love

 

Zbliżają się święta… U nas więc, jak i pewnie u wielu z Was, czas „Love Actually” rozpoczęty… Na DVD jak i CD… 

 


 

Ostatnio moja dobra znajoma z lat licealnych poprosiła bym napisała o moim mężu…

Jak to się wszystko zaczęło. A owszem. Napiszę. Tylko to historia niekrótka jest, dajcie mi więc troszkę czasu..

Nawiązując jednak do tej miłości, pokażę Wam jak kocha mnie mój mąż…

Pierwsze zdjęcie pochodzi z telefonu, dlatego kiepskiej jakości… miało to miejsce kilka miesięcy temu…

…usypiam To dziecko w sypialni… kołysze i kołysze. A Ona w tym czasie zainteresowana tysiącem rzeczy. A to lampki nocne, stają sie punktem programu, a to kolka przyszła na chwile, a to znowu postanowiła być głodna po raz setny w ciągu dnia… A On w tym czasie te orzechy łuska, w pokoju obok przed telewizorem.. A mnie już szlag
 chce trafić, bo przecież tak mi sie marzyła gorąca herbatka i te orzeszki… a zanim Ona zaśnie, to On już je wszystkie zje… i mija minuta, dwie, pięć… a On ciągle skubie, więc teraz na pewno zjadł już wszystkie… Jak mógł… jak mógł mi to zrobić.. o mnie nie pomyśleć… i kołysze to dziecko coraz bardziej nerwowo bo przecież rozdrażniona jestem tym faktem niezmiernie… i każdy odgłos pękającej skorupki orzeszka, boli coraz bardziej.. i już szukam w myślach po szafkach domowych, co moge zjeść dobrego w zastępstwie… ale nie chce zastępstwa… chce te orzeszki, co On je pożarł.. tak. pożarł. bez cienia skruchy. jeden po drugim. i to w jakim tępie.. boli. boli coraz bardziej. a To dziecko jak nie spało tak nie śpi. i wołam Go żeby to mleko dla To przygotował. i nie wytrzymując wykrzykuje Mu w twarz… że jak mógł, że ja miałam taką ochote, że egoista pierdzielony…
A On mnie wtedy bez słowa za ręke i do pokoju prowadzi… Skubał, skubał i wyskubał…
A mnie tak jakby głupio czy coś…

Zaś wczoraj. Niedziela jak każda z dzieckiem. Czyli raczej prędka, zajęta… I od kiedy udało mi się to dziecko przestawić na spanie już o 20ej, a nie jak codzień o 23ej to życie odzyskaliśmy wieczorne we dwoje… Filmy nadrabiamy, rozmowy i takie tam inne… hmm..

Dzień utkany co do minuty. O 19:30 wpadamy do domu. Kąpiel. Wycieranie. Ubieranie. Mleko. Tulenie. I padam na kanapę. Herbatkę już widzę mam zrobioną nawet. I On mnie pyta czy ja chcę tosta bo podgrzał.. No chcę. Pewnie, że chcę. A z czym? O Adaś… Obojętnie…

No i czy to nie miłość? Bo gdyby mnie nie kochał to zrobiłby z prawdziwym „obojętnie”… Czy chciałoby mu się tak cudować..? 

To właśnie miłość

 

mleko.

 

Chce Wam dziś napisać o czymś..  dla mnie ważnym.. ale zanim się rozpisze to w temacie pokażę pewien gadżet, który trafił niecały miesiąc temu do Polski.

Żałuję, że nie pojawił się gdy Tosia była mniejsza, może dzięki temu nie nagromadziłabym   tak wielu kubków niekapków i innych podobnych mu.

Kula pasuje do każdej butelki. Małej i dużej. Chudej i grubej. 

Dziecko już 3-4 miesięczne możemy dzięki niej uczyć pić samodzielnie. Jest też znakomitym gryzakiem, piłką, a u nas i zabawką w kąpieli.

Tosia jest zakochana w mleku i do dziś pije dwie butle dziennie. Dzięki temu łatwo pije jedną rączką.. Drugą swobodnie może grzebać Mamie w oku zasypiając..

Przy kolejnym dziecku niezbędnik. Chcąc przyjrzeć się bliżej można zerknąć na filmik..

 

 

 

 

 

 

 

 

Do kupienia tutaj i tutaj

 

 

Dostałam kilkadziesiąt maili od Mam, które chciały bym głośno poruszyła tan temat…

A że wypowiadałam się już nie raz w tym względzie, jak się okazało wiele z Was właśnie przez to tu trafiła.. 

Zapraszam więc gorąco do dyskusji w komentarzach…

A ode mnie kilka słów..

 

Przyszła na świat. Maleńka. Bezbronna. Całe trzy i pół kilo naszego nowego świata.

I ja dla niej wszystko. Nie tylko te piękne kocyki i karuzele co je Wam tu w obiektyw wciskam. Nie tylko ręczniczki, szlafroczki i najnowsze kolekcje z Zary, które tu pod niebo wychwalam, i szafy nimi zapełniam. 

Ja dla Niej miłość, czułość, spokój, ramiona, ciepło i chłód w upalne dni, witaminy i sterty artykułów czy balsam i oliwka to tak czy już nie…

Jako, że moje 28 lat mówią o „późnym” macierzyństwie, to podobno ogarnęło mnie szaleństwo o „idealnym” świecie mojego dziecka. I takie staram się Jej darować każdego dnia.

Jednak w tym idealnym pędzie nie zapominam o sobie.

I głośno dziś krzyczę… Nie karmię piersią! Nie chcę karmić piersią! Nie podoba mi się karmienie piersią! Nie czuje się kobieca gdy karmię piersią!  Karmienie piersią nie jest dla mnie!

Szanuję niezwykle kobiety karmiące. Jeżeli tylko sprawia Im to masę przyjemności, radości to trzymam mocno za nie kciuki i kibicuję.

Ale ja nie… 

I nie chowam się cicho z moim zdaniem przed sąsiadką, babcią, czy klubem eco-mam.

Nie, nie mam też żadnych wyrzutów sumienia, przed moim jakże wychuchanym dzieckiem.

Miałam w tym temacie wielkie szczęście spotkać kilka osób dzięki, którym nie ściska mnie w gardle ze strachu, że nie dałam dziecku wszystkiego co najlepsze.

Najważniejszą osobą w tym był i jest mój mąż. Zawsze powtarzał mi i wszystkim dookoła, (którzy patrzyli na mnie jak na wyrodną matkę), że szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko… że mam najpierw ja czuć się z tym dobrze.

I nie chodzi tu o to, że miałam jakieś zapalenia czy inne wielkie trudności. Nie.

Mnie się po prostu to nie podobało. I dzień w którym założyłam normalną bluzkę bez myślenia o łatwym rozpinaniu, był fantastycznym dniem, który pamiętam do dziś.

Panuje ogromna moda powrotu do natury. Super. Ale jeżeli wszędzie w mediach trąbią o karmieniu piersią i jest nagonka na matki niekrmiące to czy ja mam się zapść pod ziemię?

Mam to szczęście, że jestem odważna, twardo stąpam po ziemi i walczę o swoje.

Nigdy nie krytykowałam żadnej mamy karmiącej piersią i tej która miała poród naturalny, dlaczego więc tyle Mam, ma do zarzucenia mi tak wiele za mój wybór?

Miałam cesarkę na życzenie, karmię mlekiem modyfikowanym… 

A moje dziecko na przekór temu wszystkiemu nigdy nie chorowało, nie miało nawet kaszlu i gorączki…

Moje dziecko przez pierwsze miesiące życia spało mi całe dnie na rękach by czuło ciepło i spokój mamy.

Butelka ze zmieszanym proszkiem podawana dziecku nie jest żadnym wyznacznikiem poświęcenia i oddania. Nie jest grzechem i lenistwem.

Jest po prostu, świadomym wyborem mojego macierzyństwa.

 

bo bez Mamy…

Ja kroję sałatkę. Ona wykłada blachę ciastem. Jakąś taką chwilę milczenia przerywam mówiąc…

– Wiesz… tak mi się marzy wrócić do chorowania w dzieciństwie. Nawet z wielką gorączką, katarem, który zapycha całą głowę i kaszlem, że z brzucha chce wyskoczyć.

Herbata z sokiem malinowym w garnuszku, wciąż na kaloryferze się grzała. Pierzynę co chwilę Mama na drugą strone przewracała, żeby ochłodzić. Poduszkę poprawiała. A to budyń, a to kisiel i ulubiną zupę do łóżka przynosiła. Kładła się obok. Bo to „połóż się ze mną” było najważniejsze. I oglądałyśmy razem filmy i bajki. Czytała mi. I przynosiła ze sklepu komiksy i książeczki. I konieczne było, żeby chorować na łóżku rodziców. Obok stał taboret a na nim termometr, lekarstwa, chusteczki i wszelakie niezbędniki. I Tata wchodząc do domu, najpierw kierował się do mnie. Siadał na brzegu łóżka, głaskał po głowie i mówił „i jak sie ma nasza dziewczynka?” albo „i jak? lepiej coś Julisiu?”..

I nic wtedy nie trzeba. I choć choroba męczy, to spokój i poczucie bezpieczeństwa Cie przepełnia. I w każdej chwili oko można zamknąć, by przespać się choć chwilkę. I taki błogi stan… 

Bo w takim domu, z takimi rodzicami nawet chorowanie ma inny smak…

Dziś, kiedy wieczorem czuję jak mnie w kościach łamie, jak zatoki już zapełnione… Biorę garstkę leków i w głowie myśl… „tylko nie to”..

Cała masa obowiązków nadal jest, a organizm nie ten. Siła nie ta. A nie daj Boże jeszcze dziecko wtedy chore… A do chorego dziecka, Mama cierpliwość i zaangażowanie, musi mieć podwójnie większe. Mama, po prostu musi być zdrowa. Nawet gdy Tata mówi „połóż się, zamknij drzwi, prześpij się, ja z Nią pobędę”.. To… to sie tak nie da.. 

Bo Mamom chorować już nie wolno.

Mamy na straży są zawsze. Bez Mamy dom sie kończy.