koło naszego domu, jak oszalałe, tańczą i wirują nasiona topoli..
biały puch obserwuję z kuchennego okna.. za nimi w tle zielenieje las..
sąsiad chyba w tym roku nie posadził zboża i nie możemy z mężem tego przeżyć, bo widok tych falujących kłosów był jednym z najpiękniejszych w naszym życiu..
przed burzą były jak wzburzone morze. unosiły się do góry by ponownie opadać jak wielkie fale..
a kwiatostany lśniły w słońcu i mieniły się na złoto..
majowy deszcz nas zmoczył wczoraj.. skarpetki, kurtki, koszulki.. wszystko tak mokre, że ciężko było unieść do pralki. buty przemoknięte zostawiliśmy przed drzwiami i poszliśmy pod ciepłe koce. wstawiliśmy wodę na herbatę..
tak nam się żyje z dnia na dzień. z dobrego robimy jeszcze lepsze, a ze złego na przekór nie robimy sobie nic..
z widoku – kiedy mąż niesie na barana córkę wracając od sąsiadów i idzie przez te pola – robię obraz, który zamykam w głowie by w pamięci pozostał. by nigdy nie zniknął. bo to był najpiękniejszy obraz miłości, beztroski, dzieciństwa, ojcostwa, spokoju, radości, wsi… łączył w sobie niezliczoną ilość przymiotników świadczących o wyjątkowym szczęściu.
szedł taki uśmiechnięty przez te redliny i trawy po kolana. Ona machała mi mocno. ja patrzyłam na nich z kuchni myjąc podłogę. po Jej minie widzę, że dobrze się bawiły z Rozalką i pewnie Sabinka Im naleśników napiekła..
robie zakupy w naszym wiejskim sklepie prawie każdego dnia..
wchodzisz, wszyscy się do Ciebie uśmiechają, zagadują.. pytają czy już dzieci zdrowe, jak było na wyjeździe.. i że trójkąciki zamówili już..
uświadamiam sobie każdego dnia jak ważny jest uśmiech drugiego człowieka.
tylko uśmiech. może aż…
jadę ostatnio autem. zamyślona patrzę to w światła, to w gps… i nagle obracam głowę w prawo, a tam taki wielki, ogromny uśmiech na twarzy mężczyzny z blond włosami związanymi w kitkę.
rozśmieszył mnie tak bardzo, że jeszcze 30 kilometrów uśmiechałam się do siebie..
nie, nie.. on nie był w formie podrywu.. to był taki radosny, szczery uśmiech.. przyklejony wręcz do szyby..
zawsze stojąc na światłach uśmiecham się do ludzi obok. czasami jak światła się długo nie zmieniają, to pod koniec wybuchamy wręcz śmiechem.. każdy w swoim aucie..
przecież kiedy Ktoś do mnie dzwoni to ja wiem, po prostu wiem, czuję, czy On tam, po drugiej stronie nosi uśmiech na twarzy.. nawet gdyby mówił do mnie poważnym tonem..
pamiętam taką sytuację..
prawie 5 lat temu, leżałam w klinice rodząc Tosię.. wszystkie położne cudowne. miłe, uśmiechnięte.
kobiece dobro i troska otulone białym fartuchem..
i ta jedna kobieta, która była zła na cały świat za ten ziemski padół na którym przyszło Jej żyć..
dwa dni. zajęło mi to dwa dni. każdy tracił cierpliwość. stawał się dla niej opryskliwy, odpowiadał tym samym tonem.. a ja nieugięta wypowiadałam najgrzeczniejsze „bardzo proszę”, „bardzo dziękuję”, „gdyby tylko Pani mogła”… i uśmiechałam się do tej Jej uparcie zagniewanej twarzy..
w dzień gdy wychodziłam… weszła i zapytała czy może mi pomóc ubrać Tosię na wyjście..
nikomu innemu tego nie proponowała.. oczywiście każda z położnych to robiła, ale nie ta..
kiedy rzucałam wzrokiem po raz ostatni w drzwiach na łóżko i szafkę, czy aby nic nie zostało, zobaczyłam Ją. stała pod oknem i się do mnie uśmiechała… to był najpiękniejszy uśmiech jaki widziałam. był tylko dla mnie.
uśmiech człowieka, który skory do uśmiechu nie był..
spotkałam ostatnio chłopczyka przy kasie, chciał kupić drożdżówkę. okazało się, że nie ma portfela.
podeszłam i zapytałam czy mogę Mu kupić tę drożdżówkę i czy mogę jakoś inaczej pomóc, bo widzę, że chodzi zasmucony przed tym sklepem.. mówi, że w tym portfelu był też bilet na autobus do domu..
w tym aucie opowiadał mi o pasjach, o planach.. no cudny chłopczyk. szczupły, wysoki, ten ryjek taki śliczny..
On też miał piękny uśmiech gdy wysiadał.
myślę, że uśmiech to najcenniejsza waluta świata.
czasami jak mam zły humor jadę kupić sobie sukienkę.. dziś nie pamiętam żadnej z nich.
w jakich okolicznościach je kupowałam.. i często leżą w najgłębszych czeluściach szafy..
a taki uśmiech człowieka pamiętasz zawsze..
ile ich rozdasz tyle zbierzesz.
z uśmiechem załatwisz szybciej w urzędzie, z uśmiechem „szybciej” czeka się w kolejce…
stałam ostatnio w korku.. 4 godziny.. wiecie jak wyglądają ludzie w korku? a w czwartej godzinie czekania..?
a u mnie w aucie jechałam ja, Andzia i Tosia.. miałyśmy otwarte okna. Tosia machała wszystkim, a my z Andzią co chwilę zaśmiewałyśmy się w głos..
czasami okazywało się, że ten uśmiech wysyłany z naszego auta rozchodził się w promieniu kilkudziesięciu metrów.. zarażał się od nas każdy..
podchodzę do obcych kobiet i mówię, że są piękne. tak na ulicy, na balu sylwestrowym..
wszędzie.
raz tylko jedna miała zdziwioną minę gdy powiedziałam, że ma piękne nogi i tyłek w tym kombinezonie.. że ja też go mierzyłam, ale tak zjawiskowo nie wyglądałam.
ogólnie to gęba mi się nie zamyka. od gadania i od śmiania się.
zagaduję do wszystkich wszędzie i uśmiecham się do wszystkich.
sprawia mi to tyle przyjemności, satysfakcji..
i jak mawia mój mąż… u Ciebie się zawsze tyle dzieje, nawet jak idziesz do sklepu za rogiem..
uśmiech powoduję, że cały świat nagle staje się takim spacerem w dziecięcych podskokach…
i nawet zębów za bardzo nie musisz szczerzyć.. wystarczy delikatnie podnieść kąciki ust…
moja najlepsza przyjaciółka pisze do mnie sms’a..
„napisałam coś na blogu”
wchodzę, czytam i Jej odpisuję
„nosz kurde mać (zamiast „kurde” było inne słowo, ale Mama mówi, żebym aż tyle nie przeklinała)
miałam rano o tym na blogu napisać. na ten temat!
więc po prostu opublikuję Twój post”
i wcale mnie to nie dziwi, bo pomimo tylu tysięcy kilometrów mamy to samo na obiad i te same kosmetyki w kosmetyczkach..
„…ale dlaczego? – pyta mąż kiedy mu mówię, że zamieniłam się parkingiem z nowym sąsiadem. Odpowiadam mu więc, że jego Defender za Chiny Ludowe nie mieści sie we wjeździe do jego parkingu, że stawia go w pełnym słońcu (Cypryjskim słońcu jakby tego bylo mało), że klimatyzacji nie ma, że nam to wsio ryba czy kuźwa z prawej czy z lewej, na koniec myślę sobie „a czemuż by psia krew nie?”. Dlaczego nie zejść ze swojej drogi, jak to ładnie mówią Anglicy i nie zrobić czegoś bez żadnego ukrytego powodu? Choćby w kolejce. Ilekroć widzę człowieka co staje na końcu kolejki, gdzie każdy przed nim ma wózek po brzegi wypełniony, a ten biedak z mlekiem i chlebem posłusznie za nimi czeka, wołam go przed siebie. Jakąś taką mam nadzieję, że to „pójdzie dalej”. Najlepiej widać to w korku. Wpuszczasz kogoś z bocznej ulicy i najczęściej on zaraz też kogoś „puści” a potem tamten „puszczony” znowu kogoś i od razu milej, szybciej i fajniej to idzie. A jednak to pytanie „ale po co?” pada. I to często. Dziewczynie zabrakło 80 eurocentów i zostawiła przy kasie dynię. Kiedy przyszła moja kolej wzięłam też nieszczęsną dynię i dogoniłam koleżankę na parkingu. Zdziwiona wzięła reklamówkę i poszła dalej uśmiechając się pod nosem. Czy mi ubyło? Raczej nie. Czy świat uratowałam? No też nie, ale ktoś się uśmiechnął. Być może poczuł się u siebie (bo to nie byla tubylcowa). Był taki tydzień tej zimy, że nawet Cypr zamarzł. Wiało jak w kieleckim, mroźnym wiatrem od jedynej góry jaką tu mamy. Wiozę mamę do domu, mijamy chłopaka na rowerze. Bez rękawiczek. Łapy czerwone jak żarówki w burdelu. Minęłam go i zaraz potem myśl. Weź mu daj swoje. Samochodem jedziesz, aż tak ci nie są niezbędne. Zawracam, matka patrzy na mnie z miną dr.House’a. Jeszcze zanim go dogonię myślę sobie, że może nie weźmie, bedzie mu głupio. Przypomina mi się kiedy jako 7 latka wybrałam się zimą (w Polsce) do sklepu bez rękawiczek, wyłam całą drogę do domu, czyli jakiś kilometr. Potem 15 min trzymałam dłonie pod wodą, żeby odmarzły. Chyba będzie głupi jak nie weźmie. Zatrzymałam go i podałam mu parę rękawiczek z dyskontu. Uśmiechnął się, podziękował i popruł dalej. No, Ziemia wciąż kręci się w tym samym kierunku. Nie wybuchł mi nad głową balon ze złotym konfetti. Ale chłopak szybciej dojechał do domu i na pewno lepiej. Takich okazji jest setki. Zawsze można coś zrobić. Petycję jakąś podpisać, podrzucić kogoś do domu, bo siatkę ciężką niesie, nie zadeptać dozorczyni świeżo umytej podlogi, podnieść coś co spadło, zanieść kotom pod blok trochę jedzenia. Zejść ze swojej drogi. Na chwilę tylko, bo nic się nie traci, a nuż po dłuższym spacerze bedzie się lepiej spało”