bo jest czyściuteńka. Ale trwa to tylko krótką chwilę, gdyż jestem zasłuchana w podcasty HerStorie o Siostrach Bronte, Jane Austen i Louisie May Alcott.
Wtedy lecę szmatką parapety, biurko, lampki, ramki od obrazków.
Garderoba dzieci, łazienka.
W okolicach dziecięcych pokoików, ich bazy na poddaszu i pokoju gościnnego włączam przemówienie Piotra Zielonki z konferencji TEDx o punkcie odniesienia.
Kiedy trafiam na fantastyczny fragment, stopuję i biegnę do Adasia, który kręci śrubki przy aucie w piwnicy. Puszczam i mówię – słuchaj.
On mi po dłuższej chwili odpowiada – Puszku, czyż nie wczoraj Ci o tym mówiłem?
No i powiem Wam… mówił. Ano mówił. Lubię jak ma rację.
Lepiej mieć chłopa co ma rację niż samemu mieć wieczną rację i chłopa debila.
Ale zaciekawiony puszcza sobie całe przemówienie na swoim telefonie, a ja wracam te sto czterdzieści pięter w górę w naszym domu do dalszego sprzątania. Z piwnicy wchodzę na parter, na którym robię sobie kawę, idę na pierwsze piętro, zostawiam ją na swoim biurku i wspinam się na poddasze do dziecięcej bazy.
Tam na kolanach układając gry, zabawki i klocki myślę sobie o tym punkcie odniesienia.
O tym jak bardzo od niego zależy nasze postrzeganie świata, wymagania wobec siebie, wobec innych, potrzeby…
Wkładam do koszyka rozrzucone autka i przypomina mi się, jak kiedyś skarżyłam się pewnej znajomej o tym, jaką jestem Matką. Że zawodzę siebie pod tym względem, że mam wyrzuty sumienia, że mam milion zażaleń wobec swoich słów i zachowań.
Odkładam koszyk i zbieram do pudełka rozsypane puzzle.
Odpowiedziała, że Ona tak nie ma. Jest fantastyczną Matką.
To zdołowało mnie jeszcze bardziej.
Układam pudełka z grami i puzzlami na stosiku. Od największego do najmniejszego.
Przyglądałam się potem latami temu jaką jest Mamą. I pomyślałam, że jeśli ja bym taką była, to już dawno z rozpaczy rzuciłabym się pod pociąg. Ale Ona była z siebie zadowolona.
I dzieci pewnie też.
Siedząc w tej dziecięcej bazie, na szczycie naszego domu, zaraz pod dachem, myślę sobie o tym punkcie odniesienia.
O tym czego od siebie chcę. Wobec tego co w życiu dostałam, co dane mi było obserwować, jak postrzegam siebie i ile mam wobec siebie wymagań.
Choć punkt odniesienia można rozumieć, pojmować i podawać jako przykład różnorako.
Fajny fragment, kiedy profesor mówi o tym, jak na aucie pojawia się rysa i jesteśmy tacy wściekli.
Gdy jednak na auto spada drzewo i zgniata je doszczętnie, a nam udało się wyjść z niego cało, uważamy, że nie tyle straciliśmy, co zyskaliśmy tak wiele, bo życie nie ma ceny.
Nagle auto nadające się do kasacji cieszy, gdy przy innym punkcie odniesienia jedna rysa doprowadza do szału.
Tak jest z praktycznie każdą naszą codzienną, drobną jak i wielką historią.
Odnośnie strat, zysków. W kwestii postrzegania siebie.
Stoimy przed lustrem i jesteśmy psychicznie wykończeni dodatkowymi kilogramami w brzuchu, udach… Tymczasem wystarczyłoby poczuć jak bardzo potrzebujemy tego ciała, bez względu na jego mankamenty.
To punkt odniesienia kieruje naszym życiem, a co za tym idzie naszym zadowoleniem lub wielkim rozczarowaniem.
Poodkurzałam Im ten dywanik i gasząc światło na sznureczek, schodzę stromymi schodkami do pokoju jednego z nich.
Myślę sobie, że będzie Im miło w takim porządeczku. Uwielbiałam jak mi Mama poukładała.
Odkurzam jeszcze schody i zaczynam łazienkę na dole. Przy prysznicowej uszczelce, która zawsze denerwuje mnie najbardziej, przypominam sobie jak mnie wczoraj w kinie denerwował On.
Oznajmiłam, że na siedemnastą idziemy do kina. Na fitnessie Ewelina poleciła mi Otto.
– O super Puszku. Chodźmy.
Długi czas myślałam czy faktycznie zakodował, czy tylko odpowiedział myśląc o czymś zupełnie innym.
No i wiadomo, zapamiętał, że jakieś kino wchodzi w grę, ale przy godzinie nawet nie przystanął.
Trę tę uszczelkę cifem i twardszą stroną gąbki. Nie schodzi. Albo ledwo co.
Muszę wtedy Mu tak z trzy razy tego dnia, przed tym kinem przypomnieć. A i tak czekam w aucie, bo wysyła jeszcze maile, umowy i dzwoni Mu telefon bezustannie.
Wsadzam te uszczelkę spowrotem choć najchętniej wsadziła bym ją w ….
Kiedy myję szybę prysznicową to doceniam jego umysł i spryt oraz fakt oczyszczalni wody w piwnicy, dzięki czemu nie mamy kamienia do szorowania.
Ale w tym kinie jestem wnerwiona. Bo ma milion wiadomości na telefonie.
Na szczęście siedzimy w ostatnim rzędzie i nie świeci ekranem nikomu po oczach.
Co odłoży ten telefon to łapie mnie za rękę.
A ja wnerwiona trzymam tak ledwo co. Bo jestem wnerwiona i nie będę tutaj zaciskała więzi związkowych. Jemu jak zwykle to nie przeszkadza. Nigdy się nie obraża.
Zaczynam szorować kibel i czuje, że będzie lśnił, bo tak mnie to wspomnienie nabuzowało.
Zagłębiam się szczotą w muszlę z wielkim impetem.
Piękny dialog, fajny moment, a On nie dość, że odpisuje, to jeszcze w innym języku więc skupia się podwójnie. Na telefonie, nie na filmie.
Znowu łapie mnie za rękę. Ja nadal niewzruszona.
Zamykam klapę od kibla. Umyty.
I kiedy tak zaczyna mnie rozczulać ten film, to myślę sobie o tym Jego zabieganiu.
Czyż gdyby był inny, to byłoby mi dziś tak z Nim dobrze?
Czy gdyby nie trzymał tego telefonu przy uchu, nie odpisywał w kinie, to nie imponowałby mi mniej..?
Czy biorąc pod uwagę całokształt, nie za to Go pokochałam?
Za Jego zaradność, spryt, prędkość w działaniu.
A teraz chciałabym aby pod potrzebę chwili mi się zmienił?
Zdążyłam to wszystko przemyśleć na scenie bez dialogów i złapałam tę Jego rękę mocniej.
Jak dobrze, że nawet nie wiedział, iż byłam chwilowo zła.
Gaszę światło w łazience i idę do kuchni.
Film Mu się podobał. Mnie też. Bardzo. I On był obok. Takim jaki jest.
Przechodząc przez salon mijam Tosię i Karolinę jak zakładają stajnię w Minecrafcie.
Benio jedząc popcorn polany miodem siedzi na kanapie i komentuje.
-No nie, to jest jakiś kabaret.
I od razu wiem, że był u Babci na feriach, bo mówi Jej powiedzeniami.
Widząc, że rosół gotowy, odcedzam warzywa. Zrobię sałatkę wieczorem.
Wyciągam mięso. Bażancik. Ma się te wtyki. I swojską kurkę. Wciąż te same wtyki.
Dzieci słyszę, że chcą pęknąć tam, przy tej grze ze śmiechu.
Zapach rosołu pomieszany z radością dzieci i odkurzaczem na środku domu w sobotnie popołudnie jest namiastką raju. Choć czy namiastką zaledwie..? Gdyby zmienić punkt odniesienia może stać się rajem całkowitym.
Późną porą, wyciągam deskę do krojenia.
W garnku wstawiam jajka do gotowania.
Ze spiżarki przynoszę ogórki.
I dużą miskę wyciągam z szafki.
Pierwsze kroję pietruszki.
Tym brudnym już palcem od jarzyn wybieram na telefonie numer Taty.
Mama jest u Bożenki, to zadzwonię do Niego jak sam w domku siedzi.
Włączam sobie na głośnomówiący.
– No witam Cię Julisiu. – odbiera jak zawsze.
– Cześć Tatusiu, co tam u Ciebie?
– A widzisz byli przed chwilą znajomi. Przynieśli noże do naostrzenia. Wódeczki się trochę napiliśmy.
Biorę seler na deskę. I kroję.
A wtedy On zaczyna opowiadać…
– Wczoraj Tatuś miał tu zajęcie. Późną porą szedłem z warsztatu do domu, żeby już ciało do spoczynku złożyć, ale zajrzałem do kózek. A tam mi się kózka okociła. Ja w ogóle nie byłem na to przygotowany. Zawsze mi się w marcu rodzą. W marcu to już cieplej trochę. A to początek lutego przecież. I te małe boroczki takie zmarznięte. I chyba jak się urodziły, to jakiś baranek musiał je nadepnąć bo wiesz, kózki już po chwili na nóżki wstają, a ten boroczek leży i nic.
Pojechałem szybko po świeżą słomę. Im zaścieliłem. Poszedłem szukać lampy grzejącej.
Żeby Im w tej obórce ciepełka zrobić. Zanim znalazłem to północ, a potem żarówki szukałem.
I jak Im już naszykowałem wszystko, to do cyca zacząłem je przystawiać, bo wstawać same nie chciały.
Ja skroiłam już marchewkę i wyciągnęłam ogórki ze słoika.
– O czekaj Julisiu chwilę, bo Sobaczka z dworu wróciła i muszę jej kubraczek ściągnąć.
Ło cholela jaśna, gdzie jest ta łapka. – słyszę jak mówi do psa. Do psa jak do dziecka.- Ło cholela jaśna.
– No Tatusiu, a jak teraz te kózki?
– No już dzisiaj bardzo fajnie. Same mleczko piją, chodzą, pod lampą się grzeją. Coraz lepiej.
Wymieszałam sałatkę. Koniecznie dużo majonezu. Trochę musztardy.
Zjem rano. Do tego kanapka z szyneczką. Moje ulubione niedzielne śniadanie.
Lubię Cię, naprawdę:)
Juluś, właśnie dlatego od lat Cię czytam, bo zawsze napiszesz coś, co akurat przewija się i w moim życiu. Też sprzątam te myśli… staram się przynajmniej 😊
Matko, ja już na tym samym etapie, co Twój Tata. Mówię do psa jak do dziecka.
Ej, może ja już dalej jestem? Bo pytam psa, czy mnie kocha…
Nie potwierdza i nie zaprzecza. Prawie jak mój mąż 😉
Raz powiedział i nigdy nie odwołał…
Mąż powiedział, nie pies. Żebyś sobie, Kochana, nie myślała, że mam psa, który gada.
A tu sobota za pasem…
ściskam mocno
B.