kim jesteś, a kim chciałbyś być?

Nagłówki tabloidów i nowoczesnych poradników zalewają nas hasłami- „zaakceptuj siebie taką jaka jesteś”…
Ja na potrzeby dyskusji z samą sobą – stawiam sobie kontrę. Obalam własne zdanie. Własną opinię. Własne przekonania.
Bo być może mam inne, ale nigdy go nie zgłębiłam…
Poświęcam swój czas na analizę własnych myśli.
Stawiam sobie pytania jak natarczywy przeciwnik.
Bo czy jesteśmy tymi, którzy z takim charakterem i energią pojawili się na tym świecie, czy tymi, jakimi pragniemy być i z całych sił takimi się stajemy.
Bo czy jesteśmy tymi, których kieruje pierwsza myśl sterowana móżdżkiem czy ta, którą chcemy podążać prowadzona mózgiem?
Czy oceniają nas czyny docelowe, czy wiele innych poprzedzających to kwestii?
Czym nas oceniać?
Bo czyż to jeden człowiek na tym świecie rodzi się zupełnie inny niż ten, którym chciałby ostatecznie być?
Rodzimy się prędcy, a chcielibyśmy być wolni. Albo chociaż wolniejsi.
A przecież każda dobra cecha ma swoje cienie…
Ten wolny będzie cierpliwszy w kolejce i w myślach spokojniejszy, jednakże często ślamazarny.
Prędki zdąży i załatwi, ale szybciej go złość poniesie.
Kim jesteśmy? Gdyby potrzeba było nas określić…
Tymi, jakimi się rodzimy, czy tymi jakimi staramy się być i co w efekcie końcowym czynimy…?
Czy ja chce siebie akceptować jaką jestem?
Chce siebie akceptować. Owszem. Z taką mną żyje mi się lepiej. Zdecydowanie lepiej.
Mnie i światu ze mną.
Jednakże nie pragnę akceptacji swojej osoby w sposób bezwzględny.
Bo czyż to zdanie nie jest idealnie wpisane w XXI wiek?
W czasy szybkiej wymiany i bezproblemowej reklamacji relacji i związków?
Bierzcie mnie taką albo „dziękuję, następny proszę…”
A potem z tak wielu stron słychać echo głosów o samotności, depresji, problemów egzystencjonalnych…
Chcielibyśmy łatwo. Łatwo utrzymać ludzi, miejsca, paczki znajomych, pracę.
Kiedy nadchodzi trudność, żegnamy się w myśl „zaakceptuj siebie taką, jaka jesteś”.
Można i tak, tylko czy na końcu tej drogi nie zostajemy sami? Sami ze sobą?
Wiele głosów słyszę. Nawet teraz. „Kocham być sama”.
Odpowiem – ja też.
Jednakże umierać sam, już nikt nie chce. Więc czy to niewystarczająca odpowiedź na temat samotności?
Nie należy iść drogą wbrew sobie. Nigdy.
Jednakże warto przystanąć i zastanowić się, czy tacy jacy jesteśmy się sobie podobamy?
Czy z takim sobą chciałbym żyć?
Uwielbiam przyglądać się ludziom. Uwielbiam Ich przywary. To one uświadamiają mi najbardziej, co chcę w sobie zmienić.
Kiedy przyglądam się Komuś nadmiernie chwalącemu się.
Komuś nadmiernie obgadującemu.
Komuś doszukującemu się.
Komuś zbyt pewnemu.
Narzekającemu.
Jakiemukolwiek.
Przyglądam się tym cechom i myślę – tego nie chcę już czynić.
Nie chce akceptować siebie taką jaką jestem. Chcę być lepsza. Dla siebie.
Lubie siebie dobrą i mądrą. Lubię świat jaki zbudowałam będąc tą, jaką chce być.
Zaakceptowanie siebie takimi jakimi jesteśmy, jest po części lenistwem i życiem na pół gwizdka, a ja, kiedy się za coś biorę, lubię to robić dobrze.

Najlepsze co możesz dla siebie zrobić, to myśl o ludziach dobrze.
Mów i myśl za ich plecami w ten sam sposób, w jaki chciałbyś aby mówiono i myślano o Tobie.
Nie dawaj sobie rozgrzeszenia, nie dając go innym.
Wszystko to, co domyślamy się o intencjach innych w zdecydowanej większości jest błędne.
Zatem nie rań ich swoją niepotwierdzoną tezą. Bo zadane rany potrafią boleć.
Czy uderzyłbyś ręką w twarz? To czemu uderzasz słowem w serce?
Potrafi boleć o wiele bardziej. Dłużej i mocniej. Czasami na zawsze.
Wydaje Ci się, że wyrzucony oszczep nigdy do celu nie doleci więc rzucać można… i wydaje Ci się, że lądują niezauważone w ciemnym, głuchym lesie…
Czasami Ktoś je w tym lesie znajdzie i zaniesie do adresata.
Czy nie lepiej byłoby złamać ten oszczep na własnym kolanie?
Raz. Potem drugi i trzeci. I za każdym razem, gdy pojawi się nowy. W worku na plecach.
A Ty odruchowo wyciągniesz mając pragnienie uderzyć swoim słowem ponownie…
Złam. Drugi i trzeci. Setny i tysięczny. Nieś dobro. Skup się na sobie. Na swoich czynach, myślach. Nie na cudzych.
Być dla ludzi dobrym nie jest łatwo, jednakże o wiele łatwiej niż myśleć o ludziach dobrze.
Czyn widziany z daleka i przez wielu. Dlatego się pilnujemy, uważamy. Myśl natomiast przez nielicznych i z bliska.
Wydaje się nam, że to co rzucone nie tyle w czterech ścianach co w naszej głowie, pozostaje jedynie tam… A prawdą jest, że ta myśl robi spustoszenie jak bomba termobaryczna. Niby początkowo nie widzisz, nie czujesz. Nie ma problemu.
Przychodzi po cichutku, rozprzestrzenia się w całym Twoim mózgu, ciele… aż w końcu przychodzi taki moment, że się dusisz.
Nie, nie wiążesz tego z ilością nagromadzonych w sobie złych myśli. Przecież one nie robiły nikomu krzywdy.
A złe myśli jak bomba rozpylają w Tobie paliwo, które po ciuchu szykuje sobie miejsce na zabranie nam powietrza, możliwości nabrania wdechu w najmniej oczekiwanym momencie…
Ludzie myślą o innych źle gdy sami są nieszczęśliwi, często mając wszystko co potrzebne do szczęścia. I ten czas… ten cenny, raz nam dany czas w życiu, spędzają na szukaniu w innych tego złego, co ich przez chwilę uszczęśliwi…
Nie wiedzą, że wystarczy zacząć myśleć o ludziach dobrze, a to przyniesie nam szczęście i ukojenie.
Jeśli już dobrze myśleć się nie da, bo zdarza się w życiu różnie, to choć ucinać owe myśli.
Odchodzić od nich i chować oszczep z powrotem do worka na plecach.
Wystarczy spróbować. Ludzkie zachowania tłumaczyć, szukać przyczyn. Zrozumieć. Wybaczyć. Albo przede wszystkim przechodzić obok nich zupełnie obojętnie i dać myślom czas. Z tym czasem same rozejdą się jak poranna mgła po łąkach… Niezauważalnie.
Często ten czas pokaże nam jak bardzo mogliśmy trafić swoim oszczepem w niewinną sarnę zamiast w głuchy, ciemny las…
Od złych myśli wszystko się zaczyna. Nasza ciężka, negatywna energia. Nasze spalone wewnątrz ciała od ognia i ciężaru wytyczonych dział.
Myśli to późniejsze czyny, które przechodzą na bliskich, rodzinę. Na nas.
Dlatego najlepsze co możesz dla siebie zrobić, to myśl o ludziach dobrze.
Czując żal, gniew, złość spróbuj przemienić owe myśli na te wypełnione spokojem i dobrocią, zobaczysz jak wszystkie negatywne uczucia przeminą.
A czy to nie o to chodzi? Aby poczuć się wolnym i lekkim od negatywnych energii?
One niczego nie budują, a rujnują za to wszystko…
Myślę, że to piękny test człowieka. Spotkać się z Kimś i spędzić swój czas na rozmowie bez mówienia o innych źle. Jest tyle dobrych rozmów. Tyle spraw do przegadania. Tyle doświadczeń, wrażeń, odczuć. Tyle tego co dotyczy nas. Lub tyle tego co dotyczy innych… tyle o nich dobrego.
To jakimi otaczamy się ludźmi zależy od nas. Często wcale nie od nich.
Od naszych na ich temat opinii. Są dobrzy jeśli takimi ich widzimy, tak o nich myślimy i dajemy im szanse takimi być.
Jeśli masz potrzebę odciąć się od pewnej grupy ludzi – zrób to.
Jednakże odchodząc – myśl o nich dobrze. Życz Im szczerze i serdecznie.
Bo to, co najwięcej mówi o nas samych to to, co mówimy o innych.

Przestańmy walczyć o sukces. Swój i naszych dzieci.
Chyba, że jesteś pewien lub podejrzewasz, że on da Ci największe możliwe do zdobycia w tym świecie szczęście.
Wypuszczamy nasze dzieci w świat chcąc im zapewnić masę możliwości.
Od najmłodszych lat trenujemy w czymś, w czym mogłyby być dobre.
Ale do jasnej cholery, czy my musimy być w czymś dobrzy?
Czy człowiek będący przeciętnym nie ma już możliwości na poczucie spełnienia?
Stajemy się w czymś dobrzy tylko wtedy, gdy przychodzi nam właściwy na to czas i pragnienie. Nic innego tego nie uczyni. A jeśli nawet to zgubimy w tej drodze siebie.
Musimy osiągnąć sukces. Zatem porozglądałam się na boki za owymi sukcesami i gdziekolwiek je widzę, to stoi za tym udręczony człowiek. Czasami udręczone całe rodziny.
Kiedy byłam młodą dziewczynką pracowałam w największej firmie motocyklowej w naszym kraju. Szef dostawał wiele nagród i przychodził do mnie z prośbą o to, abym pojechała ją za Niego odebrać. Będąc wtedy na tych wielkich, wystawnych galach zastanawiałam się – jak to możliwe, że On nie chce tego robić osobiście…?
Całkiem niedawno zostałam zaproszona na taką wielką galę. Gdzieś mnie tam wysoko nominowali. Od samego początku wiedziałam, że tam nie pojadę. To zupełnie nie mój świat.
Nie mam ku temu żadnej potrzeby. Bo jak sobie rano wyjdę na tę swoją przy lesie werandę, pozamiatam ją od żółtego pyłu z winorośli, to mam wrażenie, że mój sukces przerósł moje wyobrażenia. Ja już tę najważniejszą z nagród odebrałam.
Dziś, po piętnastu latach rozumiem mojego Szefa. On swój sukces widział zupełnie gdzieś indziej…
Zaskakujące jest jak cały szereg ludzi żyjących przeciętnie lub z wieloma brakami, które nam wydają się konieczne do dobrej egzystencji, czerpie z życia wiele więcej, niż Ci oblepieni sukcesami, aspiracjami i wytyczoną drogą .
Chcemy naszym dzieciom zapewnić talenty, zdolności, wiedzę aby żyło im się lepiej…
Wydaje się nam, że poprzez to, łatwiej Im będzie w życiu zapewnić sobie byt.
Jednakże żaden z dobrych bytów nie zapewnia wewnętrznego szczęścia.
Zapominamy uczyć szczęścia. Czerpania z chwili. Przystawania i przyglądania się światu.
Pędzimy przez dziś jakby istniało tylko jutro. A najlepsze co możemy zrobić dla jutra, to czerpać z dziś.

Akceptujmy siebie przez pryzmat zmian naszego serca na lepsze.
Myślmy o ludziach wyłącznie dobrze.
Nie upatrujmy w nadchodzących sukcesach szczęścia…

Ostatni rok jest dla mnie czasem nie tyle przemyśleń, co, jak nigdy wcześniej, wcielaniem tych myśli w życie… Nigdy więcej nie chce z tego świata wychodzić.

Właśnie teraz dostaję wiadomość od mojej przyjaciółki, która szykuje się na randkę..
„Wiesz Jula, to jest straszne, iść na randkę i oczekiwać tylko rozczarowania.”
Odpisałam Jej
„A po co oczekiwać czegokolwiek? Nie oczekuj niczego. Po prostu idź.”
Kiedy 12 lat temu szłam na randkę, napisałam do Mamy wiadomość.
„Mamuś, ja nie wiem. On się wydaje taki fajny, ale nie wiem….”
Odpisała mi.
„Dziecko, ale po co masz cokolwiek myśleć i wiedzieć. Po prostu idź na randkę. Co Ci szkodzi?”
12 lat temu poszłam na randkę z najcudowniejszym mężczyzną tego świata.
I nie myślałam nic. Nie oczekiwałam niczego, a dostałam wszystko.

Zatem dodam do dzisiejszej listy ważnych kwestii życiowych – zostaw wiele spraw losowi.
Jeśli pracujesz nad tym by być lepszym człowiekiem, myślisz o ludziach wyłącznie dobrze i jesteś szczęśliwy w swoim świecie, to los sam da Ci to, co dla Ciebie najlepsze.









młodość

Mam tróję z norweskiego.
Szóstkę za radość, że nie dostałam dwói.

Mam tróję z niemieckiego.
Szóstkę za wiarę w to, że następnym razem pójdzie mi lepiej.

Mam tróję z matmy.
Szóstkę za to, że pocieszałam Jenny, która dostała czwórkę.

Mam tróję z angielskiego.
Szóstkę za to, że nie mogę się doczekać,
kiedy pochwalę się mamie i tacie.

Mam tróję z plastyki i prac ręcznych.
Szóstkę za to, że oblewam ocenę, pijąc cole na słońcu.

Mam tróję z WOS-u.
Szóstkę za to, że jestem szczęśliwa, ponieważ jest wiosna
i być może niedługo się zakocham.

Mam tróję z hiszpańskiego.
Szóstkę za to, że jestem nastolatką i nie wypaliłam się zawodowo.

Czy to nie całkiem dobra średnia na rozpoczęcie lata?

(fragment książki: Młodość. Linn Skaber. Lisa Aisato.)


góra chleba

Ludzie myślą – jak moje życie zmieni się na lepsze, to zacznę się uśmiechać.
Niestety nie w tę stronę.
Gdy zaczniesz się uśmiechać, Twoje życie zmieni się na lepsze.

Gdy przyszła pandemia, moje ciało, dusza, wszystkie zmysły pozostawały spokojne.
Pomimo panującego dookoła strachu, ja wciąż nadal bałam się przede wszystkim raka, wypadku samochodowego i wojny.
Każdy z nas, w swoim bytowaniu na tej ziemi, coś sobie upatruje.
Najczęściej zupełnie przypadkiem. Jeden bada co roku piersi i robi cytologię, drugi natomiast unika cukru i nikotyny, a jeszcze inny uchyla się przed lotem w przestworzach.
Każdy się czegoś boi. I to dobrze, że podzieliliśmy te strachy między siebie.
Należy cieszyć się z tego, a nie złościć na innych, gdy nie podzielają naszej paniki.
Dzięki temu, każdy może siebie nawzajem, po prostu, zwyczajnie – uspokoić.
Gdybyśmy natomiast zbiorowo poszli w trwogę i popłoch, świat już dawno przestałby istnieć.
Zatem mnie nie przestraszyła pandemia. Ona nawet przyniosła mi pewnego rodzaju oddech. Miałam wówczas tak dużo rzeczy na głowie, że ściągnięcie z niej tej ilości obowiązków i powinności było dla mnie zbawienne. Miałam wrażenie, że ta nadchodząca choroba ratuje mi życie.
Nie lękałam się ani ja, ani mój mąż. Życie u nas płynęło wciąż tym samym, jednakim rytmem.
Jedynie, albo aż, o wiele spokojniejszym.
Pamiętam jak tym, którzy narzekali na „zamknięcie” mówiłam wciąż i nieustannie – pamiętajcie, siedzimy w ciepłych domkach, nasze dzieci śpią pod czystymi, ciepłymi kołderkami. Siedzą przy lekcjach, obok stoi ciepła herbatka i banan z jabłuszkiem na przegryzkę. To dobry czas. Pamiętajcie, że mogłaby przyjść wojna.
A ja niczego nie boję się tak, jak wojny. Od dziecka. To moja życiowa zmora.
A ona przyszła.
Wpadłam w niewyobrażalną panikę. Wręcz irracjonalną.
I kiedy mój strach osiągnął apogeum, powiedziałam sobie – dość!
Życie nauczyło mnie już, że sami dla siebie jesteśmy najlepszym lekarstwem. O ile jesteśmy gotowi je zażyć. Przyjrzeć się owej tabletce, a potem ze spokojem ją połknąć.
Myślę, że tylko stając przed ścianą, grubym murem, mamy możliwość i sposobność na to, aby się od niego odbić. Inaczej, gdy będzie wciąż w zasięgu wzroku, a nie dłoni, nigdy nie zacznie nam ta nadchodząca zapora przeszkadzać na tyle, aby coś z nią zrobić.
I może dobrze. Przyjdzie czas – będzie rada.
Tylko ostateczne dobicie do skały powoduje, że zaczynamy się przyglądać szczelinom, przez które można dokonać ucieczki. Lub zwyczajnie, na ową górę się wzbić i z góry popatrzeć na swój strach.
Najbardziej boje się raka, wypadku samochodowego i wojny.
I wtedy, gdy praktycznie zaczęłam gołymi rękoma kopać schron pod ową górą, kiedy moje dłonie krwawiły od zmagań, wstałam, otrzepałam się z ziemi i postanowiłam na tę wielką, przerażającą górę się zwyczajnie wspiąć. Nie z mozołem, a wielką uważnością.
Niestety zasobność mojej pamięci jest zbyt wielka i szczegółowa.
Obrazy „Róży” i „Wołynia” są po tylu latach we mnie wciąż jak żywe.
To wielki talent zrobić filmy, które sprawią, że zostają w człowieku tak intensywnie na całe życie. Jednak, kiedyś, gdzieś w przestworzach, się z tym Smarzowskim rozprawię, bo dolał oliwy do ognia. Pogrożę Mu palcem przed nosem. Powoli i dosadnie.
Pierwszym etapem wspinania się na górę swojego strachu była ucieczka.
Chciałam uciekać stąd natychmiast. Zrozumiałam, że wielu sprawom możemy w życiu dopomóc. Zarówno w dobrym kierunku jak i złym. Jednak los jest nam z góry przesądzony.
A jak mówi fizyka, to co będzie, już tak naprawdę się stało. Więc pomimo wielu naszych starań, koleji zdarzeń nie odwrócimy.
Kiedy przekładam przed oczami swoje życie, jak klatki filmu, przypominam sobie ile razy powinnam już patrzeć na Was z chmur. Ile razy każdy z nas uciekł śmierci spod jej szponów.
A jednak wciąż jesteśmy. Bo tak zapisał dla nas los.
Pamiętam jak przy kuchennym blacie, kiedy ja chciałam się pakować i wyruszać, mój mąż powiedział mi – Jeśli coś ma się stać, to się stanie. Jeśli Ktoś ma odejść teraz, to uciekając przed wojną się śmiertelnie przewróci.
Przypomniał mi się wtedy fragment wywiadu, w którym kobieta wymienia koleżanki z obozu koncentracyjnego. Te, które wraz z Nią przeżyły. I w dalszej rozmowie przytacza Ich historie. Historie i koniec Ich żywota. Wtedy myślisz sobie – przeżyć obóz i umrzeć tak banalnie?
Pierwszym etapem mojej wspinaczki na górę lęku i strachu było oswojenie myśli o przeznaczonym nam losie.
Że czasami przed losem nie ma ucieczki. A czasami na szczęście jej nie ma.
Może gdyby udało nam się przed nim uciec, odmieniłby się na gorsze.
Tylko akceptacja, zrozumienie, szukanie sposobu wyjaśnienia, bez względu na to jak bardzo nierealny się staje, może nas uwolnić z histerii.
Kolejnym etapem wspinaczki była śmierć.
Śmierci boję się panicznie. Potrafię zastygnąć w bezruchu na jakiś czas, zupełnie tego nie kontrolując, gdy o niej pomyślę. Tylko w mojej głowie nie jest to przepływająca myśl, a w ciągu jednej sekundy, całe rozbudowane obrazy z podziałem na role.
Zatem wojna przyniosła jeszcze bardziej spotęgowaną myśl o śmierci i o wszechogarniającej nas trwodze bombowej. Myśl o cierpieniu moich dzieci, na który nie mam wpływu.
Ten lęk, który postawił mnie przed górą tak wielką, jakiej do tej pory nie było dane mi ujrzeć spowodował, że odnalazłam w życiu spokój.
Przez pierwsze dni kładłam się z dziećmi przed snem i myślałam…
A gdyby dziś o czwartej nad ranem wybuchła bomba i gdyby wszystkiego miał nadejść koniec? Co byłoby wówczas istotne?
Czy poleżałabym z nimi zaledwie chwilę goniąc do kuchni na dole? Czy pocałowałabym na prędce ich ciepłe buźki i leciała do innych, naglących spraw?
Potem myślałam tylko o tym co dobrego już nas spotkało…
Że już tyle lat dane mi było Ich prowadzić przez ten świat. Że już tyle kanapek z twarogiem przyszło mi zjeść. I całą młodość odbębnić. Że emocji tyle zaznać, tyle pestek po czereśniach w trawę wypluć…
Że jeśli nawet już nadejdzie ten czas, to jakże dobrze było mieć to życie, niż nie mieć go wcale… Albo inne. A ja miałam takie i aż jego tyle…
Zamiast żałować tego co poprzez śmierć byłoby mi zabrane, doceniać to, co już zostało mi przed tą śmiercią dane.
Wspięłam się na czubek góry mojego lęku już jakiś czas temu.
Siedzę na tym szczycie i patrzę z góry na swą podróż. Ależ jestem dumna.
Ale przede wszystkim szczęśliwa. Wdzięczna losowi, że dał mi ten strach. Tę wielką panikę.
Gdyby nie nadeszła, nigdy nie zaczęłabym wspinać się ku górze.
Nadal żyłabym z lękiem przed śmiercią. Lękiem przeszkadzającym w życiu, jednakże dającym się zepchnąć czasami, choć na chwilę, na bok. Aby nabrać tchu.
Dzięki temu, że przyszedł w formie, w której nie dane mi było go zrzucić z barykady, musiałam podjąć z nim walkę. Choć walka jest błędnym określeniem.
Odbyłam z moimi lękami i strachami piękną podróż. Podróż z rozmową, oburzeniem, zagorzałą dyskusją ale i śmiechem. Podróż z zaskoczeniem. Że moje myśli, mój światopogląd może wejść w takie jaskinie i wzniesienia.
Droga powrotna była równie przyjemna. Trzymałam mój lęk za rękę. Mocno. Aby nie uciekł.
Bo teraz już mi nie przeszkadzał. Teraz go rozumiałam.
Szkoda byłoby mi go zostawić. Tak wiele mi dał.
Mówią, że w momencie śmierci przychodzi nieopisana rozkosz. Kiedy w to uwierzysz, zaczynasz naprawdę żyć! A ja chcę żyć naprawdę!
Nie ograniczona przez lęki i strach. Chcę brać to co przychodzi i wiedzieć, że to najlepsze co mogło przyjść.
Mija czas, a ja każdego dnia po kilka razy przystaje i myślę sobie – gdyby dziś w nocy, o czwartej nad ranem wybuchła bomba i zabrała wszystko to, co teraz byłoby istotne…
To nadaje zupełnie inny życia bieg.
Zatem nie uśmiechaj się, gdy lęk minie, zacznij się uśmiechać do lęku, wtedy nie będzie musiał odchodzić. Ale najpierw wejdź z nim na tę górę.
Czasami mam ochotę wziąć za rękę tych, którzy stoją na dole i powiedzieć – chodź, widok z góry jest zjawiskowy.

Zaraz obok myśli o bombie, która pozwoliła mi zaprzyjaźnić się z lękiem śmierci, przychodzi mi myśl o chlebie…
Pamiętam opowiadany przez kobietę z Auschwitz sen o chlebie.
Śniło Jej się, że ma cały chleb na własność. Cały bochenek chleba tylko dla siebie.
Wtedy myślę, że mogę iść do piekarni i kupić cały bochenek.
Dla siebie, i po całym dla moich najbliższych.
Mieć chleb dla siebie. To się ludziom śniło.
Dziś, w świecie pełnym wyrzuconych bochenków chleba, sny nie są już takie piękne…
A ja siedzę na szczycie i przyglądam się temu z góry.
Chodź. Weź w plecak bochenek i dołącz.
Uwierz mi, nic więcej Ci nie potrzeba…